Kobiety i Grześ – dwunasty
Będzie coraz cieplej. Przypominam PT Czytelniczkom i Czytelnikom, że to tylko lekarstwo mające ułatwić przeżycie w czasach zarazy. Co prawda przypominać zaczyna telewizyjny serial, ale nie doczytałem się nigdzie, że tak pisać nie należy. To ciągnę, a tam, gdzie teraz jestem w opowieści, to się dopiero porobiło!
Następnego dnia Monika odwiozła go na Zitadellenweg. Nic nie mówiła w trakcie jazdy. Dopiero kiedy stanęła przed szopą z tymi wszystkimi zdumiewającymi dziełami sztuki, nawiązującymi z ulotną beztroską do Michelangela i Celliniego, wyciągnęła do niego rękę. – Coś ci wczoraj powiedziałam, ale dzisiaj dodam, Grześ. Uważaj na siebie, ale na nią jeszcze bardziej. – Dlaczego? – zapytał. – Żeby jej też nic złego nie spotkało. Ona się z czegoś nie może pozbierać.
Miriam nie było. – Szefowa zaraz wróci, mam pana poczęstować kawą – powiedział wystylizowany niemal na księcia Rainiera facet za kontuarem. Pił tę kawę, kiedy od parkingu usłyszał wizg silnika i po chwili weszła ona, z pudełkiem w ręku.
– Pączki – powiedziała. – Berlińskie są najlepsze.
Były. Już drugim zakleił się i natychmiast pomyślał, że w jej oczach musi wyglądać na nie lada idiotę. Zachichotał przez zęby.
– Popij – powiedziała. – Nie udawaj tak bezczelnie.
Popił. Miriam skubała pączek jak dama z minionej epoki. Spodenki nie były te same, bluzeczka nie była ta sama, sandałki nie były te same, natomiast było tego jeszcze mniej niż wczoraj. Nogi miała szczupłe i silne – taka Artemis i podobnie piersi – wyzywające i oczywiście w żadnym staniku nie ukryte, w każdym razie migotały mu przed oczami w ten właśnie – wyzywający – sposób. Włosy orzechowe, pod kolor oczu. Odgarnęła kosmyk za ucho. – Nie jesteś Żydem – stwierdziła.
– Etnicznym nie, jakimś tak – odpowiedział.
– Ja też nie – powiedziała cicho. – Ale chciałabym. Mój pradziadek był Żydem. Ocalał z Gross-Rosen[1], ale, co ciekawe, mimo potwornych przeżyć był zupełnie pozbawiony resentymentów. W Monachium przygarnęła go dziewczyna, po paru latach urodziła się moja babcia. Ale ona już nie była, a ja tym bardziej nie jestem Żydówką, bo ortodoksja u Żydów jest kobieca. No to zostało mi trochę genów i pragnienie. A teraz ty się zjawiasz jak ktoś z mojego uniwersum, takie żydowskie wojny gwiezdne. Hersz jako Han Solo. To trochę wymiękłam, przepraszam. A ty się dobrze bawisz. Przestań, proszę. Bycie Żydem to nie są żarty.
Odłożył pączek, przyjrzał jej się. Była nie tylko jak Diana – zdał sobie sprawę, że się pomylił. Była jak Salome, w tych swoich ledwo co przesłaniających zasłonach i kiedy o tym pomyślał, przypomniał sobie Monikę i głowę Holofernesa. Jeśli Salome, to i Judytą też mogła być. Czy to właśnie dostrzegła Monika? Tego się obawiała?
– Fenomenalnie jeździsz – powiedział. Postanowił czekać.
Zamyśliła się. – Miałam chyba dziesięć lat, jak się to zaczęło. Gokarty. Przygoda, jakich mało… Wygrywałam z chłopakami jak chciałam, nawet z kuzynkiem, a jestem od niego młodsza – zaśmiała się cicho. – Sebi się wściekał, raz nawet się pobiliśmy. Zdyskwalifikowali go wtedy, a ja mu rozkwasiłam nos.
– Kto to jest Sebi? – zapytał. Czekanie dawało fenomenalne efekty.
– Sebastian Vettel – spojrzała na niego. – Czterokrotny mistrz świata Formuły 1. Taki trochę dalszy kuzyn, ale zawsze. Bardzo się przyjaźnimy. Po gokartach zaciągnął mnie do Formuły BMW i trochę jeździliśmy razem. Potem jeździłam w Formule 3, dwa razy wygrałam, kilka razy podium. Adrenalina, no… – uśmiechnęła się. – Jedziesz dwieście trzydzieści po łuku i zastanawiasz się, kiedy cię tył popchnie w bandę. Potem wychodzisz z łuku i okazuje się, że nikogo przed tobą nie ma – pochyliła się, jej oczy były bardzo blisko. – Potrafisz w to wejść?
Zastanawiał się chwilę. – Ja jestem Han Solo – powiedział. – Muszę sporo liczyć, w końcu jak się ma na głowie Imperium z cesarzem i Darthem Vaderem… To liczę. Jeśli mi się uda… – zawahał się – jeśli mi rachunki wyjdą, to w następnym odcinku dogadam się z Chewbaccą tak dobrze, że to on będzie pilotował, a ja zostanę z tobą, księżniczko.
– Ja, Leia? – zawahała się, znowu odgarnęła włosy. – Może, nie wiem. Potem się zako…
Patrzył. Starał się nie myśleć. Myśleniem czasami można sporo popsuć.
Miriam opuściła głowę. Podniosła ją i teraz patrzyła wprost w jego oczy. Migdały, migdały… Ależ jesteś piękna, pomyślał. Jak Szeherezada.
– F1 ciągle nie była gotowa na dziewczyny-pilotki , ale jeden z dyrektorów Lamborghini zaprosił mnie do Super Trofeo – chwilę na niego patrzyła, odwróciła wzrok. – To kapitalne wyścigi, wszyscy jadą takimi samymi maszynami, liczą się tylko umiejętności. Na początku jeździliśmy właśnie Gallardo, potem Huracánem. Europa, Stany Zjednoczone, Daleki Wschód… Przenosisz się z miejsca na miejsce, boksy, tory, trybuny… Potem wsiadasz, jedziesz po ostrzu brzytwy, wysiadasz… Zabawa. Nie, najpierw siusiu, a potem oblewasz wszystkich szampanem i idziesz poszaleć. Partner się wścieka, bo w kółko rzucasz się kumplom na szyję i całujesz się z mechanikami, albo zdejmujesz sandałki i tańczysz boso. Noo… – teraz patrzyła znowu na niego. Uśmiechnięta Miriam i te oczy, jak migdały – …ze dwa razy zdjęłam sukienkę, co prawda niewiele jej było, ale gwizdy były nieziemskie…
Sięgnął po kawę.
– Hersz, ale nie nudzę cię? – patrzyła na niego spod oka.
– Fascynujesz – mruknął. Starał się patrzeć gdzie indziej. Mógł jej powiedzieć, ale pokazać jeszcze nie.
Cisza. Odległy szum ruchu ulicznego.
– Opowiadaj, proszę.
Jeszcze cisza.
– Dobrze, zakochałam się – odważny głos, jakby czekała na moment, w którym cała potrzebna odwaga zbierze się w niej, aby to powiedzieć. Tylko dlaczego? Ona naprawdę widziała w nim Hana Solo? Skrzypka na dachu?
– On był starszy ode mnie, no… sporo. Ale ja się naprawdę zakochałam! – patrzyła mu prosto w oczy i wiedział, że nie kłamie. – Lamborghini Gran Trofeo to kilka wyścigów w ciągu roku i wszędzie jeździliśmy razem. Na Sepangu[2] byłam druga i potem w Petronas[3] zaszalałam… – zachichotała. – A Carlo się wściekł. Albo wychodzisz za mnie za mąż, albo wycofam cię z wyścigów i żartów z nim nie było. A ja chciałam jeździć, przecież i po to, żeby on mógł powiedzieć, kiedy wysiadałam w pit-stopie: to moja dziewczyna. Kobiety mają tak samo jak mężczyźni: popisać się. Może ja bardziej, a on to wtedy zrozumiał, dzięki Bogu. W każdym razie potem czułam go inaczej. Godził się na moje szaleństwa. Może pojął, że to też dla niego. Jeżeli masz szaloną dziewczynę to dlatego, że ona uznała, że jesteś wart jej szaleństwa.
Dlaczego ona to opowiada? – pomyślał.
– Potem był wyścig na Ricardo Tormo[4] – zacisnęła ręce w pięści, milczała chwilę, zaciskała zęby. – Wchodziłam w zakręt, taką agrafkę, trzeba było mocno hamować. Kolega wjechał mi w tył na pełnej prędkości, a ja akurat odchyliłam głowę. Nie był winny. Spanikował, bo obok kręcił się na torze Lambo, który się odkleił na łuku i on przed nim uciekał… Chcesz zapalić?
– Tak – wstał i wyciągnął papierosy.
Wyszli na parking.
– Daj – wyciągnęła rękę. W aspekcie tych wszystkich opowieści wyglądała jak z innego świata, nawet jeśli ciągle była to Miriam. Ta sama. Nie wiedział, pogubił się. Ona paliła zaciągając się namiętnie, patrzyła na niego, patrzyła obok. Na parkingu stały samochody z innej planety – nie z tej, którą znał dotychczas, niebo miało inny odcień błękitu, być może nad horyzontem wędrował księżyc, być może dwa. Przetarł oczy.
– Dobrze widzisz – powiedziała. Zaciągnęła się znowu.
– To jest piękne – powiedział. – Ale dlaczego mi to opowiadasz?
– Żeby cię uwieść – odpowiedziała. – Odchyliłam głowę na bok, a on z prędkością prawie dwieście walnął w mój tył. Uderzyłam w rurę klatki, nie głową, a kaskiem i to było najgorsze. Co kask zamortyzował, to obróciło się w uraz kompresyjny. A tak to bym złamała podstawę czaszki i wróciła do normalności.
– Dlaczego nie wróciłaś?
– Padaczka – powiedziała krótko.
Basowe dźwięki dobiegały do nich ze stodoły Lamborghini.
– Nirvana – powiedziała. – Czasami byłam bardziej naćpana niż Curt Cobain.
– Smells like teen spirit?
– Proszę. Powąchaj.
– I jak bardzo – powiedział. – Masz to w sobie.
– Ten zapach?
– Tak.
– Jedziemy.
– Do tego miejsca w Lipsku jest ponad dwieście kilometrów, łącznie z jazdą po obu miastach. Jeśli zejdziesz poniżej osiemdziesięciu minut… Nie – powiedziała patrząc na jego ręce – Ja się postaram, abyś zszedł. Przepadam za mistrzami. Pierwsze przykazanie: trzymaj obroty między trzy i pół a siedem tysięcy. Przyzwyczaj się, że silnik wyje. Jedź na półautomacie. Przy obrotach niżej czterech raczej redukuj i ciśnij do góry. Wymagaj od samochodu, od siebie na razie mniej. Lambo na łukach jest trochę podsterowne, nawet jeśli napęd jest na cztery. Na zakrętach możesz przyspieszać, jeśli wchodzisz ciasno, a potem zwiększasz promień. Przy wyprzedzaniu podnosisz obroty przed, nie po, bo cię obróci.
– Miriam… – uśmiechnął się, teraz już szeroko – co to jest: do tego miejsca w Lipsku?
Odwzajemniła uśmiech. – Przecież zaprosiłeś mnie na obiad.
Wyjechali o wpół do czwartej. Z Zitadellenweg do autostrady prowadziła trzypasmowa aleja, a on już trochę wiedział. Nigdy nie pasjonował się wyścigami samochodowymi, ale teraz… Miriam, wyciągnięta na fotelu obok, częściej pomrukiwała do wtóru wizgu silnika, niż korygowała jego wyczyny. Chciał się popisać, oczywiście, ale też wczoraj widział, co może ta samochodowa alegoria z kraju Dantego i Boccaccia – jakoś obaj złożyli mu się w jedno: przygoda była jak z Dekamerona, zatem trzeba się było liczyć z trafieniem w któryś dantejski krąg piekielny. Grzechy, grzechy… Nie zważał na nie specjalnie, tym bardziej, że w wypadku Miriam były ciągle w sferze wyobraźni. Podczas wyprzedzania na łuku zrzucił dwa biegi w dół, wcisnął gaz na osiem tysięcy i w ostatniej chwili zahamował za ciężarówką, majestatycznie przetaczającą się lewym pasem. Tył poleciał trochę i ustawił go w prawo, to niewiele myśląc objechał ciężarówkę prawym pasem.
– Dobrze – powiedziała Miriam. – To ostatnie. Natomiast kiedy przyspieszasz na łuku i gwałtownie dotykasz hamulca, prowokujesz katastrofę. Zdejmujesz nogę z gazu, redukujesz bieg i patrzysz, gdzie uciec. To lepsze. Lambo zrobi za ciebie resztę.
Autostrada miała trzy pasy, chwilami cztery. Za Poczdamem był taki odcinek – jedyny z ograniczeniem prędkości na tej trasie – na którym powtarzało się kilka długich łuków biegnących po wzniesieniach: góra, dół, góra, dół. I lewo, prawo, lewo, prawo. Ruch nie był duży. W pierwszy wszedł sto siedemdziesiąt, w połowie drugiego miał dwieście pięć, dwieście dwadzieścia w czwartym. Wychodząc dociskał gaz: dwieście pięćdziesiąt na prostej. Przejazd przez pofałdowane łuki z takimi prędkościami był nie najgorszą imitacją latania – jadąc w dół miało się wrażenie spadania. Podbrzusze przypominało, że istnieje i zaczynał domyślać się, co takiego kręci mężczyzn w wyścigach samochodowych. Dotykalna obecność męskości? A ją? – obejrzał się. – Kobiecości? Dotykalna obecność?
– Nie wygłupiaj się – powiedziała. Przeciągnęła się w fotelu. Miriam – kotka. – Są gliniarze. Już sporo nadrobiłeś. Poza tym, ja się zwyczajnie boję. Jadę nie wiadomo gdzie z nie bardzo odpowiedzialnym Żydem. Mógłbyś mnie otoczyć opieką.
– Sama się otaczaj – mruknął. Dwa kilometry brakowały do dwustu siedemdziesięciu. Nie miał nic przeciwko poniesieniu skutków, jeśli go złapią. Na razie nie złapali. Trochę zwolnił, spojrzał na Miriam. – Bądź konsekwentna, dziewczynko – powiedział. – Zdaje się, że teraz ty się dobrze bawisz.
Wybuchnęła śmiechem, podciągnęła nogi pod brodę. – Jedź, wariacie.
Przez chwilę nawet tych dwóch kilometrów nie brakowało. Droga stawała się wąska jak ścieżka w lesie. Od jakiegoś momentu miał w głowie tylko jej krawędzie, nic więcej. Zaczynał rozumieć. To właśnie była jazda po brzytwie – teraz dla niego. W tych jej wszystkich wyścigach to pewnie była bułka z masłem. Za jego plecami dziesięć cylindrów Lambo śpiewało Arię Królowej Nocy z „Czarodziejskiego Fletu”. Mozart też wiedział? Nieoczekiwanie znalazł się w kręgu geniuszy. Prawdopodobnie było to złudzenie, ale wrażenie było fenomenalne.
Oboje siedzieli obok gigantycznej szyby, na dwudziestym siódmym piętrze, poniżej rozpościerało się miasto, nie aż tak nudne, na jakie wyglądało z poziomu parteru, miasto z wyrastającą z niego zamkniętą asymetrycznie, jakby nadkruszoną, wieżą, niepokojąco przechylającą się – takie miał wrażenie. Miriam dotknęła jego ręki. – Za każdym razem kiedy tu jestem, mam wrażenie, że ona zaraz się złamie i zawali.
Kiedy zjeżdżali z autostrady do miasta, wyciągnęła telefon. Chwilę czekała.
– Hej, Peter. Trochę wcześniej. Wpuścisz nas?
Ciągle prowadził i raczej tym się zajmował.
– Nie, nie ja! – śmiech. – Ale całkiem dobrze mu idzie.
Grześ starał się o spojrzenie pełne wdzięczności.
Spojrzała na niego. – Ekscentryk. Ideologiczny Żyd, przekonany o konieczności sarkazmu. Bezrobotny naukowiec.
Grześ wyszczerzył zęby.
– Może tak. Może mi to pomoże… – chwilę słuchała. – Masz rację, przecież wiesz. Tak, to co zazwyczaj. Poczekaj – odwróciła się znowu do niego. – Ryby, owoce morza. Może być? Nie pożałujesz.
– Bardzo może być – odpowiedział. – Odgadujesz moje myśli. Ale to ja cię zaprosiłem, chyba że coś mi się pokręciło.
– Nic ci się nie pokręciło. Kilka minut – to ostatnie powiedziała do telefonu. – Do zobaczenia za chwilę.
– Na lewo – to już było do niego.
Na dwudziestym siódmym piętrze hotelu była restauracja – tam właśnie siedzieli, przy rozpościerającej się od podłogi do sufitu szybie i patrzyli na wieżowiec z nadkruszonym zębem na szczycie. Słońce rzucało poziome cienie, niemal nad ich głowami wędrowały pierzaste pterodaktyle, w oddali, tuż nad linią horyzontu, lądowały i startowały samoloty – bez chwili przerwy. Tam było lotnisko – Frankfurt tej części Europy. Miriam spojrzała na niego. – Podoba ci się?
– Tak – odpowiedział. – Fenomenalne miejsce.
– Michelin, dwie gwiazdki – powiedziała. – Peter się tym upaja niekiedy. Ale ma czym i rzeczywiście: to, co stworzył tutaj, czy też stworzyli oni wszyscy, ma klasę Lambo. Bardzo lubię to miejsce i chciałam, żebyś mnie tu zaprosił. Myślę, że nie ma w tym nic złego.
Drzwi otworzył im Peter, bo sporo brakowało do szóstej i restauracja była jeszcze zamknięta, ale… Odniósł wrażenie, że on i Miriam są przyjaciółmi bardzo sobie bliskimi, rozumiejącymi się bez żadnych słów. Ale wchodził obejmując Miriam delikatnie; nie protestowała, nawet jeśli jego ręka znalazła się nieoczekiwanie dla niego samego tuż pod jej piersią. W iluzji dotyku była jeszcze bardziej wyzywająca. Wszedł… To był Bauhaus w wydaniu lepszym niż najlepsze – Dessau było w końcu niedaleko. Płaszczyzny poprzecinane otworami, kubistycznie otwierające się przestrzenie, brak ścian, fenomenalnie skontrastowana kolorystyka, niesłychana funkcjonalność pasaży i holi. Peter przeprowadził ich przez salony, wskazał stolik w rzędzie pod szklaną ścianą, zniknął, zjawił się ponownie z kolegą. Dwie nieregularne płytki, dla każdego z nich, z jakby ciasteczkiem. Nadgryzł. Na wierzchu kawior.
– Pierwszy napad padaczki miałam w boksie. Weszłam, dotknęłam auta i przewróciłam się. Pamiętam tylko, że wcześniej czułam, że coś jest nie tak. Byłam bardzo podniecona. Dzień wcześniej dostałam pozwolenie na starty i bardzo się cieszyłam, Carlo też. Wylądowałam w szpitalu, wyszłam, wtedy jeszcze tylko zaskoczona, no i przecież to się leczy… Kochaliśmy się z Carlem… – widelczykiem rozkrawała morskie ciasteczko. Pod spodem były krewetki, już to wiedział. Zdawało mu się, że zaczyna rozumieć.
– I dostałam koszmarnego napadu. – Spuszczona głowa, kropelki na rzęsach Miriam, kropelki na jej policzkach. – Trwało to pięć dni. Wprowadzono mnie w śpiączkę farmakologiczną, podobno inaczej nie można było… Tych śpiączek było potem jeszcze kilka. Hersz – spojrzała na niego i było to spojrzenie Ewy, której wyrwano z ręki jabłko. – Nie mogłam wpadać w emocje, nie mogłam się kochać, nie mogłam przeżywać… – ręce miała zaciśnięte w pięści.
– Lądujesz jako ktoś, kto nie ma prawa żyć integralnie, jeśli zapragnie – zamyślił się. – Jeden przecinek w zdaniu postawiony nie tam, gdzie trzeba. A zdanie to ty. Co zrobiłaś?
– Widzisz.
Wieża ciągle przechylała się, ale nie upadała. Pojawił się łosoś, otoczony oliwkami i łyżeczką czegoś, co okazało się szpinakiem, bardzo ostrym.
– Zupa cebulowa mogłaby… – coś pośredniego między pytaniem, a stwierdzeniem.
Miriam pokręciła głową. – Krem z porów. Będzie. Peter dodaje do niego jakieś egzotyczne algi, mówi na to: Seegemüse[5] – parsknęła krótkim śmiechem. – Może morskie kalafiory?
Czekał, nie przyspieszał. Wydawała mu się absurdalna ta historia: seks w którym orgazm rozrasta się do orgiastycznych drgawek w ramionach kochanka, który zamiast umierać razem z nią, przerażony dzwoni po pogotowie. Można od tego umrzeć?
– Można od tego umrzeć? – spojrzał na nią.
– Byłam reanimowana – powiedziała cicho. – Śmierć kliniczna z wszystkimi wymaganymi akcesoriami. Zatrzymanie akcji serca i tak dalej. Opowiedzieli mi potem. Barwnie, hm… nieoszczędnie – roześmiała się.
– Silna jesteś – zauważył. – Śmiać się…
– Hersz – wyciągnęła do niego rękę, teraz miękką i ciepłą. – Niemal każda tragedia ma w sobie elementy komizmu. Szekspir umiał to świetnie wykorzystać, a Goethe na przykład – nie. Według niego tragedia musiała być solenna. Co ciekawe, Brecht, u którego groteskowy komizm wynika już z tego, co się na scenie dzieje, wręcz dusił własne mimowolne skłonności. A wtedy… – chochliki pokazały się w jej oczach – …reanimował mnie zespół z szefem na czele. Asystent, przystojny facet zresztą, zamiast przyłożyć elektrody do defibrylacji zagapił się na moje piersi. Mało z kliniki za to oczarowanie nie wyleciał – zaczęła się znowu śmiać. – Sam mi to opowiadał!
Zwrócił uwagę na szczególną cechę zastawy stołowej. Na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie przypadkowo zebranych w kształcie i kolorze płytek. Natomiast zmieniając się wraz z kolejnymi daniami na stole, kształtowała poczucie niesłychanej harmonii. Złożenie tego w dosłowny stosik było raczej niemożliwe, ale alegoryczny – jak najbardziej.
– Są tu jakieś niedoskonałości? – zapytał wskazując na stół.
– Tak – odpowiedziała. – My. Z rzeczami jest zawsze łatwiej, nawet jeśli ocierają się o dzieła sztuki.
Odchyliła się w fotelu.
Patrzył na nią i miał nadzieję, że to nie jest to. Ten stan. – Jak ty to znosisz? Ten swój… klasztor?
– Klasztor! – prychnęła. – Do opery iść nie mogę, a lubię operę. Muszę wcześniej łyknąć salaterkę kolorowego świństwa i zapakować strzykawkę do torebki!
– A inne metody? – przypomniał sobie chorobę wujka Lecha. – Jakieś operacje, implanty?
– Były – mruknęła. – Dwie. Po drugiej było przez chwilę nawet gorzej. Kwestia szczęścia, w mózgu to problem niedoszacowania o ułamek milimetra. Z implantu sama zrezygnowałam, bo nigdy nie dostałabym prawa jazdy z powrotem. A oddali mi, kiedy przez pół roku nie miałam napadów. Tu są naprawdę ostre przepisy i wcale się nie dziwię. Ale chciałam jeździć, przynajmniej tyle. Pewno, że już nigdy w wyścigach.
Deser. Ażurowa bombka o pręcikach z cukru o zaskakującym smaku. Marcepan i coś jeszcze. Odłożył widelczyk. – A Carlo?
Miriam zastanawiała się chwilę. – Nie wytrzymał presji, zresztą specjalnie mu się nie dziwię. On jest zdefiniowany na samochody i możliwości manewru miał niewielkie. Nie mam do niego żalu, zresztą przeszło mi trochę, a on zachował się i nadal zachowuje bez zarzutu. Oczywiście ma kogoś, ale za Diablo zapłaciłam grosze i tylko dlatego, żeby nie wyglądało na prezent, a stanowisko szefowej Lamborghini-Berlin mam dożywotnio, chyba że mi się znudzi.
Domyślił się. – Ja mam większe? Te możliwości manewru?
Teraz Miriam odłożyła widelczyk. – Pamiętasz, jak ci powiedziałam, że możesz mieć Diablo ze mną w środku, byleś nie był natarczywy? Tak, masz. Poza tym… – patrzyła na niego i uśmiechała się, coraz bardziej. – W tej całej banalnej tragedii, bo to w końcu tylko jakaś tam dziewczyna skazana na klasztor, mam o tyle fajnie, że kiedy już wiesz, nie muszę się ukrywać. Gdyby nie ta padaczka, poszlibyśmy teraz gdzieś potańczyć, a marzę o tym, żeby potańczyć z tobą, ubranym w ten westernowy chałat, a potem wzięlibyśmy dowolny pokój w tym hotelu pod nami i zaczęli się kochać już na korytarzu. Greg, to jest fenomenalna sympatia do ciebie i nie muszę udawać. Mniej więcej czuję, co się po twojej stronie dzieje. No to ci mówię, po mojej jest to samo, chyba nawet więcej. Możesz mieć kumpelę równie nienormalną co ty, dziewczynę na tańce, na pogaduchy, nawet trochę na przytulanki. Możemy wsiąść, każdy w swoje Lambo, podjechać pod dowolnie sławne miejsce i paść sobie w objęcia. Wyobrażasz sobie efekt? Mogę ci to wszystko powiedzieć, bo dalszy ciąg nie istnieje, po prostu. Żeby żyć, muszę nie żyć. Kupujesz to?
– Całować się możesz?
Miriam nagle zrobiła się spłoszona. – Tak… chyba tak.
Wstał, wyciągnął do niej ręce. Pół miliona mieszkańców Lipska mogło obserwować, jak oni dwoje całują się przed szybą na dwudziestym siódmym piętrze. Z pewnością byli doskonale widoczni, tylko żadne z nich o tym nie pamiętało. Miriam była bardzo słodka, z odrobiną marcepanowego smaku na koniuszku języka. Mruczała coraz gwałtowniej, zaczęła go odpychać.
– Poczekaj, zaraz wrócę – złapała torebkę i wybiegła.
Patrzył za nią. Wytrzymasz? – pomyślał. Nie wiedział.
– Odwieź mnie do domu – powiedziała, kiedy wróciła. – To ta strzykawka, na wszelki wypadek. Dobrze, że ją wzięłam, bo za chwilę zgodziłabym się na umieranie.
– Nie zrobię tego po raz drugi, dopóki nie powiesz, że chcesz – odpowiedział. Ręce trzymał przy sobie.
– Odwieź mnie…
Panna Lamborghini, no tak. A to dopiero początek. Niezawodny ciąg dalszy nadejdzie. Alski.
[1] Niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny, w latach wojny na terenach III Rzeszy, dzisiaj należących do Polski. Położony w okolicy wsi Rogoźnica.
[2] Tor samochodowy w Malezji, niedaleko Kuala Lumpur.
[3] Petronas Twin Towers – dwa bliźniacze wieżowce w Kuala Lumpur, na przełomie tysiącleci najwyższe budynki świata. Siedziba wielu międzynarodowych firm, filharmonii, galerii sztuki, klubów i restauracji.
[4] Tor wyścigowy w Hiszpanii, w pobliżu Walencji.
[5] Neologizm: morskie warzywa (niem.).