Kobiety i Grześ – dziesiąty
Tym razem ryba jest naprawdę duża – i tylko z mojej niecierpliwości. Sam odcinek jest wstępem do nowego rozdania, jest niestety trochę rozważań, ale mam nadzieję, że w trakcie czytania nie będą one zbyt nużące. Ostatnie zdania tego fragmentu prowadzą już wprost do zdarzeń czających się na Grzesia za rogiem. Droga Czytelniczko, drogi Czytelniku, cały czas miej, proszę, na uwadze, że powstała ta opowieść (i powstaje nadal) wyłącznie dla rozrywki. Zapraszam.
Wstał, podszedł do niej, musnął wargami kącik ust, odsunął, otworzył drzwi. Ich łoże, przepełnione dotąd wspomnieniami po ekstatycznym seksie, wypełniał teraz docent Hermann Wesering. Oparty o poduszkę palił papierosa. Kawał chłopa – ocenił. – Nie przypierdolę mu.
– W sypialni się nie pali – powiedział z naganą w głosie.
Docent zgasił papierosa. – Greg… – spojrzał na niego tym charakterystycznym spojrzeniem szczura szukającego wyjścia – gdybyś zadzwonił do Sally, nie byłoby…
– Nie teoretyzuj, docent – nie zamierzał mu niczego ułatwiać. – Pewnie masz jakieś sprawy na mieście, ale gdybyś chciał się przedtem wykąpać, wiesz, gdzie jest łazienka. Tak myślę.
– Greg – powiedziała cicho Sally. – To nie jest tak…
– Może jest inaczej – zgodził się. Trochę bolało i trochę było żal. Musnął ręką jej twarz, odgarnął włosy. – Tylko wygląda właśnie tak. Idę coś policzyć.
Odwrócił się w drzwiach swojej komputerowej nory. – On nie jest zaproszony na śniadanie.
– Tak bardzo cię kochałam… – powiedziała Sally cicho i nagle zaczęła krzyczeć. – To ja też nie zostanę! Jesteś nieludzki!
Zamknął za sobą drzwi. Był nieludzki. Żydzi są nieludzcy, wszyscy to wiedzą.
Przez trzy dni ugadzał się z samym sobą. Aż ugodził. Traktując seks w sposób mało poczytalny, mogła Sally okazać się na następnym etapie dorosłości równie niepoczytalna, mimo, a może właśnie dzięki swojej inwencji w zakresie biologii. Nie potrzebował szczególnego wysiłku, aby wyobrazić ją sobie z czwórką dzieci, zakochaną w nich kto wie czy nie bardziej niż w pewnych intymnych aspektach bliskich spotkań z różnymi osobami – teraz już wiedział, że z różnymi. I nie to go płoszyło, natomiast fakt, że mógłby trafić do wspólnego szałasu z nią i czwórką podobnie ekscentrycznych osobników – bo takich należało się spodziewać, sądząc po jej wyborach – akurat ten fakt budził w nim lęk. Nie byłoby problemem ojcostwo, zapewne namieszane, bo to nie stanowiło dla niego problemu, natomiast nie wiedział, czy w ogóle chciałby się rozmnożyć, nie mówiąc już nawet o takiej ilości i jakości gatunkowej potomków. Mogłoby to w efekcie wygenerować ciąg prac badawczych zmierzających do wytworzenia u siebie jakiegoś zespołu otępiennego, dostatecznie znieczulającego go na rzeczywistość. Jakiś alkoholizm może? Nie mógł się wiązać z Sally, z powodu obaw o samego siebie, obaw powstających w aspekcie domniemanych jej ukrytych jeszcze cech osobowości. Siebie tym ugodził, ale też ugodził się z sobą samym. Ból wynikający z ugodzenia zelżał trzeciego dnia, kiedy Sally zadzwoniła.
– Chciałabym przyjść po rzeczy… – zawahała się. – Z Hermannem.
– Proszę – odpowiedział. – Klucz masz. Możesz wziąć, co chcesz. Meble, różności. Jutro wyjeżdżam i na razie z tego mieszkania korzystać nie będę.
– To łóżko?
– Nie jestem przesądny.
– To nie. Może… Greg – zdecydowała się nagle. – Ja cię naprawdę kocham, tylko nie umiem tak… Czujesz się urażony?
– Trochę? – Czuł się urażony, ugodzony, ale ani myślał się przyznać.
– Chciałam mieć z tobą dzieci… – powiedziała miękko Sally i pociągnęła nosem. – A ty wszystko popsułeś.
Pomyślał, że przewidywał trafnie. – Chciałem ci zrobić niespodziankę.
– No, zrobiłeś… – umilkła. – Oddać ci auto?
– Przecież je chciałaś. Już ci się nie podoba?
– Podoba się, tylko myślałam… – znowu siąknęła nosem. – Okropny jesteś.
– Postaram się brać to pod uwagę.
– Ach, ty… westchnęła. – Ale gdybyś, kiedyś…
I tu Grzesia natchnęło. – Chciałbym, abyśmy pozostali przyjaciółmi.
Sally zazgrzytała zębami, wyraźnie to usłyszał. – Greg! – narastająca wściekłość w jej głosie. – Zapamiętaj sobie, co ci powiedziałam na pożegnanie. Va t’en au diable!!!
Trzask przerwanego połączenia, cisza.
Sally była Kanadyjką z Quebeku i posłużenie się przez nią językiem ojczystym w chwili wzburzenia było wytłumaczalne, mało! – sugerowało nie lada temperaturę wzburzenia. „Idź do diabła!” – świetna i doskonale charakteryzująca ją odpowiedź. Doktor Weininger à rebours, żeby trzymać się francuskiego. Bo on, proponując jej przyjaźń, pominął całą jej seksualność. Mogła być wściekła, ale teraz znowu nie było wiadomo: miał doktor rację, czy też nie miał. Nie zawracał sobie tym głowy – rozstrzygnięcie pozostawił sobie, aż zrobi się dojrzały, czy też stary, czy też jakiś tam. Na razie zupełnie nie wiedział. Wrócił do Berlina, pokotłował się z Moniką – w jej wypadku seksualność była obecna aż zbyt, ale jakby na inny sposób. Takie: ocieram się o ciebie bo jesteś facetem, ale zakazanym – za mąż za ciebie nie wyjdę. Może właśnie dlatego się o ciebie ocieram, bo jest to absolutnie bezkarne. Zapakował mamę do samochodu, bardzo rozgadaną i bardzo uśmiechniętą, bo profesor powiedział, że wcześniej niż za pół roku nie ma się co w Charité pokazywać – widocznie wyzdrowiałam, kochani moi. Tym razem mama usiadła obok, a Grześ z namaszczeniem pojechał, z namaszczeniem aż takim, że mama w pewnym momencie powiedziała: „Jedziesz jak karawaniarz, a ja ciągle jestem całkiem żywa i żadnej trumny tu nie widzę”. Wykonywała mnóstwo telefonów i wysyłała mnóstwo esemesów chichocąc co chwilę aż on w pewnym momencie poczuł się przy niej staro. Miał za sobą rozstanie z Sally, a ona zachowywała się jak nieodpowiedzialna małolata. Fajna była, w sumie. Kiedy skręcali z autostrady na lokalną drogę, odwróciła się do niego.
– W sobotę idziemy na podwieczorek, do mojej przyjaciółki. Do Basi, mamy Jolki, tej od architekta.
Poszli. Atmosfera od początku była jak tęcza po deszczu. Jola – trochę pyzata rudaska, pełna cudnych elips i razem z nimi, czy też mimo nich pozująca na wampirzycę, a wampa co najmniej, Michał – teraz niekonwencjonalny luzak w spranej, dżinsowej koszuli, mogący mieć równie dobrze lat dziesięć co tysiąc, Basia – mama Joli, osoba okrągła i bardzo uśmiechnięta, z przejęciem, przynajmniej na początku, starająca się pełnić honory domu według wszystkich możliwych reguł, mama nieodpowiedzialna szczebiotka i on – ze zmarszczkami po przejściach, przynajmniej na duszy. Po czym wszystko się zmieszało, bo Michał zaproponował, żeby mówili sobie po imieniu i nie oglądając się na resztę – poza Jolą, którą niemal stale prowadził tuż przy sobie, choć może to ona jego – zaciągnął go w kąt i zaczął opowiadać, jak widzi projekt domu. Jola uwolniła się na chwilę, przyniosła papier i ołówki, Michał szkicował, Jola poprawiała, Grześ słuchał, mama z Basią rozkładała ciasteczka na talerzykach… nie umknęło mu, że mama popatrywała na drzwi. W tych pojawił się facet słusznej postury trochę pociągający nogami po podłodze. Drobne kwiatki w ręku, uśmiech mężczyzny, mama zmieszana – ale nie wstrząśnięta ani trochę – i Basia: to mój brat, Tomek. Tomasz przywitał się z mamą, kwiatki przewędrowały z rąk do rąk. – Tomciu, poznaj mojego syna – powiedziała mama. Dlaczego nie? Męski uścisk ręki. Witaj, Tomcio Paluch – pomyślał.
Potem siedział z Jolką w kuchni. Jakoś tak wyszło. Michał podrywał Basię – mamę Jolki i wyglądało to śmiesznie trochę, bo Michał miał całą masę młodzieżowych nawyków, a Basia starała się – nieoczekiwanie do Michała przekonana – grać rolę niby zatroskanej teściowej: kochałabym wnuki i tylko nie zróbcie sobie krzywdy, bo jeśli ciebie nie jestem pewna, to swojej córki tym bardziej. Mama była zajęta Tomciem Paluchem, Jola poszła do kuchni, on szepnął mamie: ty prowadzisz i też poszedł. Przewidywał słusznie: otwarta butelka wina, kieliszek, Jolka. Spojrzała na niego. – Też chcesz?
Chciał. Pił to wino i zastanawiał się, gdzie jest wątek, koniec niteczki do kłębka.
– No, wiem – powiedziała Jolka. – Dwójka idiotów, z której by strony nie patrzeć. Nawet dla samej siebie nie jestem wiarygodna, bo to absurd. Zakochać się w idealnym facecie, który spełnia wszystkie role – zadrżała. – Ty myślisz, że on może uważać, że jestem jakaś nieodpowiednia?
– Dobrze rysujesz.
– Trochę maluję też. I rzeźbię. Kiedyś ci pokażę.
Cisza. Śmiech mamy. Jednej, drugiej.
– Twoja mama ma fioła na twoim punkcie. Ona uważa, że jesteś geniuszem.
– No… – napił się wina. – Wolałbym nie.
– Dlaczego? – Jola myślała. – Ona opowiada o tobie. Mojej mamie, czasami mnie. Jak się kiedyś zakochałeś, na przykład. I że ona cię trzyma, tamta miłość. I dlatego ci w kółko nie wychodzi. Z dziewczynami. A ja się nie boję.
– Ktoś się boi?
– Ludzie się boją – dolała sobie wina. – Kiedyś byłam na takiej wycieczce – zamyśliła się. – Tam była taka dziewczyna, trochę ode mnie starsza. Fenomenalna i nie to, że piękna. Zdystansowana do wszystkich facetów, a orszak miała niezły. Tylko że ona nosiła… no nieważne. Ona uciekła od szaleństwa. Powiedziała, że kochała tak, że mogłaby zabić i dać się zabić. Szczęśliwa, bez żalu. Żeby to zostało na zawsze, żeby nigdy nie umknęło. Zaczynała wymiotować na myśl, że robi facetowi śniadanie, albo usypia dzieci. Bo to kompletnie rujnowało miłość. Jej miłość, do tego faceta. I dlatego poszła… – popatrzyła na niego uważnie. – Tutaj jest ciekawy zbieg okoliczności. Bo twoja mama też opowiadała. Jak ona miała na imię, ta dziewczyna?
Pił wino i myślał, że to musi być lipa. Wymyśliła sobie historyjkę i tyle. Żeby go podpuścić. Albo faktycznie była zakochana aż tak, że musiała to z czymś zderzyć, żeby opanować w sobie euforię.
– A co to była za wycieczka?
– To była pielgrzymka na Jasną Górę. Miałam taki okres. Teraz bym nie poszła, ale nie żałuję. Sporo się wtedy o ludziach dowiedziałam.
Postanowił, że nie zapyta.
– Karolina – oświadczyła Jola. – Miała na imię Karolina.
Teraz głęboko oddychał, przypominał sobie. Oczy tak ciemnoniebieskie, że niemal czarne. Pulsująca gwałtownie tętnica na jej szyi, piersi i… – Wymyślasz – powiedział. – To przypadkowe. Mam wrażenie, że mama tę historię podkręciła.
– Może – zgodziła się Jola. – Ona mi powiedziała, że miała wtedy taką ksywkę… Grześ, wpadnij do nas. Michaś cię lubi, to widać, no i buduje wam dom. Pokażę ci, co robię. Fajnie się z tobą rozmawia.
Jola wstała, dopiła wino. On siedział i myślał.
– Ona była wtedy z kimś związana?
– Tak – odpowiedziała. – Ale nie tak i nie z takim kimś, jak myślisz.
Wyszła.
A on został. I co niby miał teraz robić – szukać Mrówki? Kompletna bzdura. Poza tym odnosił wrażenie, że wokół tamtych emocji i wrażeń zbudowała się – sama przecież nie i jego udział też w tym był – jakaś niesłychana mitologia. To było dawno – powtarzał sobie. Problem w tym, że nie aż tak dawno – nawet jeśli dotąd nie była to Wojna Trojańska, nie był on Troilusem i nie była ona Criseydą. Teraz nagle zaczęło się wydawać, że właśnie tak – że Wojna Trojańska była parę (no, kilkanaście) lat temu, on był Troilusem na wywrót, bo najpierw się na miłość nadział jak na widły, a dopiero potem zaczął z niej drwić, a Criseyda zwiała od niego i z Troi do jakichś Greków i puszczała się na pielgrzymkach z nieokreślonym bliżej Diomedesem. Powinien teraz wpaść w rozpacz i dać się zabić jakiemuś Achillesowi w jakiejś bijatyce. Geoffrey’a Chaucera znał i znał również poemat[1], znajomość ta wynikała z kultywowanej przez niego skrycie sympatii do francuskiej poezji dworskiej. Tyle lat temu to było – zadumał się – a tu patrzaj: przyszło pod dom i nie chce sobie iść. Postanowił zamurować okno i – jeśli będzie trzeba – drzwi też. Podobne zwalczaj podobnym – przypomniał sobie. Ale Jolki poderwać już nie mógł – znała tamtą historię, nawet jeśli jej pielgrzymkowa relacja dotyczyła nie tej, a innej Criseydy. Pomyślał o zajęciu się ponownie jakimiś wynalazkami; maszyna do pieniędzy już była, ale być może dobrze by mu zrobił powrót do liczenia potencjałów, które, jeśli się zaczną kłębić, prowadzą wprost do zderzeń właśnie takich: ktoś coś przeżył dawno temu, następny ktoś to opisał, a teraz on sam wbijał się jak znerwicowany, rozedrgany taran w dość uniwersalną, jeśli nie pospolitą, historię. Tyle tylko, że własną. To była ta głowa Holofernesa, której nie życzyła mu Monika? Czyżby? Źle się czuł jako głowa Holofernesa, na dokładkę niesiona przez nie mającą o tym czymś w nim pojęcia Judytę. Bo była zajęta jakimś Diomedesem na pielgrzymce. Postanowił to odłożyć, rozważyć potem, być może nawet w nieodległym czasie, bo w najbliższym czekały naglące konsultacje w kwestii domu.
Tempo było zaskakujące. Wataha ciężarówek przewalała się w te i wewte drogą dojazdową wywożąc śmietnisko i gruz – z okazji tego ostatniego poznał naczelnego budowniczego wymyślonego przez siebie azylu i przeżył z nim pierwsze starcie.
– Marek – powiedział tamten, przyjrzał mu się i wyciągnął rękę. – Ciekawy dom pan wymyślił. Na Boże Narodzenie jeszcze nie, ale na Wielkanoc będziemy przecinać wstęgę. – Hej! – zawołał w kierunku robotników. – Kiedy to rozwalicie?!
– Co? – zapytał i uścisnął jego rękę. – Grzegorz. Co będziecie rozwalać?
– Ten kurnik.
I wtedy przypomniało mu się. To była jego betlejemska stajenka, kiedy był tutaj po raz pierwszy. Jakieś dawno namalowane obrazy stawały mu przed oczami, szczęśliwi ludzie, osły, niemowlęta. – Nie – powiedział.
– Co, nie? – naczelny budowniczy spojrzał na niego uważniej.
– Nie rozwalajcie tego.
– To co mamy z tym zrobić?
– Zostawić. Wkomponować, wbudować, niech to ze ściany domu wychodzi. Och, nie wiem.
– Serio?
– Tak.
Naczelny budowniczy sięgnął po telefon. – Michał, niech ktoś przyjedzie. Trzeba to przeprojektować, ale z natury. Inwestor żąda pozostawienia kurnika i resztek kibla – chwilę słuchał, schował telefon do kieszeni. – Bo ta ściana to był kibel, proszę pana. Wychodek.
Nawet się ucieszył. Wychodek to było coś niesłychanie osobistego.
Przyjechała Jolka i Michał. Naczelny budowniczy streścił problem, Grześ dodał uzasadnienie i swoje wyobrażenie. Niech te elementy wyrastają ze ściany domu, niech będą rodzajem pączka – jak na drzewie. Ktoś tu żył przedtem, ktoś będzie żył potem. On to zajmie na chwilę raptem i może się po latach okazać, że wpisze się w taki sam sposób – jako ściana pozostała po zrujnowanej reszcie. Jolka popatrzyła na niego.
– Przesuń i troszkę obróć – powiedział Michał. – O, tak – zakreślił coś na projekcie. – Raptem metr. Wtedy te ściany trafią na północną krawędź.
– Jeszcze pół metra przesuń – powiedziała Jola. – Wtedy będą ze ściany domu wyrastać. Będą z nim złączone – podniosła głowę znad szkicownika. – Grzegorz, mogę na tym pofantazjować?
– Pewno – odpowiedział. On tylko chciał, żeby nie umknęło jego pierwsze wrażenie. Betlejemskiej stajenki.
– Dobra – powiedział Marek. – Linię wykopów się przesunie, a szalunki wezmą te ściany między siebie. Da się zrobić. Grzegorz – odwrócił się do niego. – Ma pan jeszcze jakieś egzotyczne pomysły?
– Mam – odpowiedział. – Jutro, powiedzmy o dziesiątej. Michał, gdybyś mógł też?
– Ona przyjedzie – Michał objął Jolkę. – Tobie się z nią, zdaje się, świetnie pracuje. A ja mam do niej absolutne zaufanie.
Chodzili po terenie razem – on z Jolą, Jola ze szkicownikiem. – Patrz – powiedziała. – Parę cegieł dołożyć, ze dwie belki i będzie coś niesłychanie archaicznego. Ślad po czymś, co było. A dookoła ogród.
– Stajenka betlejemska.
– A wiesz? Może?
– Taki obraz widziałem…
Jola spojrzała na niego uważniej. – Kryjesz się. Bardzo starannie.
– Tylko idiota ma szanse przetrwać – mruknął.
Roześmiała się cicho. – Jakbym Michała słyszała. On może już trochę machnął na to ręką, ale czasami… Szału dostaję, kiedy zaczyna wchodzić w rolę wsiowego głupka. Większość tych wszystkich zadufków się nabiera, a ja się duszę ze śmiechu. Oczywiście śmiać się nie wypada, bo on to wszystko ze śmiertelną powagą i nie wolno go wrobić… Też tak masz?
– Przebieram się za Żyda.
– Zauważyłam. To pomaga?
– Utrzymać się w sarkazmie.
– Do samego siebie?
– Też.
Złożyła szkicownik. – Chodź. Możemy wstępnie rozejrzeć się po ogrodzie. Mamy firmę od organizacji przestrzeni, ale gdyby jakieś sugestie? Można im to i owo narysować.
– Ogród japoński – powiedział Grześ. – Wewnątrz, pomiędzy skrzydłami domu.
Jola pokręciła głową. – Tam jest teraz straszny bałagan.
Starał się, żeby prośba w jego oczach była czytelna.
– Dobrze.
Na jednym skrzydle pracowała niewielka koparka, na drugim robotnicy przygotowywali szalunki. Plac pośrodku zasłany był odpadkami z budowy. Stał i patrzył.
Jola usadowiła się na stercie palet. – Mów.
– Naokoło będzie samo szkło, żeby w dowolnym miejscu w domu można było przystanąć i spojrzeć. Piasek, z głębokimi śladami grabienia. Kilka kamieni. Jasnych, jeden czy dwa czarne. Wyspy trawy, może ogólnie: zieleni. Karłowate drzewka, niemal w centrum wiśnia. Strumyk, powolnie sącząca się woda. Niewielki staw, rybki. Coś stałego… – stał i patrzył.
– Ona miała ksywkę „Mrówka” – Jola powiedziała to niewyraźnie. Trzymała ołówek w zębach i przyglądała się szkicowi. – Jeszcze to – wzięła ołówek do ręki. – Mrówka. Coś ci to mówi?
– Kłamiesz – odpowiedział nie oglądając się. – Mama mogła wiedzieć.
– Dobrze, kłamię – zgodziła się. – Nie byłam na żadnej pielgrzymce, a jeśli byłam, to nie spotkałam Karoliny o ksywce Mrówka. Zadowolony?
– Nie – czuł się niepewnie. – Pokaż.
– Proszę – podała mu szkic.
Patrzył chwilę. – Z czego to jest? – zapytał.
– Z betonu.
– Dlaczego?
– Beton lepiej cię oddaje. Jest przez pewien czas plastyczny, a potem nie do zgięcia.
– Jeszcze jedno – powiedziała, kiedy się żegnali. – Uprawiasz prowokację z rozmachem. Odludzie, duży dom, w środku Żyd. Będziesz się czuł bezpieczny?
– Od bezpieczeństwa są jakieś firmy, systemy – odpowiedział. – Wszystko w swoim czasie.
Pokręciła głową. – Zrób pozwolenie na broń. Coś poręcznego w nocnym stoliku. Żebyś miał tego nigdy nie użyć. Chcesz, to cię skontaktuję. Dobry znajomy Michała, zastępca komendanta, przeprowadzi cię przez to.
– Pomyślę. Chyba nie, ale dzięki.
Zadzwonił do niej po tygodniu. – Dobra, poproś Michała.
Po kilku tygodniach szkolenia, po egzaminach: teoretycznym w komendzie wojewódzkiej i praktycznym na strzelnicy, wrzucił do pustej walizki w szafie Walthera P-99. Niezły był, a Grześ – ku swojemu zaskoczeniu – strzelał z niego całkiem celnie. Potem co jakiś czas chodził na strzelnicę, a jeszcze potem znudziło mu się.
Wilhelm Meisters Wanderjahre
(WMWJ1.3.0 for Windows & Mac)
Jesień i zimę przemieszkał u mamy. Kątem – nie, bo przecież był to jego dawny pokój, a mieszkanie w przedwojennej kamienicy do ciasnych nie należało. Parę razy napomykał, że może coś wynajmie, może przeniesie się do hotelu na kilka miesięcy, ale spotykało się to z tak żywiołowym sprzeciwem mamy, że rezygnował. Mamie, zdaje się, imponowało dwóch mężczyzn w otoczeniu; Tomcio Paluch zjawiał się dwa – trzy razy w tygodniu, wcale często oboje chodzili na jakieś tańce, albo jeździli na wycieczki. Mama podbierała mu wówczas jaguara, a jemu nie pozostawało nic innego, jak ugniatać się w smarcie – owocu samochodowej kooperatywy tamtej dwójki. Jeździł zresztą niewiele, kilka razy pojechał do Drezna, gdzie współpracował owocnie z maszyną do robienia pieniędzy i zaglądał do biofizyków na Plancku, którzy rozpoczęli kolejny etap, z grubsza mający na celu indukcję stanów koherentnych umysłu. Chcieli to osiągnąć posługując się generowanym z zewnątrz polem elektromagnetycznym o określonych oscylacjach, tylko nikt nie miał pojęcia, według jakiego algorytmu te oscylacje mają być generowane, żeby osiągnąć koherencję. Należało mierzyć zmienność potencjałów w mikrotubulach – i to wielu równocześnie – a potem modelować zmienność pola. Można było też kilometrami zapisywać wielopunktowo mierzoną zmienność pola elektromagnetycznego mózgu i z tego wyliczać atraktory – jeszcze bardziej nieokreślone. Trochę to było jak zajmowanie się magią. Siedział nad rachunkami po kilka dni w miesiącu, w międzyczasie obserwując schyłkową – ponownie – fazę ekscytacji Sally docentem Weseringiem. Ten bywał zirytowany, ale też niekiedy szczery, jak wówczas, kiedy na korytarzu nieoczekiwanie powiedział Grzesiowi, że zazdrości mu iście olimpijskiej równowagi – tak się wyraził. Grzegorz nie pragnął powrotu Sally, czym sam był nieco zaskoczony. Nie pragnął żadnej nowej dziewczyny, ani powrotu żadnej dawnej dziewczyny – no, może poza… Starał się o tym raczej mało myśleć.
Dom rósł. Może nie rósł, a pączkował, bulgotał, wynurzał się z ziemi – jesienią gliniastej i mokrej, zimą co chwilę przysypanej cienkim śniegiem topniejącym do południa – powstawał w każdym razie i nawet on w końcu zaczął dostrzegać różnice pomiędzy wtorkiem a czwartkiem na wiecznie w tym czasie zachmurzonej budowie. W grudniu dwie długachne ciężarówki przywiozły olbrzymie płyty szkła ujęte w oprawę po jubilersku niemal wydelikaconą – tak była niedostrzegalna. Patrzył z niepokojem: najpierw, jak robotnicy wypakowują płyty z samochodów, potem, jak z pozorną beztroską montują je, jedna po drugiej, wokół wewnętrznego dziedzińca. Niektóre wymagały więcej pracy.
– Ta będzie przesuwna – powiedział naczelny budowniczy patrząc na taką właśnie. – Niemal połowa będzie przesuwna. Pan dostanie pilota, nie musi pan wiedzieć, jak to działa.
– Wydają się bardzo kruche – powiedział. Trochę był niespokojny.
– Bez obaw – odpowiedział budowniczy. – Byle ich nie unosić poziomo. W końcu każda ma dwa i pół metra długości, a takich naprężeń nawet tej jakości szkło nie wytrzyma. Chłopaki wiedzą, co robią. Do końca stycznia wyjdziemy z wewnętrznego dziedzińca i Jola zacznie panu tworzyć niespodziankę. Kawał niezłej artystki z niej się robi – dokończył i odszedł do swoich zajęć.
Trochę wiedział, o czym budowniczy mówił. Jeszcze w październiku Michał pokazywał mu pierwsze szkice ogrodu japońskiego – wówczas z niepokojem. A on się zachwycił. Nawet mama, dotąd sceptycznie nastawiona do jego pomysłu, kiedy pokazał jej rysunki zmieniła radykalnie zdanie. Niepokoiła się jedynie, czy efekt końcowy będzie taki jak na szkicach. – Kto to w ogóle zaprojektował? – zapytała.
Wiedział. – Jola.
Spojrzała na Grzesia z niedowierzaniem. – Ta imprezowiczka? Ona ma przezwisko: rozrywkowa Jola. Myślisz, że Michał tak ją zmienił?
Uśmiechnął się. – Wygląda na to, że tak.
Dlatego właśnie Michał pokazując mu te szkice był zaniepokojony. Grzegorz odniósł wrażenie, że Michał chucha na Jolę jak na świeżo wyklutego kurczaczka – żeby go tylko nic złego nie spotkało. Ze strony Grzegorza z pewnością nie, bo od chwili, kiedy siedząca na stercie palet Jolka pokazała mu pierwsze rysunki, wiedział, że ten ogród ma być właśnie taki.
– Co sądzisz? – zapytał Michał.
– Nie oddam już tego – odpowiedział z uśmiechem. – Nie tylko jest w tym czas. Poruszający się wolniej… bo przecież może. Od nas zależy, jak czas się porusza i tam to właśnie jest. Wystarczy popatrzeć. Ale jeszcze jest idea przestrzeni odrębnej. Wejdź, mówi ta przestrzeń. A my wszyscy w supermarketach i na internetowych portalach. W gęstwinie, w której już nic od nikogo nie zależy, a wyjścia z niej nie ma – patrzył na szkice z zaskoczeniem, że aż tak wiele pamięta z dawnych czasów. Z ogólniaka, z lat studiów, kiedy jeszcze świat nie narzucił mu chomąta na szyję i nie pociągnął za sznurki.
– Jola poszła na studia – powiedział jakby nieśmiało Michał. – Napijesz się czegoś?
Przygotowując kawę zaczął opowiadać i słychać było, jak się rozkręca, jak pozbywa się wewnętrznych oporów. Był aż tak zakochany, że ukrywał to przed samym sobą? Nieważne przecież, pomyślał, ale też w uczuciach tych dwojga musiało być coś innego jeszcze niż w zadurzeniu dwojga trzydziestolatków – współcześnie niemal każdym przelotnym. Trzymało ich coś jeszcze innego, coś poza seksem, bo tego, według kinematograficznych standardów wystarczało na dziewięć i pół tygodnia. Byłby Michał współczesnym Pigmalionem – jakąś odmianą profesora Higginsa, a Jola Galateą – Elizą Doolittle, chętną udzielanym naukom i nie uważającą, jak tamta, że przemiana odbiera jej osobowość?
Bo Jola poszła na studia – na architekturę krajobrazu właśnie. Uparła się, mówił Michał, bo on sam wolałby mieć w niej współpracownicę raczej w tym, co biuro tworzy na co dzień: projekty budynków, niechby i budowli, czasami to też się trafia. Projektowania przestrzeni jest ciągle mało, on sam dobrze o tym wie, a klient taki jak Grzegorz trafia się równie często, co upał w lutym. Ale dobrze, on sam pomógł jej ile mógł, to przecież naturalne, a na uczelni miał wielu przyjaciół. Oczywiście, powiedział, wszyscy uśmiechają się na nasz widok i ja dobrze wiem dlaczego, ale…
– Masz z tym problem? – zapytał.
– Ja nie – odpowiedział Michał. – Jola też wydaje się nie mieć i wychodzi na to, że to oni mają. Poprzednio… Może i mam skłonność do daleko młodszych kobiet – zamyślił się. – Twoja mama pewnie ci moje przygody opowiedziała detalicznie, one wszystkie kochają takie historie, poza tym mama Joli na początku była autentycznie przerażona. Teraz już raczej nie…
– Michał – przerwał mu. – Historyjka. Studia Joli.
– Aha… Poszła i po roku okazało się, że ma talent. Wygrała międzyuczelniany konkurs i zapragnęła więcej. – Michał siedział z filiżanką w ręku, jakby czekał, aż Grzegorz zada mu pytanie. Jakie?
– Nie domyślę się – potrząsnął głową. – Co to takiego?
– Rzeźba.
– Masz na myśli to, co robił Michał Anioł?
– Właściwie… gorzej – uśmiechnął się. – Współcześnie wybór wśród surowców jest olbrzymi, zresztą zawsze nie był mały. A Jola postanowiła, że będzie to beton.
Grzegorz był zdumiony. – Co, u licha, można wyrzeźbić z betonu?
– Wszystko. Chcesz zobaczyć?
Rodzaj magazynu. Strefa przemysłowa na obrzeżach miasta. W środku intensywne, wielopunktowe światło. Duże pojemniki z kilkoma rodzajami piasku. Papierowe worki z nieznaną zawartością. Stelaż z pojemnikami, tajemnicze wiaderka. Niewielka betoniarka, mieszalnik, półka z narzędziami mogącymi o dreszcze przyprawić miłośnika horrorów i centralnie rodzaj podium. Czarna bryła na postumencie i obok niej Jola. W kombinezonie, z maską na twarzy i w ręku z czymś, co mogło być maszyną do rozpiłowywania obcych z kosmosu. Odwróciła się, wyłączyła maszynę, jazgot ucichł. Zeskoczyła z podium, ściągnęła maskę.
– Michaś…
Grześ czekał cierpliwie. Lara Croft, pomyślał. Tomb Raider w nieznanych przestrzeniach wyobraźni. Szczęściarz z Michała.
– To jest kamień dla ciebie – powiedziała Jola. – Element przestrzeni w centrum domu. Jeden z kilku. Nie jest skończony, ale możesz zobaczyć.
Podszedł. Był anamorficzny – jak czaszka na obrazie Holbeina. „Ambasadorowie” – tak zatytułowany był ten obraz, a po to, żeby zobaczyć w rozciągniętym w poprzek obrazu kształcie czaszkę, trzeba było posłużyć się wklęsłym lustrem – to pamiętał. Kamień był pełen nieprzewidywalnych zupełnie krzywizn – powstał z innego tworu poprzez anamorfozę. Został przekształcony, teraz był taki, a przedtem inny. Czym był przedtem, nie wiedział. Miał zdumiewającą strukturę – jak pumeks. Był jak piana. Zastygła w przemianach. Topologia – przekształcenie bez zerwania ciągłości struktury, wysłała do niego uśmiech. Znał ją – to była dziedzina matematyki, którą znał lepiej niż sześć miliardów ludzi. Ich – znających się na topologii – było po prostu mało. Coś jest kulą – możesz z niej zrobić łódź i to jest topologia. Bo przemiana zachowuje ciągłość, wystarczy z kuli ugnieść łódź. To właśnie liczył biofizykom: przekształcenie topologiczne sygnału mózgu w sygnał umysłu. Mózgiem mógł Mrówkę odtworzyć, poczuć, ale dopiero koherencją umysłu mógłby ją stworzyć. Poza tym – odszukać. Anamorfoza – topologia. Nauka i sztuka spotykają się gdzieś straszliwie wysoko, ale co to za spotkanie! Co wyrażał czarny kamień, pełen nieprzewidywalnych krzywizn, rozciągnięty albo skupiony, będący tworem komórkowym jak ten film… – zamyślił się. – „Cube”, taki tytuł miał ten film, ludzie w nim byli kompletnie zagubieni, ale zawsze był ktoś, kto unieważniał klęskę, żeby nie wiem jak okrutną. Kamień – pomyślał i odwrócił się.
– Jest fantastyczny – powiedział. – Stanley Kubrick, „Odyseja kosmiczna”, niesamowite skojarzenia, „Cube” też. Topologia ludzkich związków, dopóki nie zostaną zerwane. Jesteśmy przerażająco skazani na siebie. We wszystkich możliwych anamorfozach.
– Mhm… – mruknęła Jola. Lara Croft – kosmitka. Stała w obsypanym obsydianowym pyłem kombinezonie, jakby przed chwilą z jakiejś asteroidy wróciła. Obejmowała Michała, opierała się na nim, oni oboje opierali się grawitacji, każdej. – Mhm – powtórzyła. – Popraw się, Grzegorz. Tracisz tradycyjnie pojmowany żydowski humor, na rzecz weimarskiego apollinizmu. Byłeś jak Szolem Alejchem, a zaczynasz pachnieć Goethem.
To moja dziewczyna – mówiły przymrużone oczy Michała, to samo podkreślała obejmująca ją jego ręka.
– Człowiek jest jak stolarz – zaczął Grzegorz z powagą. – Stolarz żyje, żyje, a potem umiera. Tak też bywa z człowiekiem.[2]
Wszyscy troje wybuchnęli śmiechem.
Byłby Michał aż tak kreatywny? Albo też Jola tak była nim zauroczona, że postanowiła zawłaszczyć go na długo, jeśli nie na zawsze i to zauroczenie podpowiedziało jej, którędy wiedzie droga do celu. Bo to był problem nie tylko – co tu dużo mówić – pięknego ciała, ale jeszcze umysłu błyskotliwego, ambicji egzotycznych, wszystkiego tego co powodować będzie nieustanną ciekawość mężczyzny wykształconego i obytego, zdaje się, że do tej pory oczekującego od partnerek tylko tego, co opisał doktor Weininger, nawet jeśli z nadmierną egzaltacją. A tu zonk! – aż się uśmiechnął. – I ciekawe, jaki to wpływ ma na erotykę? Zdaniem Grzesia, powinno mieć fenomenalny. Jola jako krzyżówka uczennicy Elizy Doolittle i archeolożki Lary Croft jawiła mu się teraz jako wynalazek genialny i raczej niedosiężny – nie doskoczyłby do niej. Mimochodem pomyślał, że biblioteka będzie dostatecznie obszerna, aby on tam zmieścił to wszystko, co byłoby wskazane, jeśli nie wymagane, gdyby jednak chciał doskakiwać: kodeks Hammurabiego, święty Augustyn i Tomasz z Akwinu, oraz Bertrand Russell z Paulem Ricoeurem dla równowagi. Z Emila Ciorana zrezygnował, nawet nie bawiąc się w uzasadnienia: Cioran, z właściwym mu poczuciem znudzenia modlił się nad grobem weimarskiej spółki z Goethem na czele – a z nich Jola kpiła. Nie wierzyła w zmierzch Zachodu i być może miała rację. Kreatywność była jej cechą zasadniczą i tu przypomniał sobie zdanie otwierające jego rozważania: Byłby Michał aż tak kreatywny? Jeśli nie – powstanie wolna nisza, zaś jeśli tak – pozostanie patrzeć na tych dwoje z zazdrością, trochę z podziwem. Zakończył rozważania kieliszkiem brandy i zabrał się za napełnianie walizek i kartonów.
Bo w jego nowopalladiańskiej wizji tego, co od Palladia rozumie się pod pojęciem villa, już można było mieszkać. Woził kartony, po pomieszczeniach włóczyły się ekipy wyposażeniowe i designerskie, mama odbywała z nimi burzliwe konferencje, on podłączał kolumny w bibliotece, albo z melancholią patrzył na monstrualne łóżko w swojej sypialni. Sam? Sam. Kismet – los tak chciał. Powoli urządzała się i mama, wpadając do willi i wypadając z niej co chwilę, pozostawiając mu a to kolację, a to śniadanie, a to kluczyki od smarta i karteczkę, że bardzo go kocha i trochę przeprasza. Mama wolała jaguara – było to dość czytelne, natomiast on za smartem szalał nieprzesadnie. Dwa razy zdarzyło się, że zastał jedynie karteczkę; widocznie Tomcio Paluch podwoził mamę na przedmieścia autem-kooperatywą, mama ściągała auto Grzesiowi (jedynym, na co w swojej zabałaganionej po kobiecemu torebce trafiała natychmiast, były kluczyki do samochodu), dopisując w takiej sytuacji do karteczki, że przeprasza jeszcze bardziej i że natychmiast wróci, jeśli Grześ zadzwoni i powie, że auto jest mu absolutnie niezbędne, ale lepiej, żeby niezbędne mu nie było, bo ona właśnie z paniami dizajnerkami w hurtowni, która jest bardzo daleko, wybiera wielkie ilości zasłon, firan, dywanów, żyrandoli, niepotrzebne skreślić. Poruszony młodością mamy starał się dostosować. Z drugiej strony…
Ponieważ trzeba w jakiś sposób poruszać się po pełnym autostrad i dróg ekspresowych świecie, któregoś wieczoru otworzył laptop i zaczął szukać. Ale po kolei: laptop ustawił na kartonie z książkami, przyciągnął do biblioteki fikuśny fotel-jajo, uruchomił grającą maszynerię i nieopatrznie wyszedł znowu – głos Kurta Cobaina na niemal stadionowym wzmocnieniu zdetonował z taką siłą depresji, że czym prędzej rzucił się redukować decybele – chwilę trwało, zanim trafił na właściwe pokrętło, bo sprzęt był highendowy i niezwykle urozmaicony. Uderzony nostalgią „Smells like teen spirit” przyniósł nie kieliszek, a butelkę Armagnaca (w jakimś poradniku wyczytał, że jest w dobrym tonie pijać Armagnac, a nie Cognac), pociągnął łyk, przypomniał sobie, gdzie ostatnio widział pilota od wszystkiego, po krótkiej szamotaninie odsłonił story i uruchomił oświetlenie wewnętrznego ogrodu, gdzie wśród hałd Jolkowego piasku tkwiła jedna, przepiękna w swoich spazmatycznych skrętach karłowata sosna. I to jest właśnie to – pomyślał. – Samotność jako dar i przywilej w zatłoczonym do niemożliwości świecie. Chwilę patrzył, w głośnikach gasły riffy Cobaina. Otrząsnął się, znowu pociągnął z butelki i przystąpił do poszukiwań.
Samochodów było stanowczo za dużo i trafiwszy na wyszukiwarkę: jaki samochód pasuje do ciebie najbardziej, aż się ucieszył. Nawet jeśli mechanizm wyglądał na rozrywkowy (skoro został umieszczony na „Joe Monsterze” – prawdopodobnie najlepszej stronie we Wszechświecie, jak sama się reklamowała), ciekawym byłoby dowiedzieć się, jakie auto powinien mieć, aby najlepiej podkreślić swoją osobowość. Skrupulatnie zaczął wypełniać wymagane pola.
No i do następnego odcinka – Alski.
[1] Geoffrey Chaucer, Troilus i Criseyda (wyd. polskie w tłum. Macieja Słomczyńskiego, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1978). Criseyda rzeczywiście zdradza, czy też porzuca Troilusa, a on ginie w walce z Achillesem pod murami Troi, ale – co ciekawe – Chaucer jest daleki od potępienia Criseydy. W połowie czternastego stulecia rozwija on w poemacie uzasadnienia psychologiczne jej postępowania godne Freuda. Juliusz Kydryński napisał, że gdyby nie był to poemat, byłaby to głęboko psychologiczna powieść.
[2] Szolem Alejchem, „Z jarmarku”, Wydawnictwo Dolnośląskie, 1989 r., str. 25.