
Kobiety i Grześ – czternasty
Ze światem jest tak, że nawet jeśli ktoś wymyśli sobie i potem wybuduje hermetyczną kapsułę, świat i tak się wciśnie. Nie zawsze w dobrym wydaniu.
Był dopracowany, łącznie z płaszczem typu „Pat Garrett i Billy Kid”, stał na podeście przed japońskim ogrodem patrząc na samotną sosnę, odpowiadając mamie na jej machanie rękami z przeciwnego skrzydła domu i wtedy usłyszał za sobą Miriam.
– Kaace?
Odwrócił się. Poły płaszcza przemiotły przestrzeń i zatrzymały się gwałtownie. Miriam: biała bluzka zapięta pod szyją i krawatka z kokardą, plisowana spódniczka – krótka, skarpetki i trampki. Uśmiechnęła się, koński ogon jej włosów, upięty anarchistycznie ku górze, zamigotał w świetle zmierzchu. Grzeczna, bardzo niegrzeczna uczennica.
– Kaace?
– Ich liebe dich – powiedział.
– Kocham cię – odpowiedziała po polsku. – Twoja mama mnie nauczyła.
Jola zdjęła blokadę, on wpasował się Gallardem w miejsce, wysiadł. Za nim niecierpliwiło się dwanaście cylindrów Diablo i już wiedział, że zdarzenie będzie teatralne. Kiedy drzwi Diablo uniosą się ku górze i ona wysiądzie. Miriam – pilna uczennica z migdałowym wykrojem oczu i końskim ogonem mówiącym: pieprzyć wszystko. Diablo wjechało, drzwi się uniosły, Miriam wysiadła.
– Patryk Vega jakiś film tu kręci? – usłyszał. – To Dubaj?
Ktoś zagwizdał.
Miriam wygładziła spódniczkę, dotknęła przycisku.
Drzwi Diablo powoli opadły w dół.
Alejką między widzami weszli do klubu.
To była jego dziewczyna i po kwadransie cały klub o tym wiedział. Wdzięk nastoletniej Charlotte Gainsbourg i w nieco niższej tonacji ta sama chrypka, kpiący z całego świata koński ogon i nie tyle pokazujący mu środkowy palec przy każdym poruszeniu głową, ile mówiący, podśpiewujący: jestem szczęśliwa i nic tego nie popsuje. On był też, nawet jeśli nieco zaniepokojony sensacją, jaką budziły dwa magiczne potwory na parkingu, Miriam – teraz pełna zachęt w migdałowych oczach lolitka i on sam, stylizowany na ortodoksyjnego szeryfa w granicznym pasie Jerozolimy. – Czyżbyś odkrył alter ego Karoliny? – zapytała w przejściu Jola. Nie czekała na odpowiedź i dobrze, bo gdybyż ona wiedziała… Też był zakochany i dobrze o tym wiedział, a w takim stanie można wiele w imię szczęścia ukochanej znieść, nawet to, że miłość będzie stać na progu aż się… wypali? Wszystko wskazywało, że to raczej epilepsja cofnie się przed miłością, niż miłość przed epilepsją; zresztą czytał gdzieś, że miłość jest stanem epileptycznym właśnie, tylko złagodzonym, to może? Kiedy didżej popadał w miłosierdzie nad tężejącymi w powietrzu hormonami, które nawet przez coraz bardziej obecny wokół zapach skoszonego siana przebijały się bez trudu – być może zresztą sam popadał w odurzenie – i puszczał wolniejsze miksty, oni dwoje byli jak dwie łyżeczki włożone do jednej przegródki. Ręce i usta wędrowały same i musieli oboje pilnować aby tylko nie za daleko – szczęście może zepchnąć mrok poza horyzont, ale nigdy nie znaczy to, że jego tam nie ma. Ale na razie – teraz, tego wieczoru – nie istniało ani wczoraj, ani jutro. Tańczyli, oboje tak samo szczęśliwi… – Co to jest, co masz pod pachą? – zapytała. – To coś, twarde? – Pat Garrett i Billy Kidd, pamiętasz? – odpowiedział. – Argument. Ostatni, jeśli inne zawiodą. – Po co? – przytuliła się znowu. – Bo to ty. Kocham cię. Kogoś we mnie widzisz, a ja próbuję doskoczyć. – Nie musisz, nie…
Do któregoś transowego kawałka Jola, wiecznie niewyżyta, wyciągnęła za sobą na parkiet Miriam. Grześ pozostał przy stoliku, Michał też. Patrzył na prowokacyjne wyczyny obu dziewczyn najpierw z zachwytem, potem trochę z niepokojem, potem znowu z zachwytem.
– Jak ty to znosisz? – zapytał Michała.
– A muszę? Jakoś? – Odpowiedź zdumiała go swoją celnością. On też nie musiał, ale jeszcze do tego nie doszedł. To patrzył.
Didżej widocznie dostrzegł to, co oni, bo następne było „Tatu”, przesterowane i z powtarzającymi się samplami, tymi najbardziej naładowanymi emocjami. Miriam i Jola tańczyły na środku parkietu, żadna z nich nie miała zahamowań żeby pokazać, że taka miłość istnieje, taka też. Widowisko było fascynujące, aż wstał, żeby lepiej widzieć. Ktoś go potrącił, obejrzał się, dziewczyny wracały wśród gwizdów i oklasków, didżej ściszył muzykę i ogłosił przerwę.
Usiadła tuż obok, mokra, gorąca wysiłkiem, namiętnością do tańca, do odsłaniania się. Nie bardzo się pilnowała. – Hersz, gdzie ty byłeś?
– Z tobą – powiedział i wtedy usłyszał.
– Wypierdalaj.
Było to wypowiedziane z emocją na krawędzi wybuchu. Za głośno. Odwrócił się. Naprzeciwko niego stał mężczyzna w koszulce pokrytej napisami jak runiczne inskrypcje, z obtłuczoną butelką w ręku. Za nim jeszcze dwóch. Odwrócił się bardziej.
– Dlaczego?
– Wypierdalaj stąd Żydzie i twoja pedofilska kurwa niech stąd też wypierdala. To jest klub dla Polaków – machnął ręką z butelką. – Dla białych. – Krzyk z boku, muzyka zgasła. Wokół nich zrobiło się pusto. Stolik, cztery osoby przy nim, trzy osoby naprzeciwko i pustka wokół nich, taka bariera. Granica.
– Wypierdalaj!
Odwrócił się, teraz z krzesłem, wyciągnął nogi przed siebie, płaszcz zwisał luźno po obu stronach. Podniósł rękę i rozpiął pierwszy guzik kamizelki.
– Hersz… – ciepła, kochana ręka na jego policzku.
– Wypierdalaj stąd Żydzie! – jeszcze jedno machnięcie ręki z obrzynem butelki, krzyk, krew kapiąca na podłogę. – Żydzi do gazu!
– Grzegorz – półgłos Joli. – Załatw go.
Świst głębokiego oddechu, szurnięcie krzesła. Michał wstał.
Odpiął ostatni guzik kamizelki i tak jak siedział, bez pośpiechu wyciągnął Walthera. Dalej luzak – taką miał nadzieję – ale teraz z bronią w ręku. Przeładował. W kompletnej ciszy szczęk naboju wpadającego do komory odbił się pogłosem od ścian.
– To nie są Kielce – powiedział spokojnie. – To są Wzgórza Golan. Wynoś się.
Błyski fleszy komórek.
Typ na moment zwątpił, opuścił rękę z butelką, a wtedy stojący z tyłu ochroniarz walnął go w ramię i tamten już nie był w stanie podnieść ręki. Leżał po chwili na podłodze, ochroniarz przygniatał go kolanami do ziemi, a drugi wyciągał do Grzegorza rękę. Trzymając Walthera za lufę podał go wiedząc już, że trochę kłopotów będzie. Ale warto było. Powoli, powoli mrużył oczy w uśmiechu.
Do domu wrócili po północy. Na podjeździe Miriam całowała go długo i długo patrzyła w oczy. – Kocham cię, Hersz… Marzę, żeby znowu być normalną dziewczyną. Dla ciebie.
Nie odpowiedział. Bał się zepsuć to, co z całą pewnością mówiły jego oczy.
Puściła go. – Ja jeszcze do mamy – odeszła o krok. – A… a co to jest: Kielce? Bo Wzgórza Golan to wiem.
– Potem ci wyjaśnię. Biegnij, Miriam. Mama się ucieszy – miał nadzieję, że zapomni o pytaniu.
Leżał potem na łóżku, czekał – ciekaw, czy Miriam zajrzy do niego przed snem i tego właśnie spragniony, patrzył w głębię nocy, porządkował zdarzenia z wieczora. Dobrze mama niedawno powiedziała: był uporządkowany, każde następne zdarzenie musiało w jakiś sposób z poprzedniego wynikać, dopiero w tak pojmowanym świecie można sobie było pozwolić na eksces sarkazmu. Policja przyjechała szybko, zabrała tamtego i jeszcze jednego, trzeci gdzieś się zawieruszył, pogotowie założyło opatrunek draśniętej butelką dziewczynie. W kantorku ochroniarz przekazał policjantowi jego Walthera, ten zapytał o pozwolenie, popatrzył na broń i potem spokojnie na Grzegorza – pistolet nie był odbezpieczony. Wypytał ochroniarza i jego kolegę, odwrócił się znowu do Grzegorza. – Jest pan zobowiązany napisać raport.
– Teraz?
– Prosiłbym. My wracamy z tamtymi na komendę, mógłby pan podjechać. Z dziewczyną najlepiej, bo on ją też, zdaje się, zaatakował.
– Miriam jest Niemką. To ona ma w sobie żydowską krew.
Policjant machnął ręką. – Zanim dojedziecie, będzie tłumacz.
Surrealistyczne poczucie humoru włączyło mu się na chwilę i omal nie zapytał, skąd mają tłumacza znającego jidysz. – Z wami mamy jechać?
– Jedźcie swoim, będziecie mieli jak wrócić. To zajmie kwadrans, nie więcej. Przecież do pana nie mamy nic, absolutnie. Bezpiecznik był zaciągnięty i trudno mówić o zagrożeniu z pańskiej strony. Mógłby pan nie zdążyć.
Wyszedł z kantorka, muzyka w klubie buzowała znowu, Jola tańczyła solo, pociągnęła go za sobą na kilka taktów, objęła i pocałowała, ludzie się do niego uśmiechali, doszedł do stolika.
– Kochanie, chodź, jedziemy na chwilę na policję – wyciągnął rękę i kiedy już ją trzymał w objęciach, swoją fenomenalną i niedostępną nimfetkę, odwrócił się do Michała. – Dobrej zabawy, a nie zapominajcie o nas.
– Żart? – zapytał Michał. – Miałbym zapomnieć? Coś, Grzesiek, zrobiłeś. Zyskałeś fanów, jednego z pewnością. Jeszcze wiele spotkań przed nami.
Ryk odpalanych Gallardo i Diablo na parkingu, połowa klubu na podeście i z wnętrza brzmiące dźwięki „We are the champions[1]”. Byli.
Kiedy podjechali pod komendę – każde w swoim aucie – policjant, którego on już znał, wyszedł na podest. Poczekał. – No, widowisko – powiedział, kiedy podeszli. Wyciągnął komórkę. – Nie pogniewacie się, jeśli zrobię kilka zdjęć? Dla syna. On jest zbuntowany, a tym może go przekonam, że mam fajną pracę.
Raport napisał szybko. Nie miał nic do ukrycia, a jedyną wątpliwością było, dlaczego zabrał broń do klubu. Przez chwilę nie umiał na to pytanie odpowiedzieć, po czym napisał: „Kobieta którą kocham, jest Żydówką. Chciałem jej zapewnić bezpieczeństwo”.
Przeglądał ten raport inny oficer. Podniósł głowę. – Nie za wysoko ceni pan sobie ten kraj. Ale… sam mam z tym problemy.
Miriam wyszła i objęła go. – To bardzo mili ludzie. Oni mnie… przepraszali? Hersz, to jest dalej tamten straszny świat? To dalej trwa?
– Nie – odpowiedział – bo cię przeprosili. Ale tamtemu zęby i pazury odrastają.
Zasnął.
Ale nie obejmował Miriam, kiedy się zbudził. Nie było jej w jego objęciach. Wstał, nawet nie to, że głodny dotyku, ale niepełny, ubogi, niepewny samego siebie. Przeszedł przez łazienkę, nacisnął klamkę, sypialnia była pusta.
Przyszła, kiedy pił kawę. – Usłyszałam cię. A spałam u mamy. Bałam się. Hersz – pogładziła go po twarzy. – Ja się bałam samej siebie. Za bardzo cię kocham.
– Przyśnij mi się – powiedziała wprost w jego usta stojąc na parkingu. – Przyśnij mi się jeszcze, chociaż tyle.
– A ja? – zapytał półgłosem, kiedy już miał szansę zapytać. – Też mam sobie wyśnić?
Zaśmiała się cicho. – Pewno, najwyżej będziesz zmieniał pościel. Kiedy teraz?
– Za chwilę – odpowiedział.
Marcepanowy jęzorek jeszcze raz.
Miriam wsiadła, Diablo zawyło, zawróciło, odjechało. Uwożąc jego niedosiężny ideał i nawet Mrówki się teraz nie wstydził. Że sprzeniewierzył się jej w jakiś sposób. Z Mrówką się kochał, namiętnie i na zawsze to w nim pozostanie. A z Miriam nie kochał się wcale. To była miłość!
Wrócił do kuchni. Mama z zastanowieniem patrzyła na zmywarkę. – Coś mi się… A, już wiem! – nacisnęła któryś przycisk, zmywarka zabulgotała, mama odwróciła się. – Siadaj Grzesiu, musimy poważnie porozmawiać.
Usiadł, zastanawiając się czy wygląda dostatecznie dorosło. Miał wątpliwości.
– Najpierw domowe drobiazgi – zadysponowała mama. – Grzesiu, ty nadal jesteś zamożny?
– Tak.
– I zamierzasz nadal być zamożny?
– Tak
– I wiesz, jak to zrobić?
– Tak.
Mama pokręciła głową. – To właściwie dobrze, ale trochę niedobrze, bo może ci się nie spodobać.
– Co nie spodobać?
– Druga część mojej propozycji – mama usiadła wygodniej – bo pierwsza jest prosta. Ja nie jestem najmłodsza, a tobie się nie chce. To może daj zarobić jakiej dziewczynie. Niech przychodzi na parę godzin i włącza te wszystkie zmywarki. Ty się zgódź, a ja kogoś znajdę.
– Dobrze, mamo. Oczywiście. Przepraszam, że sam nie pomyślałem.
Teraz mama jakby trochę spoważniała. – To ja, Grzesiu, przepraszam, że teraz będzie bezwstydna prywata. Ja się przyjaźnię z Tomkiem, tak trochę więcej, niż przyjaźnię – mama mówiła, jakby nie chciała dopuścić go do słowa. – Tomek mocno chorował, płuco ma wycięte, kawałek wątroby, sam mówi, że niewiele z niego zostało w porównaniu i tak dalej, ale dajemy sobie radę. Tomek ma działkę, sam na niej wszystko robi, a kiedy pierwszy raz tam weszłam, myślałam, że trafiłam prosto do raju. Tak tam jest pięknie. Tomek zna się na roślinach jak mało kto, a my nie mamy nikogo do ogrodu. To sobie pomyślałam, że może on. Jego renta nie jest duża, oszczędności dawno pozjadaliśmy… – mama nie wytrzymała i zachichotała. – No, dobrze. Nawet z nim rozmawiałam. On jest dość honorowy i powiedział, że zawsze doglądnie, zresztą sam widziałeś wczoraj. Ale poprosić, to nie. Grzesiu, ja cię proszę. Bardzo proszę – patrzyła na niego z nadzieją, jakiej się po mamie w żadnym wypadku nie spodziewał.
– Żebym go poprosił? Zaproponował pracę u nas? Przy pierwszej okazji, mamo. – Pomyślał, śmiejąc się wewnętrznie, że oto zdarza się kolejna odsłona „Kochanka lady Chatterley[2]”. On i Miriam nie mogą się kochać, zatem mama próbuje coś zaczarować, zatrudniając jako ogrodnika swojego… kochanka? O Boże! Siłą powstrzymał się, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
– Grzesiu, ja ci bardzo, ale to bardzo dziękuję – powiedziała mama. Wstała i wycałowała go w oba policzki. – A teraz najważniejsze.
Po raz drugi pomyślał, że nie jest dostatecznie dorosły. Luźne szorty i koszulka to nie był strój, w którym chciałby teraz być. A był.
– Grzesiu, ja Miriam kocham – i to była mocna deklaracja. – Ona jest… ona już jest w naszej rodzinie, cokolwiek tam między wami będzie, bo przecież dzieckiem nie jestem, a ona mi powiedziała. Wszystko powiedziała, Grzesiu, nawet to, czego pewnie tobie nie mówiła. Ona cię bardzo kocha, rozpłakała się przy mnie parę razy, tak bardzo chciała pójść do ciebie. Ja jej wierzę, Grzesiu, bo przecież prawie nie umarła… No, od seksu prawie nie umarła i nikt nie umie nic z tym zrobić. Ale ja się ciebie pytam, co ty na tym Maksie Plancku robiłeś?
– Pracowałem nad koherentnymi funkcjami mózgu – powiedział i olśniło go. Już wiedział, co dalej usłyszy, już słyszał tę tyradę, jakim jest leniem, egoistą i głupkiem. Już widział siebie rozwałkowanego przez mamę na placek. Już widział… Ale nie tylko, bo w takim razie, jeśli już mama mu przypomniała, jego miłość i jej miłość, jego szczęście i jej szczęście zaczynało mocno zależeć od tego, czy doskoczy do samego siebie. – Mamo!
– To ty się, synku, weź do roboty – powiedziała mama.
Immortal William Shakespeare II
(aktualizacja do pobrania)
Najchętniej wróciłby na Maxa Plancka, ale teraz już istniał dom, z wszystkimi jego atrybutami. Mama kwitła, choroba była składnikiem historii do tego stopnia, że kiedy przypomniał jej o zbliżającym się terminie wizyty kontrolnej w Charité, z okrągłymi ze zdumienia oczami zapytała: jakiej wizyty? Czy udawała – nie wiedział. Prowadziła niesłychanie ruchliwe życie i właściwie to ona urządzała dom, co chwila podsuwając mu kolejne, niekiedy ekscentryczne, projekty, które przygotowywała wspólnie z batalionem designerek. Jego część była utrzymana w rozmaitych odcieniach błękitu, potrafiącego w niektórych pomieszczeniach zmieniać się ze ściany na ścianę i bardzo mu się to podobało. Dlatego zdumiał się, kiedy uzbrojona w kubełki, drabiny i pędzle ekipa ponownie wtargnęła do drugiej sypialni i migiem przemalowała ją na róż, od ostrego po niemal jutrzenkowy. Na zgłoszoną uwagę usłyszał, że jest to sypialnia Miriam, a Miriam to dziewczynka. – Nie zauważyłeś? – zapytała mama, mając w oczach tupet tej klasy, że zaledwie wykrztusił z siebie coś na kształt „Yhm”. – Czasami myślę, że jesteś trochę nierozgarnięty, ale kocham cię, synku, i dlatego pomagam ci, jak mogę. Ale cudów nie zrobię – powiedziała i pobiegła, w dosłownym sensie, do ogrodu, a on został z otwartymi ustami. Natychmiast zadzwonił do Miriam.
– Czy ty uważasz, że jestem nierozgarnięty?
– Dlaczego pytasz, kaace?
Streścił sytuację.
– No… jesteś. Ale to właśnie… To jakbyś był rycerzem Okrągłego Stołu, taki rodzaj naiwności. Poza tym, robisz to celowo.
– Mogę taki być dalej?
– Spróbuj nie być! – śmiech.
– Potrzebuję… – przypomniał sobie. – Właśnie, potrzebuję dokumentację twojej choroby. Mogę?
– Po co ci to, kaace?
– Żeby cię tego pozbawić. Wracam do pracy.
Cisza.
– Kaace, kochanie… Przyjedź i weź.
– Będę jechał z mamą do Charité pod koniec kwietnia.
– Sama wcześniej przywiozę.
Mama pobiegła do ogrodu, w którym Tomasz przeprowadzał swoje czary. Nie był to pierwszy raz i nawet jeśli nadal niespecjalnie się z tego jej biegu cieszył, to z całości cieszył się ogromnie. Wcześniej, tak jak obiecał, odbył rozmowę z Tomciem Paluchem, gościem starszym, pozbawionym płuca, kawałka wątroby i mimo to dużym, silnym i przystojnym mężczyzną, na dokładkę gospodarzem ogródka, który w opinii mamy spełniał kryteria raju. Tomasz nie był przekonany, ale ugiął się, kiedy Grześ powiedział, że kocha mamę, a to ona właśnie prosiła, żeby z nim porozmawiał. W ogrodzie zaczęły w nieoczekiwanych miejscach wyrastać kwiaty i kwitnąć drzewka. Był zachwycony i chciał, żeby to Miriam zobaczyła, wysyłał zdjęcia, tęsknił… Miała przyjechać w następną sobotę, z dokumentacją i nagle zajęcia zaczęły się piętrzyć.
Na tutejszym uniwersytecie medycznym najpierw rozmawiał z zastępcą szefa neurochirurgii, potem z szefem neurologii. Ten drugi był przesympatyczny, ale – podobnie jak poprzednik – nie widział możliwości zatrudnienia teoretyka, choćby ten zarzekał się, że zadowoli się byle jaką pensją, a nawet obejdzie bez niej. Kwestia etatu i tyle. Natomiast – co dla Grzesia było nieoczekiwane – jego dorobek na niestarym jeszcze profesorze neurologii zrobił solidne wrażenie. Sam – jak profesor przyznał – myślał nie tak dawno o zastosowaniu elementów matematyki chaosu do interpretacji pewnych zjawisk zachodzących w mózgu i między innymi w padaczce właśnie, ale – rozłożył ręce – dla niego matematyka chaosu to zbyt wielka abstrakcja. Jedno obiecał: zapyta swoich asystentów, czy byliby skłonni uczestniczyć w takim przedsięwzięciu. Natomiast – rozłożył ręce powtórnie – zatrudnienie fizyka teoretycznego w klinice po prostu nie przejdzie, a wolontariat raczej nie jest przyjęty, jeśli miałby to być rzetelny program badawczy. Oczywiście, nauczymy pana tej neurologii, która będzie potrzebna. Na razie – chwilę pisał, przesunął do niego kartkę – to są tytuły sztandarowych pozycji na temat epilepsji. Trochę reprintów z ostatnich dwóch lat przygotuję panu na jutro, a teraz zadzwonię do dziekana. Był to strzał w dziesiątkę.
– Zakład Fizyki Medycznej szuka asystenta – powiedział dziekan. – Wykształcenie ma pan aż nazbyt odpowiednie, dorobek robiący wrażenie… Pensja jest beznadziejna, ale skoro pan mówi, że to bez znaczenia? Stanowisko asystenta dla kogoś z doktoratem na Maksie Plancku to też jakby niżej ambicji – popatrzył na niego. – Pan z tych zblazowanych, bawiących się w naukę?
– Trochę tak – przyznał.
– To niech pan tam idzie. Zajęcia ze studentami nie zajmują zbyt wiele czasu, a reszta to pańskie projekty. Kto wie – zamyślił się. – Może to będzie kreatywne?
Miało na to zadatki. Szef, może trochę od niego starszy, nie tylko ucieszył się, ale z miejsca zaproponował, żeby mówili sobie po imieniu. – Andrzej.
– Grześ.
– Chodź, pokażę ci, co mamy.
Spektrofotometry, niezły główny komputer, mikroskop elektronowy, laser do dynamicznego śledzenia ruchu mikrocząstek – trochę tego było. Pozaprzyjaźniał się, pouśmiechał do paru osób po drodze. Cieszył się, że znowu w to wchodzi.
– To co, od października? – zapytał Andrzej. Nie czekał na odpowiedź. – Ale gdybyś się nudził to zaglądaj do nas, zaglądaj. Tu jest zawsze coś do zrobienia.
– Będę – odpowiedział. – Cieszę się. Może nawet trochę dydaktyki w tym semestrze wezmę. Poćwiczę umiejętności.
Przyjechały rybki. Strumień i sadzawka w japońskim ogrodzie zyskały blask, migotliwy i pełen ruchu. Mama i Tomasz przykucnięci wpatrywali się w wodę. Podszedł, po nieregularnych, nieco wypukłych, wyglądających jak głęboko wkopane kamienie, płytach. Znowu beton – Jola była genialna. Ze zbiornikiem zapoznawali się nowi domownicy, jeden z nich sprawiał wrażenie, jakby był pokryty złotem. Właśnie próbował wpłynąć w strumień. Inny, pokryty ciemnoniebieskimi plamami o kształtach jak chińskie wróżebne ciasteczka, oglądał wodorosty. Obok kręcił się jeszcze inny, o czarnym grzbiecie i białych bokach. Wyglądał jak miniaturowy orka. Grześ przykucnął obok.
– Piękne.
– To są japońskie karpie koi – usłyszał i spostrzegł, jak kolejny wachluje skrzelami, jakby nastawiał uszy. – Przynoszą szczęście – Tomasz wyprostował się. – Ten ogród jest prawie gotowy, ale do tamtego, na zewnątrz, mam kilka pomysłów. Kiedy moglibyśmy?
– One nie są głodne? – zapytała mama.
– Za wcześnie na karmienie, Halinko – powiedział Tomasz. – Dostaniesz broszurkę, jak się nimi opiekować. O karmieniu też tam będzie.
– Grzesiu! – mama jakby ocknęła się. – A kot?
O kocie i nie tylko będzie w następnym odcinku. Alski.
[1] Utwór rockowy grupy Queen, napisany przez Freddiego Mercury’ego, pochodzący z albumu „News of the World” wydanego w 1977 roku. W dosłownym tłumaczeniu: „Jesteśmy zwycięzcami” (ang.).
[2] Powieść D.H. Lawrence’a, wydana w 1928 roku, w której Sir Clifford Chatterley, ciężko poszkodowany (w tym na męskości) powraca z wojny i coraz bardziej zdając sobie sprawę, że jego duchowe uczucie nie jest jedynym, jakiego pragnie jego żona, w milczący sposób akceptuje intensywny romans, w jaki wdaje się się jego żona Constance, z gajowym. Wymowa powieści mieści się w tym, że miłość duchowa jest mrzonką, gasnącą wobec cielesności, której nie sposób się pozbyć.
1 COMMENT
Thank you very much for the information, it helped me a lot. https://www.undrtone.com/mostbetaze45sit