
Kobiety i Grześ – trzynasty
Panna Lamborghini po raz drugi, a ciągle jest to początek. Namiesza Miriam Grzesiowi w życiu, oj namiesza!
Immortal William Shakespeare
(nieśmiertelny William Szekspir – wersja analogowa)
Kiedy, już niemal nocą, wracali do Berlina, zdjęła jego rękę z kierownicy i włożyła między swoje uda. – Choć trochę.
Próbował nią poruszyć. Ręką.
– Ani się waż – powiedziała półgłosem. – Bo mnie zabijesz. Poza tym, zabezpieczyłam się.
– Jak? – trzymał rękę nieruchomo, rękę otuloną w jedwab jej skóry. Nadal nie wiedział, czy wytrzyma. – Jak?
– Jutro od rana sprzedaję Aventadora – przeciągnęła się. – To piękne auto, choć trochę trywialne. Ale klient z prawdziwej górnej półki, nie żaden piłkarz i pół miliona euro… Ustawiłam to specjalnie na jutro, żeby nie zostać z tobą – pogładziła jego rękę, tę między udami. – Nawet nie masz pojęcia, ile muszę uzgadniać z samą sobą, żeby się nie pogubić. A już myślałam…
– Co?
– Że się ze sobą ugodziłam. A ty…
– Ja też myślałem… – przerwał jej.
– Prawie bym się przyznała – teraz ona mu przerwała – że tak. I tobie bym przyznała, że też tak, nawet jeśli to tylko hipoteza robocza. Ale już nie i to twoja wina. I to nie tylko to, że widzę cię tak czy inaczej.
– To co to jest?
– Taki nieuświadomiony niepokój. W tobie. Ale o coś innego. Kogoś?
Zamyślił się i trochę zwolnił. Porsche, które go dogoniło, klaksonem przegnało go z lewego pasa. Kiedy go mijało, jadąca na prawym siedzeniu dziewczyna wywaliła na niego język. – To jest zaleganie afektu – powiedział. – To wynika z doświadczenia życiowego.
– Powinieneś teraz dogonić tamtego prosiaka – powiedziała Miriam. – Zgonić go też na prawo i dać mi szansę. Mam ładniejszy język.
– A potem ten koleś od tego porsche będzie wolał twój ładniejszy język od tamtego brzydszego i na tym właśnie polega moje zaleganie afektu.
– To go nie goń – zgodziła się Miriam. – Wystarczy mi iluzja, że wygrałam. Ale wyjaśnij.
– Cukierek – powiedział.
– Co, cukierek?
– Każdy cukierek w moim życiu to katastrofa. Jak byłem mały, to z choinki nie wolno było ruszyć. No to obgryzałem chyłkiem. Potem, jak znalazłem cukierek w jednym takim namiocie, to najpierw dostałem fioła, a potem cukierek powiedział, że mój sposób na słodycze jest zbyt zniewalający. I zniknął. Jak znalazłem nowy cukierek, to ten co chwila chciał mieć wypisane na piersiach Liberté, a kiedy chciałem i to zlizać, uznał to za obrazę osobistą i ogólną. Potem byłem chyba w ciąży – zachichotał.
– Hersz – powiedziała Miriam. – Nie przeginaj.
– A przyszywana matka mojego dziecka, to znaczy nowy cukierek, zapragnęła dowiedzieć się, jak to jest, kochać się z facetem w ciąży. Chyba…
– I co?
– A, nic. Wybrała faceta mniej obciążonego. I nie dziećmi.
– A ty?
– Pomyliłem się, to nie była ciąża. Zostało to potraktowane ze zrozumieniem przez organy administracyjne i opiekuńcze . Jest jeszcze moja kuzynka, też cukierek. Ja mam chyba ochotę i ona ma chyba ochotę, ale spętanie konwenansem wpływa na nas tak kreatywnie, że w kółko to odkładamy. Opowiesz mi o swoich facetach?
– Nie.
– Dlaczego?
– Bo się wstydzę. Poza tym, moje przygody przy twoich to jak „Chatka Puchatka” do „Fanny Hill”.
– Miriam – mruknął. – Matka Boska odaliska. Swoją drogą musiała być ładna, skoro Jehowa się skusił.
– Bluźnierca.
– A nie? – zaczął się śmiać. – W kółko inwokacje i ryty dziewicze! Jeśli była choć w połowie jak ty, to ja się Bogu nie dziwię!
Czuł, że na niego patrzy. – Uważaj, ty – powiedziała z powagą – bo będę chciała mieć dziecko. Z tobą.
Nie mógł się powstrzymać od śmiechu. – Niby jak?!
– Natchnione pisma czytaj. Ćwicz wyobraźnię.
Kiedy wysiadała na Kreuzbergu, już wiedział. Zniewoliła go. Kto wie, czy nie lepiej, niż Mrówka.
– Wysiądź! – zażądała.
– Dlaczego? – wysiadł.
– Całuj.
Jedynie dziewczyny spotykane w snach były tak namiętne.
– Dobranoc, cukierku – powiedziała, trochę zadyszana. – Jak nie zadzwonisz jutro, to cię zamorduję.
O drugiej w nocy postawił Lambo na podjeździe i poszedł spać. Najpierw śniło mu się, że jest kotem, leży na poduszce i przygląda się… Potem już nic mu się nie śniło, aż sygnał esemesa niemal wyrzucił go z łóżka. Popatrzył na ekran: szósta. Popatrzył na esemesa, nacisnął ikonkę.
– Byłem kotem – powiedział.
– Akurat kotem – odpowiedziała. Był to zupełnie nowy głos, aksamitny alt z przeciąganymi do nieskończoności samogłoskami, co w języku niemieckim tworzy wrażenie opery śpiewanej w jidysz. – Akurat, ty… kaaace[1] – roześmiała się cicho. – Śniłeś mi się.
– No właśnie, byłem kotem. W tym śnie.
– Nie byłeś żadnym kotem – powiedziała szeptem i to był jeszcze bardziej operowy alt. – Kochałeś się ze mną, a potem napisałam esemesa.
– Za godzinę będę z tobą – powiedział. – Miriam…
– Przestań, ja poważnie. Kochałam się z tobą, a potem napisałam esemesa.
– Nie kochałaś się…
– Hersz, wariacie. Nie miałam napadu. Byłeś cudowny, było mi świetnie, jest mi świetnie. Nie rozumiesz?
– Kotem byłem – powiedział ponuro. – Nie było mnie tam. Nie wiem nic.
– Byłeś – roześmiała się. – Wstaję. Idę sprzedać tego Aventadora. Co robisz w weekend?
– Całuję się z tobą.
– Ja z tobą też, kocie – trzask przerwanego połączenia.
Warkot na podjeździe. Wstał i podszedł do szyby.
Mama postawiła jaguara obok jego biedronki, wysiadła, obeszła Gallardo dookoła, zajrzała do środka, pokiwała głową. Wsiadła znowu do auta, zawróciła na podjeździe, brama ruszyła, mama wyjechała. Miał narastające wrażenie, że będą kłopoty. Zakopał się w kołdrę, schował pod poduszkę, znowu zasnął.
Kiedy się zbudził, mama siedziała na krawędzi łóżka i przyglądała mu się uważnie.
– Gdzie byłaś? – zapytał wrogo, starając się w tej wrogości zawrzeć tyle wrogości, na ile było go stać.
– A gdzie ty byłeś, Grzesiu? – odpowiedziała łagodnie mama. – I skąd się wziął przed domem ten wózek dla lalek, czy może dla ciebie wózek? Z budką, żebyś się nie przegrzał?
– To moje – odpowiedział, nadal wrogo. – Kupiłem sobie.
– No, myślę. Że nie ukradłeś i tak dalej – mama była zaskakująco pogodna. – No to jak przyjechałam i zobaczyłam to coś, to pojechałam po pieluchy i butelki ze smoczkiem. I teraz cię pytam, synku, czy będziesz jadł grysik, czy jajecznicę – wyciągnęła do niego rękę. W ręce trzymała butelkę ze smoczkiem.
– Jajecznicę – odpowiedział i zaczął się śmiać. – Kocham cię!
Mama wstała. – To zrobię – patrzyła na niego – tę jajecznicę. Właściwie to się cieszę, bo trochę byłeś samotny. Ale biorąc pod uwagę początek, ona ci nie zaszkodzi, ta dziewczyna? Nie będziesz tutaj przywoził jakiejś odbezpieczonej bomby atomowej?
– Ją przywiozę – powiedział w nagłym odruchu. – Żebyś ją poznała. Skąd wiedziałaś, że to dziewczyna?
– Ty jesteś poukładany chłopczyk – powiedziała, zbierając jego skarpetki z podłogi. – Nawet kiedy robisz coś kompletnie idiotycznego, to sobie to planujesz ze szczegółami. A to dziwne auto jest jak diabeł z pudełeczka i obawiam się, że to auto wyskoczyło z pudełka, a diabeł został. Diablica.
Przecież nie mogła wpłynąć na jego wybór, bo wtedy jeszcze jej nie znał. Ale mogła go zahipnotyzować, żeby to auto kupił, kiedy już je zobaczył. Kupił, pojechał do Lipska i zakochał się. W diablicy. Pamiętał taki dowcip: Gość trafia do piekła, przyjęcie, Rolling Stonesi grają, półnagie dziewczyny kuszą, a potem okazuje się, że mają tam gładko jak lalki z plastiku. Rozjuszony facet pyta diabła, o co chodzi, a ten rozbrajająco odpowiada: Kolego, na początku to była wersja demo. A teraz to już jest piekło.
Jego diablica w wersji demo. Teraz nawet nie chciał się z nią kochać. Chciał z nią być. Chciał patrzeć, dotykać, ocierać się, chciał trzymać za rękę i biec razem z nią, gdzieś. W niekontrolowanym odruchu wyciągnął telefon. – Przywiozę cię do domu w sobotę.
Śmiech. – Sama przyjadę!
Dziwne prace na wewnętrznym dziedzińcu. Robotnicy układający obłe, białe i pokrętne kształtki, potem elementy równie białej, nieregularnie wklęsłej i głębokiej misy opuszczane ostrożnie w zagłębienie. Jola w głębi stawku, zajęta przy złączeniach. Jola w drzwiach. – Chodź, zobacz. To jest piękne absolutnie.
Było. Poskręcana sosna cierpiała nadal na piaszczystej wyspie, w pewnej odległości od niej wydobywał się z czarnego tufu dąb po przejściach, karłowaty miłorząb na przeciwnym skraju sugerował, że kiedyś zakwitnie, a środkiem biegło wyobrażenie pierwszego potoku, tego rajskiego. I śnieżna biel stawu, jeszcze pustego.
– Jabłonki nie będzie.
– Dlaczego? – powiedział do Jolki, tonąc coraz bardziej w metafizyce ogrodu.
– Dlaczego?
– Posadź ją sobie sam –powiedziała i uciekła.
A potem wszyscy pozabijamy się nawzajem, zgodnie z konwencją szekspirowską – pomyślał.
Przywieziono czarny kamień wyrzeźbiony przez Jolę, ona i Michał nadzorowali jego ustawienie. Z pietyzmem. Chodzili potem razem. Michał chwilę wpatrywał się w szczątki stajenki, wyrastające z zewnętrznej ściany domu, spojrzał na Grzesia z wyraźnym uznaniem.
– Miałeś rację. Chciałbyś tu coś jeszcze?
– Kamienną ławkę. Coś, co sprawia wrażenie porzuconych płyt, które przypadkowo ułożyły się w rodzaj miejsca do siedzenia.
– I jeszcze jedną, jako stół – dopowiedziała Jola. Plecami opierała się o Michała. – Trochę mistrza Hieronima. Stajenka Betlejemska i tuż obok Kana. A ty kto? – zapytała. – To twoje Gallardo to pod czwartego króla trochę. Nie myślałam o tobie w takich kategoriach. Czyżby?
– Tułam się – odpowiedział.
Wszyscy troje wybuchnęli śmiechem. Ekipa ogrodowa czyniła swoje czary, egzorcyzmowała kolejne płaty ziemi pod obraz Edenu. Chodził po ścieżkach powstałych w noc przed stworzeniem raju. Czuł się niepewnie. Nieoczekiwanie wyrastały drzewa, powstawały trawniki. Szef ekipy zesłanej na jego wizję raju pytał, czy myślał o fontannach, może o basenie. Potem, odpowiadał. Któregoś wieczoru poszedł z mamą zwiedzać nowe zakątki. Kępa bzów – i jakżeż silnym uczuciem było wrażenie, że one za chwilę zakwitną, te bzy. – Grzesiu, jestem naprawdę szczęśliwa – powiedziała mama. W piątek zadzwoniła Jola. – Biały kamień dostaniesz jutro – powiedziała.
Obejmował Miriam. Diablo stało na podjeździe, ona przed chwilą wysiadła, on był zakochany. Był sobotni poranek.
– O której… – usta Miriam.
– O której… – jeszcze jej usta. Coraz słodsze i nie wydawało mu się. One były coraz słodsze. Cały cukier Miriam, z nutą marcepanu – najdoskonalszej słodkości – napływał w jej usta i spływał z jęzorka. Wprost do niego.
– Jeszcze… – teraz ona. – Jeszcze, kaaace. Jeszcze. Kochałam się z tobą.
– Ja nie… – obejmował ją ciasno, o ona była jak ożywiona rzeźba. Twarda i miękka, sztywna i giętka, chłodna i gorąca. – Nie kochałem się z tobą.
– Nie szkodzi.
Była tak namiętna, że nie mieściła się w żadnej absolutnie kategorii, które stworzył sobie przez trzydzieści parę lat życia. Była unikalna, ale jeśli chciał, żeby została, nie mógł jej dotknąć. Chciał, a jakże! Jednego i drugiego. – O której wyjechałaś? – powiedział. Wreszcie się udało.
– O szóstej.
Mama weszła w niedokończony ogród japoński. – Jesteście głodni?
– Tak!
Miriam spojrzała na niego pytająco.
– A nie jesteś głodna? – zapytał, teraz po niemiecku.
– Jaaa![2] – znowu zarzuciła mu ręce na szyję i znowu zaczęła całować.
Mama całkiem nieźle mówiła po niemiecku i pod koniec śniadania Miriam była prawie jak ukochana córeczka. Prawie… bo kiedy ona patrzyła gdzie indziej, mama przyglądała się Grzesiowi z zastanowieniem. Już wiedział, że czeka go przeprawa, tylko jeszcze nie wiedział, gdzie jest hak. A mama nic nie mówiła, przynajmniej do niego, bo do Miriam to owszem i ona do mamy też. Obie poszły zwiedzać dom i ogród, potem mama nastawiła ekspres, a Miriam wpadła do niego na taras.
– Twoja mama jest cudowna. Pójdziemy wieczorem potańczyć?
– No, jest. Pójdziemy.
– Jakoś bez entuzjazmu – podeszła bliżej, ukucnęła przy leżaku. – Hersz, ja wiem, rozumiem. Może będzie inaczej, kiedyś… Ale to jest strach, koszmarny. Chcesz, żebym się oćpała na maksa? Chcesz mieć zdechłą muchę w galarecie, a nie dziewczynę? No, chcesz?
– Nie chcę – przechylił się do jej twarzy. Oczy Miriam, migdały… Nagle zbudził się w nim chochlik. – A jak to było, Schatzchen[3], z kochaniem się ze mną. Dlaczego było tak cudownie, beze mnie?
Pocałowała go w nos. – Nie powiem ci, bo jestem nieśmiałą dziewczynką. Ale kiedyś tak będzie i nie w żadnych snach. Hersz, proszę.
– Tak – wstał, ona też. Znowu objęci, oboje. – Nie, bo znowu zaczniemy się całować i to się nie skończy, dopóki się nie pozabijamy.
– Nie chcę cię zabić – wpatrzone w niego migdałowe oczy. – Powiedziałam ci, co możesz mieć, powiedziałam, że jestem… no, ułomna. Głupio się zakochałam, ale czy to moja wina? Bądź ze mną, poczekaj.
Muśnięcie warg. Mógł sobie zgrzytać zębami. Krzywdy jej nie zrobi, to pewne. Ale łatwe to nie było.
– Pójdziemy potańczyć?
– Tak – przypomniał sobie. – Zaraz zadzwonię do kolegi, żeby nam zarezerwował wejście.
– I pojedziemy na dwa lambo – teraz patrzył na niego figlarny chochlik. – Zrobisz się na westernowego Żyda, a ja… – zaczęła się śmiać. – Nie, nie powiem ci! Sam zobaczysz.
Głośny klakson od bramy.
– Kamień – przypomniał sobie. – Chodź, Miriam.
U bramy furgonetka z dźwigowym wysięgnikiem i szczelnie opakowanym obłym kształtem, za nią auto z uśmiechniętym Michałem za kierownicą i Jolą obok. Furgonetka wjechała, Jola wysiadła, znowu w kombinezonie typu Lara Croft. Spojrzenia obojga na nich, na lambo Miriam, znowu na nich. Szeroki uśmiech Joli. Prezentacje, śmiechy, mama też podeszła, Jola już zajęta zawartością furgonetki, prośba Miriam: mogłabym też pomagać? Daj mi jakieś robocze ciuszki, proszę. Chwila w jego sypialni, sprane dżinsy i flanelowa koszula rzucone na szezląg w kącie, Miriam prawie naga i jego ręce z paznokciami wbijającymi się w dłonie i potem Miriam ubrana: dziewczynka, na którą wszystko jest za duże i na której wszystko świetnie wygląda – taka była: szczupła i silna. Jej głos. – Idziemy, przestań, kocham cię.
Furgonetka przednimi kołami wryta w ogród, uspokajające gesty Michała, Miriam, przyglądająca się z ciekawością Michałowi, Jola dyrygująca wysięgnikiem niosącym opakowany przedmiot, mama rozdająca kubeczki kawy i ciasteczka, nieoczekiwanie obecny Tomcio Paluch ze szpadlem i grabiami – zaczynał się gubić. On chciał Miriam – silnej i pięknej jak Judyta i dałby sobie potem odciąć głowę – dlaczego nie? Jego Judyta popychała pakunek trzymany przez wysięgnik, Jola wydawała polecenia kierowcy, Michał uspokajał, mama niosła kawę, Tomek pogłębiał nieckę. Kamień osiadł. – Nóż – powiedziała Jola. – Rozpakować.
Miriam przecinała papier. Pod spodem był idealnie biały, obły kształt. Jola podeszła do Grzesia. – Nie przeszkadzaj.
Coś na kształt niedoskonałego jaja wyłaniało się z opakowania. Jedną, jedyną niedoskonałoscią kształtu, bo jego elipsa była asymetrycznie nadłamana – jeszcze przed wykluciem się kogokolwiek z niego. Natomiast jego biel była absolutna. Spojrzał na Jolę. – Jesteś nadmiernie utalentowana – powiedział.
– Jemu to powiedz – pociągnęła Michała za rękę. – On się z tego śmieje.
– Nigdy – odpowiedział. – Może wcześniej. Ale teraz też tak uważam. Czasami myślę, że rzeczywiście jest tego nadmiar w tobie – objął Jolę.
– Sam to wyzwoliłeś, ukryty czarodzieju – mruknęła. Odwróciła się do Grzesia. – Jeszcze kępy trawy, reszta piasku, jedna czy dwie rośliny. We wtorek ekipa do podłączenia systemu nawadniającego, po niej ludzie od wodorostów i twoich ukochanych rybek.
– Jakieś niewielkie spotkanie w finale? – patrzył na Jolę i Michała.
– Jeśli nie nakażesz nam medytacji, to chętnie.
– On nie nakaże – Michał chwilę myślał. – Ale jeśli sam ogród nas skłoni, będzie to znaczyć, że zrobiłaś świetną robotę.
Do Joli, teraz jakby mocniej przytulonej do Michała, podeszła Miriam. – Jest doskonały, właśnie dzięki temu załamaniu. Oglądałam prace Henry Moore’a. W Berlinie, w Jerozolimie i Londynie. To niesłychanie kreatywne, co robisz. Ty studiowałaś rzeźbę?
Teraz rozmawiali po angielsku.
– Nie – pokręciła głową Jola. – Ja tylko nieźle rysuję. A rzeźbę odkryłam na studiach. On mnie wysłał – pogładziła Michała po twarzy.
Miriam znowu z ciekawością patrzyła na Michała. Odwróciła głowę. – A tańce? – zapytała. – Klub?
– Chcecie iść potańczyć? – zapytała Jola.
Energiczne kiwnięcie głową. Obojga.
– To my też. I żadnych obiekcji – do Michała. – Zaraz dzwonię do Pawła.
– Dwa miejsca parkingowe, z tych zastrzeżonych – dodał Grześ. – Szykuje się lambo show.
To właśnie Paweł był tym kolegą, do którego wcześniej zamierzał dzwonić Grześ. Poznanym dzięki Joli, zaprzysięgłej imprezowiczce. Co ciekawe, Michał zdawał się nie mieć z tym żadnego kłopotu – po prostu z nią chodził. Grześ był z nimi dwa razy w ulubionym przez Jolę klubie – w „Pinokio” – od dziesiątków lat niezmiennie sławnym studenckim azylu, najlepszym w mieście miejscu na dobrą muzykę, podryw i pijaństwo. Co prawda ostatnio narażonym na najazdy falangistów, których i wśród studentów nie brakowało, ale administracja i ochrona klubu broniły go jak dotąd skutecznie. Grzegorz odczuł to sam, kiedy do niego, przybranego w swoje ulubione teatralia, przyczepiło się dwóch namolnych osiłków. Szybko i dyskretnie ich izolowano, a jemu nikt nie zwrócił uwagi, że mógłby zmienić aranżację – „Pinokio” słynęło z otwartości. Paweł był kierownikiem klubu, znajomym Joli absolutnie dobrym, a w ten sposób i jego. Jola zdjęła z niego to, co sam by zrobił, na dokładkę zapewne robiąc to lepiej, bo do zamówienia były nie tylko miejsca i już nie dla dwóch osób, a czterech. Przed wejściem do klubu było kilka miejsc parkingowych zabezpieczonych blokadą, o te miejsca zazwyczaj toczyły się walki, a gdzieś te dwa szalone samochody trzeba było postawić. Negocjacje Joli z Pawłem wydawały się mieć większe szanse i patrzył na nią z nadzieją, kiedy odejmowała telefon od ucha. – Macie to – powiedziała. – Dwa frontowe. Będziemy na was czekać przed klubem.
Oddał Miriam sypialnię tuż przy swojej, obie przedzielone były lubieżnie komfortową łazienką, którą on lubił, a z której i Miriam trudno było wypłoszyć, jak się przed wieczorem przekonał. Tym trudniej, że mama traktowała Miriam jak najnowszego kurczaczka do odchuchania – pościel, ręczniki, odsłonić okna, zasłonić okna i tędy wychodzisz, kurczaczku, a tędy na taras na dachu. Cieszył się, ani myślał przeszkadzać, uśmiechał się do siebie samego sięgając po kapelusz – w połowie drogi między westernem a Jerozolimą. Potrącił walizkę, ta otworzyła się ukazując wnętrze, a on zaczął się zastanawiać, bo wewnątrz leżał Walther P-99 – pamiątka po rozmowie z Jolą, obok szelki i kabura. Kiedy skończył się zastanawiać, zdjął kamizelkę. Założył szelki, wpiął kaburę, Walthera przeniósł na stolik, rozłożył, przejrzał, złożył, włożył do kabury, założył kamizelkę. Specjalnie się nie odznaczał. Dlaczego nie? – pomyślał. – Siła argumentu nie działa od dawna, może dobrze mieć argument siły?
Drogie Czytelniczki i Czytelnicy, do następnego odcinka – Alski.
[1] Kac – kot (jidysz).
[2] Taaak! – niem.
[3] Kotek, kociątko – niem.