
Kobiety i Grześ – szesnasty
Ciąg dalszy nabrał sił. Efekty – proszę. Początek stara się nie siać zgorszenia, ale jeśli trafią tu osoby skromne, sugeruję czytać początek ze zmrużonymi oczami – wrażenie się nieco złagodzi. W środku jest trochę nudy, ale Grześ musiał sobie to i owo przemyśleć i nie wypadało mu przeszkadzać. Osoby o nastawieniu romansowo – przygodowym mogą równie dobrze czytać co drugi wiersz. Natomiast z końcówki wieje grozą i osobom płochliwym doradzam zasłonięcie ostatnich zdań. Nich czytają przez palce – będzie bezpieczniej. Uprzedzając pytania – wiem, co będzie dalej. Teraz część artystyczna.
Obudził się z uczuciem, że coś jest nie tak. Świtało już, zza przesłoniętych okien sączyła się jasnogranatowa poświata, leżał na wznak, czuł uda Miriam na swoich. Otworzył oczy. Siedziała na nim, włosy opadały jej na twarz, w obu rękach trzymała jego członek, a ten był olbrzymi. Jakimś zakątkiem świadomości pomyślał, że tamten, o czwartej rano, postanowił odkuć się za całe kuszenie dnia poprzedniego i że za chwilę wybuchnie. Miriam podniosła głowę, jej oczy w migdałowym wykroju świeciły jak oczy kota.
– No, no, no… Zastrzyk na stoliku, pamiętaj – przesunęła się do przodu.
Zjawiskowy cios pięścią między oczy. Czy oczy? Anatomia jest nieubłagana i te wszystkie nadwrażliwe miejsca są od zawsze poumieszczane tam, a nie gdzie indziej. Poczuł je, swoje i jej i to był ten cios – zgodziłby się nawet na wybicie mu dziury w głowie. Usłyszał jej głęboki oddech, wyciągnął ręce, uniósł ją i opuścił. Jej ręce zadbały o resztę.
Wygięta w łuk, rozedrgana, jeszcze raz i jeszcze, potem moment zawahania, rozlewające się gorąco… Potem eksplodował. Odłamki zagarnęły go w odmienne stany świadomości.
Kiedy się ocknął, odżył, wrócił do świata, Miriam spała. Leżała na nim i spała. Oddychała głęboko, pomrukiwała, powolnymi ruchami rąk wędrowała po nim, spała. Czekał chwilę. Właśnie się kochali i właśnie skończyli się kochać, albo właśnie zaczęli. Był niepewny samego siebie, ciągle nie bardzo wiedział, co się zdarzyło i gdzie jest. Kochali się. Intensywność jego przeżycia byłaby powaliła na kolana wszystkie słonie, wszystkie nosorożce – nigdy w życiu nie zdarzyło mu się coś takiego, a ona spała. Zsunął ją delikatnie, zrobiło się mokro, poczuł się jeszcze lepiej, a ona spała. Miriam. Odgarnął włosy z jej twarzy, dotknął wargami ust. Spała. Ułożył ją, zupełnie bezwładną, popatrzył na zastrzyk. Chyba nie, pomyślał, przecież śpi. Przez chwilę słuchał jej oddechu. Nie wiedział, co robić, nigdy czegoś takiego nie przeżył. Dotykał ją, ciągle zachwycony nią, zachwycony tym, co się zdarzyło. Poszukał pilota, połać szyb poruszyła się, wstał, owinął się szlafrokiem. W kuchni wyciągnął dwie filiżanki, zapalił papierosa. Zjawił się Charlie. Niewiele myśląc wziął go na ręce i zaniósł do Miriam. – Pilnuj – powiedział. – Nie ma na świecie tyle drogocenności, ile ona jest warta. Jest bezcenna.
Dopijał drugą kawę, kiedy do kuchni wśliznęła się mama. Popatrzyła na niego.
– Wszyscy jesteście tacy sami – powiedziała. – Nie zrobiłeś jej nic złego?
– Śpi – powiedział. – Kot jej pilnuje.
– Pójdę do niej – zdecydowała mama. – Jeszcze tego brakuje, żeby zdać się na kota.
Wyszła, wróciła po chwili.
– Byłam taka – powiedziała. – Kiedyś. Taka szczęśliwa. Grzesiu – ujęła poły jego szlafroka, potrząsnęła. – Ona ma być szczęśliwa. Zabraniam ci uczynić ją nieszczęśliwą.
– Dobrze, mamo – odpowiedział. – Będzie szczęśliwa.
Immortal William Shakespeare III
(i nie ma co zawracać sobie głowy aktualizacją – będzie okej)
Spała niemal do wieczora. Charlie niekiedy ją opuszczał, ale poza tym leżał a to wokół jej głowy, a to w nogach, a to na podołku – tam lubił najbardziej. Popatrywał na niego – pilnuję, mówiły jego oczy, tak jak prosiłeś. Mama była zaniepokojona, koło południa wszedł kolejny raz do sypialni i zobaczył mamę, jak poi Miriam. Jakąś herbatą, ziołami? Piła z zamkniętymi oczami. Magia. Miriam była tak ulotna, tak przejrzysta, że niemal widział jak napój przepływa przez jej gardło. Cisza, niekiedy od ogrodu śpiew ptaków. Coś dziwnego z nim się działo, wolałby to poskładać, uporządkować, a nie był w stanie. Przysiadał na łóżku obok niej, śpiącej, obejmował ją bezwładną i wiotką, całował oczy i usta, teraz obecne gdzie indziej, gdzieś, gdzie? Nie wiedział. Aż powiedziała: – Hersz, kocham cię bardziej niż siebie. Jesteś… Cudowny jesteś.
Nie jestem cudowny – pomyślał. Jestem przeciętny, biorąc pod uwagę wszystkie cechy, nawet jeśli niektóre lepsze, to te inne będą wtedy gorsze, ale kocham cię. I w tym jednym słowie może to się zawiera. Kocham. Ale ponieważ ciebie, to dzięki tobie. Ty to powodujesz, to coś, co jest cudowne.
– Hej – powiedziała. Otworzyła oczy. – Kochaliśmy się.
Przecież to nie był jego pierwszy raz. Patrzył na Miriam i zupełnie nie wiedział, co powiedzieć. Był… nieśmiały? Wyciągnął do niej ręce, uniósł i przytulił. Nadal wolał nic nie mówić.
Odsunęła głowę, patrzyła wprost w jego oczy, kąciki jej ust unosiły coraz bardziej. – Hersz, kochaliśmy się i nic się nie stało – zarzuciła mu ręce na szyję, odchyliła głowę i zaczęła się radośnie śmiać.
– Coś we mnie zmieniłaś – powiedział. – Bardzo krucha jesteś. Jak szkło.
– Ja??? – patrzyła na niego w radosnym zdumieniu. – Coś ci się myli, Hersz, kochanie. Ja jestem szczęśliwa dziewczyna. Zakochana. Może wyleczona? A ty jesteś cudowny. Puść, siusiu! – zaczęła go odpychać, nago pobiegła do łazienki.
Teraz on zaczął się śmiać, też radośnie.
– Chodźcie na kolację! – wołanie mamy z głębi domu.
Kwadrans później dostała napadu. Siedziała na wysokim stołku przy barze w kuchni, Grześ otwierał wino, mama z drugiej strony wyciągała z piecyka krewetki zapiekane we francuskim cieście. Miriam, z ręką sięgającą po serwetkę, nagle znieruchomiała, krzyknęła coś niezrozumiałego i w drgawkach spadła na podłogę. Grześ rzucił się do niej, przytrzymywał ręce, ściskał głowę między kolanami, mama wybiegła. Kiedy wróciła, z poduszką w jednej ręce i wiadomą strzykawką w drugiej, było po wszystkim. Miriam siedziała na podłodze przy ścianie, on ją obejmował, mama stała w progu.
– Rób jej ten zastrzyk – zakomenderowała. – I na łóżko.
– Nie… – Miriam rozglądała się niepewnie. – Nie trzeba, proszę pani. Nie zastrzyk. Ja… Hersz, gdzie jesteś?
– Tutaj – powiedział wprost w jej ucho.
– Aha – odwróciła do niego twarz, patrzyła chwilę. – Miałam napad?
– No…
– Długi?
– Kilkadziesiąt sekund?
Zaczęła się cicho śmiać. – Już pamiętam. Dobrze, że się wysiusiałam, bo byłby wstyd.
Mama podeszła. – Chodź, dziecko. Na kanapie przynajmniej się połóż.
Naprzeciwko przy ścianie biegła długa, narożna kanapa i równie długi, niski stolik. Pomógł jej przejść, położyła się, mama ułożyła jej głowę na poduszce. – A zastrzyk? – zapytała.
– Nie – powiedziała Miriam. – Teraz jest niepotrzebny. Krótko trwało i przeszło, to nie. Przepraszam… mamo. Po napadzie zawsze trochę tracę orientację.
– Ja się wcale… – mama wyglądała… no, na szczęśliwą wyglądała. – Chcesz do sypialni, córeczko?
Miriam usiadła. – A skąd? – odpowiedziała rezolutnie. – Głodna jestem!
– No! – odetchnęła mama. – To możesz. Bo z miłością to… Uważajcie oboje.
Patrzyła na Miriam, na Grzesia, wszyscy się trochę obejmowali i nagle zaczęli się śmiać.
– Jedzmy te krewetki – zarządziła mama. – Pierwszy raz je robiłam i spróbujcie powiedzieć, że niedobre.
Były świetne.
Późnym wieczorem, tym razem w jej sypialni, różowej i już dziewczyńskiej do niemożliwości bo wszędzie leżały jakieś majteczki i bluzki, próbowali rozmawiać. Miriam kręciła się, coś składała, rozkładała… Popatrzyła na to, co trzymała w ręku, cisnęła wszystko na dywan, podeszła do łóżka – kolejnego, na którym on leżał i udawał, że nadal ma pod pachą P-99.
– Nie masz – powiedziała. Sięgnęła po pilota i uchyliła szklaną taflę. Pierwsze słowiki. Powietrze, pełne zapachów nocy. – Hersz, ja cię kocham. Nigdy tak nie kochałam. Jestem ułomna, skancerowana… Masz dziewczynę, czasem lalkę… No, oszalałam – usiadła obok niego – ale też to było niezwykłe. Tamta noc z całym kuszeniem wcześniej i twój ten… najlepszy kolega. Przepiękne to było – uśmiechnęła się – i już na zawsze niezapomniane. Taki ty. Zdefiniowałeś siebie.
Przyciągnął ja do siebie. – Śpimy?
– Tak – odpowiedziała. Musnęła jego wargi, za chwilę więcej. Jej jęzorek, ich języki spotykające się dla powiedzenia sobie tego, dla czego słowa nie istnieją. – Śpimy… chyba że twój najlepszy przyjaciel znowu się zautonomizuje. Wtedy nie ręczę za siebie.
– Lepiej nie – mruknął. Powstrzymywał ręce.
– Wiem. Miałam napad. Pewności nie mam żadnej, poza jednym. Teraz ja rządzę, bo aż tyle jest mojej miłości. Do ciebie.
– To nie jest patetyczne – odpowiedział. Objął jej uda – jedwab i gorący marmur. Nie jest – powtórzył. – Jest zwyczajne, tylko rzadko się zdarza. Ale może się zdarzyć – uśmiechnął się – i właśnie… Chodź, śpimy. I żadnych ryzykownych zachowań.
– Seksualnych? – uśmiechnięta patrzyła w jego oczy.
– No…
– Dobrze, kocham cię.
Trochę ich było, tych zachowań, ale oboje byli ostrożni. Grześ, bo pamiętał ten ułamek sekundy, który aż tak ją zmienił, Miriam przeciwnie – bo niepokojąco go nie pamiętała. Zasypiali o drugiej w nocy, znowu jak dwie łyżeczki w za ciasnym pudełku.
Miriam pojechała, a on został. Z neseserkiem wypełnionym niemal po brzegi jej dokumentacją, rozrzuconymi na biurku w bibliotece podręcznikami (kilka leżało na dywanie), laptopem z dziesięcioma zakładkami na ekranie i drugim, czekającym aż on zacznie coś robić, ze stertą kartek na których od kilkunastu dni zapisywał rozmaite pomysły (a niektóre z nich były już teraz trudne do odszyfrowania), na których kłębiły się formuły matematyczne, przemieszane ze zdaniami najczęściej zaczynającymi się od: „A co, jeżeli…”. Nawet jeśli teraz nie znał jeszcze odpowiedzi na większość z nich, stanowczo zamierzał tych odpowiedzi dociec. Zabarykadował się w bibliotece, skąd wychodził jedynie do kuchni po kawę i do zewnętrznego ogrodu, gdzie próbował porządkować chaos pojęć i wniosków. Na ogród japoński nie był gotowy – pomiędzy jego ścieżki i kamienie należało wchodzić z koncepcją – tak uważał – natomiast nie z galopadą pomysłów. Nawet jeśli wiedział – bo po wstępnym zapoznaniu się z obrazem padaczki wiedział – jakie jest najbardziej prawdopodobne rozwiązanie, zamierzał przejść tę drogę od początku nie zakładając z góry, że jego dotychczasowa wiedza zaprowadzi go właśnie tam. Nie chciał obciążeń, chciał być świeży – bo tylko takim będąc mógł – w konkurencji do Pana Boga, czy też jakiegoś pochodnego demiurga – przywrócić raj ziemskiego świata dla Miriam. Bo – jeśli dla niego był to raj, nawet jeżeli ułomny i niekiedy bolesny, to – dla niej było to piekło nieustannie ułomne i grożące bólem. Teraz to rozumiał i nawet dobrze, że się tamten napad zdarzył. Nie był pokorny tam, gdzie chodziło o naukę – tam był niewiernym Tomaszem i mało go obchodziło, że błogosławieni są ci, którzy nie widzieli, a uwierzyli. W nauce należy być sarkastycznym Żydem; wiara jest być może metafizyczna, ale formuły równań są fizyczne jak najbardziej. Przez tysiąclecia przystawiano się do padaczki z metafizyką – od anielskiej po szatańską – ale zmieniło to raczej niewiele. Postęp pojawił się wraz z fizyką i chemią – dopiero wtedy.
Padaczka jest problemem generowania przez fizycznie pojmowany mózg, fizycznie pojmowanych nieprawidłowych pobudzeń. Wszystko jest fizyczne i w wypadku mózgu wydawało się to udowodnione, co prawda dowód dla padaczki sformułowany był w kategoriach obserwatora, który lecąc w samolocie parę kilometrów nad Ziemią prowadzi obserwacje i na ich podstawie formułuje wnioski o tym, co się na Ziemi dzieje. Jeżeli Grześ, pracując nad możliwymi stanami koherentnymi mikrotubul komórek mózgowych poruszał się – alegorycznie – po mieście, od bramy do bramy, to teraz pracując nad padaczką poruszał się – znowu alegorycznie – na paru kilometrach wysokości nad tym właśnie miastem. Kluczem było badanie EEG.
Elektroencefalografia w jego rozumowaniu była rzeczywistym, uchwytnym kluczem. Nawet jeśli była obrazem miasta widzianego z wysokości dziesięciu kilometrów. Nie widać tego wieżowca, w którym wściekła dziewczyna krzyczy, nie widać tego pokoju, do którego mężczyzna wchodzi z nożem w ręku, nie widać tej kuchni, w której para kocha się na stole. Ale widać, że prąd płynie do wszystkich mieszkańców, podobnie woda, że nie ma większych zakłóceń w komunikacji miejskiej, żaden wypadek się nie zdarzył i ilość interwencji policji nie przekracza średniej. Tej właśnie wiedzy dostarcza elektroencefalografia. Kilkadziesiąt elektrod umieszczonych na powierzchni głowy, zbierających z określonych obszarów zmienne potencjały elektryczne, o wartości wręcz znikomej, bo od kilku do kilkuset mikrowoltów, pogrupowane w pięć głównych typów, nazwanych pierwszymi literami alfabetu greckiego. Dominujące są fale alfa i beta: alfa są relaksacyjne, wolne i dość luzackie w zapisie, beta są poznawcze, gęstsze i ostrzejsze. Podczas snu robiło się ciekawiej i Grześ siedział nad podręcznikami dłużej niż zamierzał właśnie z tego powodu. Porzucił zapisy senne, ale nawet jeśli teraz uważał zainteresowanie nimi za stratę czasu, zamierzał do nich powrócić. O czym może śnić Miriam – to było niesłychanie celnie postawione pytanie.
Padaczka była erupcją potencjałów wielokrotnie ostrzejszych i wyższych. Najogólniej rzecz biorąc, w mózgu – demonstrującym wzorzec fal charakterystycznych dla aktualnej aktywności – nagle pojawiały się fale po wielekroć wyższe, ostrzejsze i gęstsze, obejmujące w ten sam sposób wszystkie odprowadzenia, dotąd prezentujące zróżnicowane nasilenie poszczególnych fal. Mózg nagle wchodził w stan synchronicznej koherencji, w której wyładowania – nazywane iglicami – we wszystkich odprowadzeniach EEG wyglądały tak samo. Przypominało to trochę wyładowania fal sejsmicznych podczas trzęsienia ziemi w relacji do normalnej – niskofalowej – aktywności tektonicznej. Analogia była aż nazbyt trafna, bo dla osoby chorej wówczas zaczynało się istne trzęsienie ziemi, z drgawkami, utratą świadomości, przytomności, utratą kontroli nad czymkolwiek. To właśnie miała na myśli Miriam mówiąc, że szczęściem wysiusiała się wcześniej – mimowolne oddanie moczu i nie tylko było zjawiskiem dość typowym. Trwać to mogło sekundy, minuty, czasami utrwalając się na dłużej – do wielu godzin – i to nazywano stanem padaczkowym. Mogło zagrażać życiu, a to definiowało jeszcze inną koherentną falę – tę, która jego objęła – bo Miriam nie może stać się nic złego.
Oczywiście, wszystkie te zjawiska miały swoje odmiany: iglice mogły powstać w ognisku i w nim pozostać, mogły w ognisku powstać i stopniowo objąć cały mózg, mogły powstać w całym mózgu niemal jednocześnie. Niemniej, kluczowe były potencjały iglicowe i to im przyglądał się Grześ. Puszczał je rzutnikiem na ścianę, oglądał je – przekształcane – na ekranie laptopa, notował pierwsze matematyczne spostrzeżenia.
Potencjały iglicowe – te, które sprowadzały na Miriam nieprzytomność i drgawki – nie były takie same. Uogólniając: były te same, z takiej samej kategorii, ale takie same nie były. Zazębienia na szczytach kolejnych iglic były przesunięte, nawet jeśli nieznacznie. Napięcie poszczególnych erupcji różniło się, nawet jeśli skala wszystkich była podobna. Odstępy pomiędzy nimi nie były takie same, nawet jeśli ich rozmiar czasowy był podobny. Coś to przypominało: ruch wody można opisać jako laminarny – jest to bieg strumienia wody bez zawirowań i równania matematyczne opisujące taki rodzaj ruchu były doskonale znane, albo jako turbulentny – jest to bieg strumienia burzliwy, pełen zawirowań, wzlotów i upadków i opis matematyczny tego rodzaju ruchu stanowił ból dla stowarzyszenia, do którego czuł przynależność. Opis matematyczny ruchu turbulentnego nie istniał – ilość połamanych na nim zębów sugerowała, że pokolenia dentystów mogłyby z nich żyć i to dostatnio. Drugim takiej klasy problemem było szukanie rozwiązań dla rozgałęzień w sferze ewolucji organizmów żywych: jak to się stało, że z dinozaurów wykluły się ryjówki. To również było nierozwiązywalne. Zaś trzecim?
Trzecim była giełda. I nawet jeśli nie wiedział do końca, jak ten problem rozwiązał, to przecież rozwiązał go na tyle skutecznie, że rozwiązanie działało, nawet jeśli angażując go – jego umysł – w obszar wyboru. Na tyle skutecznie, że dom już był, była w nim mama, o kocie i rybkach nie wspominając. Była też w nim – w jego równaniu – Miriam i teraz popadł w niepewność. Bał się rozmontować drezdeński zestaw, był on w końcu piekielnie skuteczny, a na jego skuteczność wpływ mogło mieć na przykład niepełne przyleganie któregoś złącza – nie mógł tego wykluczyć. Pojechał do Drezna. Po pięciu dniach pracy idea wydawała się materializować. Zrzucił wszystkie rachunki na pendrive’a, zadzwonił do Zakładu Fizyki Medycznej. Andrzej wyraźnie się ucieszył.
– Padaczka? Dostrzegasz rozwiązanie? Radykalne? Co byś, Grzesiek, potrzebował?
– Przebiegi EEG. Jak najwięcej. Rejestracje napadów padaczkowych, ale nie tylko, również przebiegów typowych. Najlepiej długookresowe rejestracje u osób z padaczką. Mam, co prawda, zapewnienie szefa Kliniki Neurologii, ale wolałem najpierw przyjść z tym do ciebie. Być może ktoś z zakładu byłby zainteresowany? Nie chcę mówić, że to wygląda obiecująco, bo to zagadnienie klasy turbulencji, ale zbliżony problem niemal udało mi się rozwiązać. Kiedyś ci opowiem, a z pewnością będzie okazja.
Andrzej pocierał ręką brodę. – Nie wiem… Poczekaj – wyciągnął telefon, chwilę na niego patrzył.
– Poczekaj – powtórzył i wyszedł. Wrócił po chwili.
– Moja żona pracuje na neurologii dziecięcej. Oboje szukamy dla niej tematu do doktoratu. Pomów z nią, Grzesiek, my i tak będziemy rozmawiać i ja postaram się wprowadzić ją w zagadnienia matematyczne. Przynajmniej nadać jakąś systematyczność temu, co ty będziesz mówił. Jest bardzo zdolna, wierz mi, ale sceptycznie odnosi się do prac badawczych. Mówi, że zawsze – zaśmiał się – znajdzie się jakaś firma, która najpierw da grant, a potem go odbierze, żeby wnętrzności miała ci wydrzeć. Trochę racji ma, obaj to wiemy. Jeżeli możesz, pojedź do niej, Grzesiek. Ona ma dzisiaj dyżur, a ja – znowu się zaśmiał – zostaję w domu z dwójką takich ekscentryków, że przy ich pomysłach twoje wydają się nobliwe.
– O kogo pytać?
– Nazwisko to samo.
Szlaban uniósł się i po chwili parkował Gallardo pod kliniką. Pierwsze piętro, pytanie do przechodzącej pielęgniarki. Wskazała drzwi. Zapukał, usłyszał: proszę. Wszedł.
Subtelna, kobieca sylwetka siedząca w obrotowym fotelu przy biurku. Czarne, o granatowym połysku włosy. Palce stopy oparte o podłogę, pchnięcie, fotel obrócił się. Chwilę na niego patrzyła.
– Od pierwszych słów Andrzeja wiedziałam, że to będziesz, kurwa, ty.
Mrówka. To była Mrówka.
Ciąg dalszy wyszedł – nie mógł dłużej na to wszystko patrzeć. Wróci – obiecuję. Do następnego odcinka. Alski.