
Kobiety i Grześ – dziewiętnasty
Czy mam zdefiniowany pogląd na sposób, w jaki zdarzają się zdarzenia? Nawet po napisaniu tylu opowieści nie mam. Nadal nie wiem, czy jest to przypadkowa gra w czasie, czy też wynikanie jednych wydarzeń z drugich. Ten, kto opisuje – pełniący w stosunku do bohaterów rolę demiurga – powinien z racji nadanej sobie roli wiedzieć, a ja nie wiem. Być może z racji pewnej cechy, którą obdarowuję bohaterów od momentu ich powstania w wyobraźni: wolności. Dlatego czasami jestem bezradny, bo oni potrafią zdarzenia przewidziane przekreślić i postąpić po swojemu, niekiedy z wręcz prowokacyjną krnąbrnością. Ponieważ przepadam za nimi wszystkimi, godzę się z tym i zawsze jestem przygotowany na to, że zdarzy się coś kompletnie nieprzewidywalnego. W tym odcinku: kolejne spotkanie po latach – zupełnie nieoczekiwane, rozważania Grzesia na temat sekt, nieusuwalne ze świadomości pewnych narodów archetypy, oraz rozmowa doskonale ilustrująca pokrętność losów każdego z nas. Dobrej lektury!
Zapytał mamę, czy może wziąć Jaguara. Uzyskał pozwolenie. Wolał być mniej ekscentryczny, niemniej z osobistych teatraliów nie zrezygnował, zaczesał jedynie włosy za uszy. Schludny domek przy kościele, domofon we wnęce, kilka przycisków, obok każdego karteczka. „Proboszcz” – tu nacisnął. Chwilę czekał. Trzask zamka.
– Ksiądz Marek – i wyciągnięta ręka. – Szczęść Boże.
Przedstawił się, przywitał. Ksiądz był w jego wieku i miał nieodparte wrażenie, że kiedyś już się spotkali.
– Proszę dalej.
Dość pustawe, ascetyczne pomieszczenie. Kanapa, stolik, dwa wytarte fotele. Regał z książkami, szafa. Na ścianach koloru delikatnej szarości obrazy o treści religijnej – przeważnie kobiety, centralnie niewielki krzyż. Jeszcze stolik pod oknem, tam laptop i drukarka. Ksiądz wnosił czajnik i szklanki, cukier w kostkach na stoliku.
– Pańska stylizacja, bo przecież wiem, że to tylko stylizacja, jest tutejszym dobrze znana. Wie pan, jak na pana mówią?
Pokręcił głową.
– Nasz Żyd. Akceptują pana. Dodaje im pan poczucia wartości.
Uśmiechnął się. – Nawet jeśli wymiennie za wsiowego głupka, to dlaczego nie? W każdym środowisku przydaje się element niepokojący. Dobrze, że akceptowany.
– Otóż to – powiedział ksiądz. – Siadajmy. I proszę mówić.
Grześ jeszcze raz wyłożył swoje racje. Ksiądz słuchał. Potem wstał, dolał im obu herbaty, chwilę chodził po pomieszczeniu. Usiadł.
– Spełnienie pańskiej prośby nie jest możliwe – powiedział. – To jest… – zająknął się – to jest wezwanie do modlitwy i powinno być słyszalne. Zresztą jest to przedsięwzięcie obejmujące wiele parafii. Nasza jest tylko jedną z wielu i… nie jest to mój wybryk – dokończył. – Nie mogę spełnić pańskiej prośby.
Grzegorz nagle skojarzył. – Myśmy się już gdzieś spotkali? – zapytał bezczelnie. – Nad morzem?
– Może? – ksiądz uśmiechał się nieśmiało. – Pamiętasz Mielno? Dawno temu?
– Tak – odpowiedział. – Oczywiście.
Marek uśmiechnął się szeroko. – Też bym pamiętał, gdybym na tych wakacjach był tobą.
Gejowaty braciszek Pedra, tak go wtedy Mrówka określiła. Wstał – No to przywitajmy się wreszcie.
Poklepywania po plecach. No, cześć stary, po latach – wszystkie standardowe formułki przewidziane na takie okazje. Usiedli znowu.
– Kielicha?
– Za spotkanie? – zapytał Grześ. – Chętnie. Do domu parę metrów, raczej się na gliniarzy nie nadzieję. Jednego. Będzie okazja, wypijemy więcej.
Marek się zakrzątnął, wypili.
– Ale dzwonów nie odpuszczę – powiedział Grzegorz. – Nawet jeśli teraz już wiem, że po drugiej stronie jesteś ty.
– W porządku – powiedział Marek. – Tylko pamiętaj o moim prawie do obrony. Jeszcze jednego?
– Nie, dzięki – Grześ chwilę myślał. – Ale za dwa tygodnie inauguruję dom. Spotkanie towarzyskie, paru przyjaciół. Przyjdź. Ktoś tam jeszcze z dawnych czasów będzie.
– Chętnie, chętnie – zaciekawienie w spojrzeniu Marka. – Zdzwonimy się.
– To co? – Grzegorz wstał. – Zaczynamy starcie?
– O dzwony? – zapytał Marek. Pokręcił głową. – Nie wygrasz. Ale dobrze, zaczynamy. Po cichu życzę ci wygranej – pokręcił głową jeszcze raz. – Mnie to też wydaje się przesadne, ale to nie moje decyzje i to ostatnie zachowaj dla siebie.
Pamiętał doskonale zderzenie z sektą kociarzy, kiedy poszukiwał swojego najlepszego przyjaciela, który teraz przewracał się obok niego na łóżku to czyszcząc sobie pazury, to pakując się na klawiaturę laptopa. Mama już zapewne spała, po złożeniu mu sprawozdania z rozmowy z Miriam: jest bardzo szczęśliwa, ale zaniepokojona. Czym? Mama nie wiedziała. Ona sama trzymała język za zębami – tak powiedziała – ale u kobiet to jest intuicyjne: domyślać się nie mając przesłanek. To może być inna barwa głosu na przykład, powiedziała. Zderzenie jest nieuchronne, powiedziała jeszcze, ale ona czuje się dostatecznie doświadczona, żeby wróżyć mu raczej dobrze. Przynajmniej tym razem, bo potem to mama nie wie. Ty się, synku, zastanawiasz teraz nad niszczycielską siłą miłości, dodała. Tylko pamiętaj, z jednej strony Julia, z drugiej Lady Macbeth. A masz Miriam. Nadal możesz napisać swój własny dramat i ze szczęśliwym zakończeniem, a nie kolejny plagiat. Mama wydawała się aż nadmiernie przenikliwa, a on tęsknił za Miriam. Tęsknić za Karoliną nie przyszło mu do głowy.
Sekta to twór obły, z kolczastymi wypustkami. Sektę cechuje absolutna spójność i posłuszeństwo wewnętrzne, ale wcale nie dla wyznawanych idei. Kocich, psich i jakich tam jeszcze braci mniejszych można napotkać, obrońców drzew i trawników, fanatyków linii prostych albo krzywych i właśnie do fanatyzmu to się właściwie streszczało. Do nienawiści. Oczywiście, w ogromnej masie sekciarzy kryły się również osobiste dramaty i zawody, natomiast ci wszyscy ludzie, zamiast sobie pomagać i – powiedzmy – szerzyć swoją dobrą nowinę, siebie nawzajem szczuli przeciwko reszcie świata. Nieomylność, poczucie krzywdy, nienawiść do wszystkich innych. Dobrą nowinę miłości do pająków czy kotów niesiemy szczerząc zęby i wystawiając pazury. Nawróćcie się, a przynajmniej siedźcie cicho, bo jak nie, to przerobimy was na karmę dla naszych ukochanych Felków i Pikusiów. Nienawiść szła zdecydowanie przed miłością i było to powszechne – w dwudziestym pierwszym stuleciu każdy w te pędy zapisywał się do jakiejś sekty. Zauważył, że coś, co w jego mniemaniu miało być tylko zabawą, nagle się rozrosło. Bo oni nienawidzili naprawdę – wszystkich, którzy nie byli nimi, którzy nie myśleli tak jak oni. Sfanatyzowane bractwa opanowywały świat jednocząc się w euforycznej nienawiści do tej reszty, która była odmienna. Doskonałą ilustracją były wszechobecne od jakiegoś czasu na portalach społecznościowych krzywdzone psy i koty. Powtarzalne fotografie i filmy całymi miesiącami krążyły, pokutowały po sieci ginąc w jednym miejscu, wynurzając się w innym, nieodmiennie generując niemal identyczne wpisy, w których nie o współczucie i pomoc zwierzęciu chodziło, a o dopadnięcie tego, kto skrzywdził, w jednym tylko celu. Zakatować i niech umiera w męczarniach! Hejt rulez – gdyby miał to wyrazić we współczesnym gminnym socjolekcie. Miłości, gdzież jesteś?
Taka refleksja spowodowała, że się zawahał. Ale zarzucenie go – i nie tylko jego! – orgią dźwięków o szóstej rano generowaną z Marshalli umieszczonych na kościelnej wieży, było z tej samej półki, bo było przejawem kompletnego zlekceważenia śpiących jeszcze niemowląt, wdów, którym być może przed chwilą udało się usnąć po ścichnięciu w nich wymówek jakie co noc czyniły zmarłym mężom, zakochanych, którzy nad ranem oczekiwali pocałunku a nie walnięcia pałką w łeb, całej reszty którą te jerychońskie dzwony kopały w tyłek sprowadzając na nią irytację od pierwszych chwil nowego dnia. Nie były sposobem na polepszenie świata z całą pewnością.
Pozbył się wahań. Umieścił obie fotografie na facebooku: na pierwszej dogorywał piękny, pręgowany karp koi, na drugiej zatroskany kot popychał zwłoki karpia w kierunku sadzawki – w domyśle: może odżyje? Podpisał: „Dzwony dzwonią jak trąby jerychońskie. Ryby tracą zmysły i wyskakują z wody. Nawet kot jest zmartwiony. Jeden dzień, jedna zmarła o szóstej rano ryba. Czy tak musi być?”. Zamknął laptop i poszedł spać. Śniła mu się Miriam grająca na fortepianie. Miała głęboko wciętą suknię, a jego oczy jakimś sposobem – co w jego snach nie było niczym nadzwyczajnym – patrzyły z klawiatury. Natomiast nie miał w tym śnie rąk i być może dlatego łóżko rano – kiedy znowu zabrzmiały dzwony – przypominało zdemolowane pogorzelisko.
Miriam stała obok samochodu. Była to zupełnie zwyczajna dziewczyna, jeśli nie liczyć migdałowych oczu, górnej wargi unoszącej się jak pytajnik, krągłych piersi pozbawionych jak zwykle stanika, wąskich bioder i jak ona te wszystkie dzieci urodzi – pomyślał, długich, szczupłych jak u Diany – widział gdzieś taki obraz – nóg, o których marzył, nawet jeśli je znał, może zresztą właśnie dlatego marzył, że je znał. Patrzył urzeczony. Drzwi Diablo opadły, szczęknęły zamki.
– No, chodź – oczy Miriam śmiały się do niego. – Chodź, kocie.
Podszedł, wyciągnął ręce i usłyszał z tyłu głos mamy. – Kochanie, przyjdź zaraz na herbatkę. Musimy porozmawiać.
Ręka Miriam na jego szyi, przelotny pocałunek. – Poczekaj, Hersz, tylko porozmawiam z mamą.
Jego ręce nie zdążyły.
Chyba wiedział, o co chodzi.
Wcześnie rano, jeszcze zanim przyjechała Miriam, mama weszła do jego sypialni. Ledwo zdążył ochłonąć po nocnych rojeniach, naciągnąć spodenki i zabrać się za porządkowanie łóżka. Zatrzymał się. Musiał wyglądać dość komicznie z pledem zarzuconym na ramię, bo mama parsknęła krótkim śmiechem. – No, cesarz!
Podeszła bliżej. – Zdejm to.
– Co? – nie zrozumiał. – Pled? Togę?
– Te zdjęcia z facebooka.
– Które?
– Te z karpiem i z kotem.
Zachichotał, pomysł nadal wydawał mu się świetny. – Niby dlaczego?
– Czytałeś komentarze? – mama nie dała mu dojść do słowa. – Grzesiu, to co zrobiłeś, to zwyczajne szczucie. Oni już z proboszcza zrobili sadystę i mordercę, z kościoła wylęgarnię dewiantów i tak dalej. Doradzają ci, żebyś kościół spalił i oferują pomoc. Zdaję sobie sprawę, że cierpisz na braki rozwojowe, może czegoś nie dopilnowałam, albo byłam szorstka. Ale miłości z całą pewnością ci nie brakuje! Wszystkie kobiety wokół kochają cię i nawet Swietłana patrzy w ciebie jak w obrazek!
– Jaka Swietłana???
– Dziewczyna do pomocy. Pan Grigorij jak hrabia – powiedziała mama przeciągając samogłoski. – A pan Grigorij świnia. Grzesiu, jak mogłeś zrobić coś tak obrzydliwego?
Już wiedział, że przeholował, ale postanowił się bronić. – Przecież wiesz doskonale, że chodziło o dzwony. Jerychońskie i ty to powiedziałaś!
– Nie podnoś głosu – ostrzegła mama – bo będę musiała się wyprowadzić. Uruchomiłeś nienawiść. Nie podjąłeś negocjacji, nie próbowałeś wyjaśnić. Poszedłeś po najmniejszej linii oporu, zniszczyć człowieka i tyle.
– Podjąłem – powiedział ponuro. – Byłem u proboszcza. To mój kumpel z młodości, tak nawiasem. Powiedział, że to przyszło z góry i od niego nie zależy.
– Grzesiu – mama złagodniała. – Widocznie od niego nie zależy. Tyle mi o tej swojej matematyce opowiadałeś, a ja starałam się choć trochę zrozumieć. No i zrozumiałam, że jak czegoś nie da się policzyć od razu, to robi się przybliżenie, potem kolejne i kolejne. Tu jest jakieś przybliżenie, w tej sytuacji? Dzwony są za głośne, zgoda, ale ty sugerujesz, że proboszcz morduje ci zwierzęta, bo w komentarzach na facebooku i o Charlie’m jest, że źle wygląda. Kłamiesz z karpiami i wiesz o tym dobrze. To gdzie to przybliżenie?
– Pomyślę – burknął. – Może zdejmę.
– Śniadanie zjesz teraz – zapytała mama – czy jak Miriam przyjedzie? Na twoim miejscu wybrałabym drugą opcję. Nie wiem, czy teraz ci czegoś nie przypalę albo nie przesolę.
Miriam była u mamy, a on przeglądał komentarze. Dwa zdjęcia z rybą, która udaje martwą i z kotem, który jest włochaty i rozczochrany z natury, a nie z przerażenia, uruchomiły lawinę. Takie to łatwe? Zadzwonię do Marka – postanowił. Niech się broni. Ciągle nie miał ochoty zdejmować posta – byłaby to jego osobista klęska, ilustracja niewłaściwej oceny rzeczywistości, błąd. Dobrze się dotąd bawił – sobą i światem – aż popełnił błąd i wiedział, że błąd popełnił. W kategorii moralnej, bo chciał się tylko zabawić przyganą dzwonów, a obudził się w świecie, w którym w odpowiedzi na jedną udającą martwą rybę i jednego spłoszonego kota dopuszczalne było spalenie kościoła. Czegoś nie zauważył? Siedział i patrzył na te wszystkie rozjuszone komentarze i nawet nie usłyszał Miriam.
– Kaate? – była boso i widocznie rzeczywiście weszła na paluszkach. – Kaate? – usiadła przy nim i objęła. – Kocham cię. Coś ci pokażę.
Odsunął się. Miriam przesunęła laptop, rozwinęła karteczkę, którą trzymała w ręku, przesunęła palce nad klawiaturą, postukała, zatrzymała ręce. – Mama mi napisała, co chciałam. Przeczytaj.
Popatrzył na ekran. Pod stertą komentarzy tkwił jeszcze jeden, ten jej, sprzed chwili. „Hersz, zrób sobie z niego karpia po żydowsku”.
– Wcisnąć „enter”?
Zabrał jej laptop, skasował cały post. Przewrócił Miriam na poduszkę. – Kocham cię. Głupi jestem.
– Kocham cię. A głupi nie jesteś. Tylko tak właśnie działa nienawiść. Za kwadrans byś nie istniał. Wystarczyłby jeden, który przypomniałby, na kogo pozujesz. Reszta potoczyłaby się sama i z pewnością nie byłyby to dla ciebie wzgórza Golan. Ale masz Miriam – uśmiechnęła się figlarnie – a Miriam dopilnuje, żebyś ani się o własne pazury nie pokaleczył, ani nikomu krzywdy nie zrobił. Zadzwoń potem do tego księdza.
– Dzieci! – wołała mama. – Śniadanie!
Romeo and Juliet with splinters
(upgraded version)
– Ty! – w różowej sypialni wszystko było bardziej. – Ty! – przewrócił ją na łóżko. – Ty!
– Ja? – migdałowe oczy otworzyły się szeroko. – Dlaczego ja?
– Bo tak! – jego ręce już były pod jej koszulką i właśnie docierały do miejsca, w którym zaczynała się nadmierna gładkość, nadmierne ciepło, nadmierna półkolistość…
– Ach, Hersz – ujęła w obie ręce jego głowę. – Nie uciekniesz przed dziećmi. – Wygięła się w łuk i nagle usiadła. Półkolistości uciekły. – Dzwoniłeś do tego księdza?
– Tak – przyglądał się swoim rękom. – Powiedziałem mu, dlaczego zdjąłem post, powiedziałem mu o tobie. Przewidywał chyba, że tak będzie. W tym kraju, zresztą nie tylko w tym, Żyd w sporze z wiernymi kościoła katolickiego jest skazany na pogrom i tego faktu jak dotąd nie zmieniło nic i pewnie długo jeszcze nic nie zmieni. Aha, myśmy się poznali dawno temu, a potem mieliśmy przerwę. Z tym księdzem, z Markiem. Poznasz go, bo jego też zaprosiłem go na inaugurację. Chodź tu.
– Zaraz – Miriam chwilę wahała się, podjęła decyzję. – Nie teraz, Hersz. Chcę porozmawiać. Opowiedz, skąd go znasz.
Dalej nie wiedział, co zrobić z rękami. Na dokładkę nie wiedział, ile może jej opowiedzieć. Może lepiej trochę więcej, bo Mrówka przecież też będzie, nawet jeśli z mężem i dwójką dzieci. – To było dawno – powiedział. – Chodź.
– Nie – zbyt wiele było w niej uroku, zbyt wiele zapachu, zbyt wiele blasku w oczach. Ale stanowczości też. – Nie, opowiedz.
Zastanowił się jeszcze raz. – Miałem wtedy osiemnaście lat i to był wyjazd nad morze. Chodziliśmy do jednej klasy, przyjaźniliśmy się. Michał, Pedro i ja. Pedro zabrał ze sobą brata. To był Marek, dzisiaj ksiądz.
– A kto był z tobą?
– Nikt.
– A z Michałem?
Słyszał oddech Miriam. Dalej nie wiedział, dokąd ich to zaprowadzi.
– Gdzieś kłamiesz. Dlaczego kłamiesz, przecież to było dawno. To ma dla ciebie znaczenie?
Rozejrzał się. Piękna, jak to się dawniej mówiło? Aha, alkowa. W alkowie cudka, której dotykał pamiętając stale, że może ją swoim dotykiem i całą resztą zepchnąć w piekło bezprzytomności i drgawek. Cudkę, teraz siedzącą na łóżku w odległości metra. Jej koszulki, hipstery, stringi naokoło. Jej adidasy, oczywiście trochę za duże, na dywanie i przy kotarze szpilki – po co jej tutaj szpilki? Otwarta szafa w której już kilka sukienek. Stopień intymności do jakiego doszedł kochając Miriam był nie tyle zdumiewający – w końcu był zakochany i wiedział o tym dobrze – on był absolutny. O krok dalej była magma, melanż nieczytelnych, niebezpiecznych namiętności, właściwie nie wiedział, co tam jest. A ona chciała jeszcze. Nie był w stanie tego policzyć. Musiał zdać się na przybliżenie i niechże sugestia mamy nie zawiedzie, na Boga!
– Była Mrówka – wydusił z siebie.
– Była Mrówka, aha – przelotny uśmiech Miriam i potem z trudem utrzymywana równowaga, tylko nie wiedział, w którą stronę. Wyciągnął do niej ręce, odepchnęła je. – Siedź!
No i siedzieli tak naprzeciwko siebie zastanawiając się, kto jakie ma naboje, kto pierwszy wyciągnie rewolwer, kto pierwszy naciśnie spust – przynajmniej on tak myślał.
– Opowiedz – Miriam wyraziła życzenie. – Ja ci o opowiedziałam sporo o sobie, to ty mi opowiedz o Mrówce.
Trochę opowiedział. O nieoczekiwanych relacjach, jakie wytworzyły się tamtego lata, o tym, że właściwie była jego pierwszą dziewczyną, o tym, że chciała, żeby on zniknął z jej życia, o tym, że zmieniła szkołę i że potem spotkali się tylko raz, na balu maturalnym, który przetańczyli i przesiedzieli ze sobą, o tym, że później już właściwie… Siedział na łóżku naprzeciwko Miriam i modlił się, żeby ona dalej nie pytała.
– Co to jest: już właściwie? – zapytała Miriam. Teraz rewolwer trzymała w ręku. Lufa kreśliła esy-floresy. Przed nim.
– Miriam, kochanie moje. Przecież mam trzydzieści parę lat. Coś mi się w życiu zdarzało, różne rzeczy.
– Co to jest: już właściwie? – powtórzyła Miriam. Teraz lufa była skierowana wprost w niego.
– Już właściwie znaczy, że próbuję rozwiązać twój problem, nasz problem. Szef zakładu fizyki medycznej polecił od strony klinicznej swoją żonę, neurolożkę. Okazało się, że jest to Mrówka. To znaczy, że rozwiązuję ten problem we współpracy z Mrówką.
– Mój problem? – upewniła się Miriam.
– Tak.
– Z Mrówką, twoją dawną dziewczyną?
– Tak.
– Spierdalaj – powiedziała po polsku. Czysto i wyraźnie.
– Wiesz, co powiedziałaś? – zapytał.
– Tak.
Grześ wstał i wyszedł.
Ciąg dalszy obiecał, że się postara. No to do następnego – Alski.