Kobiety i Grześ – piętnasty
O kocie, o łowieniu ryb, o miłości. A tam, co będę gadał, niech mówi historyjka.
Nie mówiąc nikomu, po cichu prowadził poszukiwania kota. Za każdym razem z myślą: jak Miriam wyglądałaby z kotem. W takich chwilach on sam czuł się jak kot. Czy ten, którego jeszcze nie było? Nie – on sam był jako kot. Ale żeby wziąć ją w objęcia – ją, trzymającą kota na kolanach albo przed sobą, kota mruczącego i liżącego ją po twarzy – potrzebował właśnie tego drugiego kota, żeby z nim wygrać i powiedzieć mu: teraz ja. Ten kot był jego przeciwnikiem, jeszcze zanim zaistniał. Lubił powalczyć, a walka z kotem o względy Miriam jawiła mu się jako niesłychanie pociągająca. Przeglądał fotografie i filmy z kotami, czytał o kotach i ich właścicielach – oni sami uważali siebie samych za wybranych przez ich koty – trochę zaskoczony, trochę rozbawiony, trochę zaniepokojony.
Kociarze to sekta, stowarzyszenie wyznawców. Świadomość tego dotarła to do niego niemal natychmiast i pogłębiała się w miarę zapoznawania się z rozmaitymi kocimi stronami, kocimi grupami na facebooku, artykułami o cechach kotów, relacjach z kotami, zbawiennym wpływie kotów na niemal wszystko wokół. Były te wszystkie koty uroczymi luzakami – fakt – ale dom o charakterze wesołego miasteczka dla kotów wydał mu się przesadą. Było kilka takich w Internecie, a ile w rzeczywistości? To świry – mruczał czytając na jakimś kocim forum relację dziewczyny, której kot lubił sardynki i ona mu te sardynki przynosiła i pozwalała wyjadać z puszki. Została wyklęta, niemal spalona na stosie. Bo kotu sardynki szkodzą, kot może sobie pyszczek o kant puszki pokaleczyć, kot z pewnością wyliże olej, a to jest mordercza kocia trucizna! Dziewczyna została niemal ukamieniowana, miał nadzieję, że w porę uciekła i że ona, oraz jej kot miewają się dobrze. Gdyby był kotem i był z tą dziewczyną, byłby szczęśliwy patrząc jak ona pociąga za uchwyt wieczka puszki z sardynkami i uśmiecha się do niego. Czyżby rozumiał koty? Po czym zobaczył tę fotografię.
Był na niej kilkutygodniowy Maine Coon – kocie dziecko kocich rodziców, którzy należeli do kociego gatunku największego, i najdłuższego wśród kotów. Największy dotąd Maine Coon ważył niemal dwanaście kilogramów, zaś najdłuższy miał metr dwadzieścia od czubka nosa do końca ogona. Młodociany na zdjęciu był ciemno umaszczony, z rudawymi pręgami. Zaś spojrzenie… Co z ciebie wyrośnie? – można było pomyśleć. Było to spojrzenie Jeana Reno – niesłychanie inteligentnego i pełnego emocji bandyty. Postrzępione futro naokoło szyi, łapy wprost stworzone do trzymania w nich szybkostrzelnej broni… przez chwilę pomyślał o Bruce Willisie, ale to nie było to. Sprawność – tak, ale motywacja – zupełnie inna. Coś takiego: dotknij moją dziewczynę, a zabiję cię. Zdjęcie pochodziło z profesjonalnej hodowli i opatrzone było adnotacją: „Nieaktualne”. Zadzwonił.
– Widział pan dopisek – głos z drugiej strony był chłodny.
– Tak, ale…
– No?
– Ten maluch jest niezwykły. Fenomenalny. Kot, który mógłby być mordercą do wynajęcia.
Śmiech, głos cieplejszy. – Dobrze go pan odczytał! Teraz on ma cztery miesiące i to widać jeszcze bardziej. Ściemniał, jest prawie czarny. Ma duże poczucie humoru.
– To dlaczego?
– Jest niemal idealnym Maine Coonem. Chcę go zostawić do hodowli. Pan sobie wyobraża zapoznać go z brunetką? Znikają te rude pasy, dzieci są prawie czarne.
– Może jednak?
Cisza.
– No… pieniądze by się przydały. Kotów jest dużo, a moje lalusie… Ale drogi to on będzie. Poza tym jest problem, bo poza wczesnym okresem te koty źle znoszą przenosiny. One się świetnie czują w środowisku, które znają. Przenoszone muszą załapać to coś, co daje im bezpieczeństwo, wtedy towarzyszą nowemu człowiekowi bez żalu. Nie uda się panu, nie sądzę.
– Przyjadę z dziewczyną. Możemy spróbować? – dostawał dreszczy na myśl, że Miriam przytuli tego kota.
Znowu cisza.
– Dobra, przyjedźcie, może przyjdzie mi się z nim rozstać, może nie. Jeśli nie, koszty są umiarkowane. Jeśli tak, zedrę z pana skórę. Przywiązałem się do tego przestępcy.
– Dobrze.
Zadzwonił do Miriam. – Przyjedź, jedziemy po kota.
– Jakiego kota?
– Z twojego powodu kota.
– Kocham koty!
Był aż za duży jak na kocie dziecko. Duży i silny. Miał fenomenalny ogon – jak wiewiórka. Podszedł do siedzącej w fotelu Miriam, skoczył, po czym rozpłaszczył jak żaba między jej piersiami. Miriam drapała go za uszami i coś do niego szeptała. Kot ocierał nos o jej policzek. Miał na sobie nieprawdopodobną ilość futra – wszystko to kłębiło mu się przed oczami – a Miriam uśmiechała się i cicho rozmawiała z kotem – tak to wyglądało.
Właściciel hodowli przestępował z nogi na nogę. – Hm… Może to kwestia zapachu, jakiegoś? Wie pan – odwrócił się do Grzesia – koty, jeśli mają możliwość, wybierają sobie towarzystwo. Charlie właśnie wybrał. Dostatecznie długo im się przyglądam, żeby nie wiedzieć.
– My nie mieszkamy razem, przynajmniej stale – odpowiedział. – Dlaczego Charlie?
– Będzie mieszkał z panem? – zapytał właściciel. – To niech pan jakoś się wkręci między te karesy, będzie pana kojarzyć.
– Posuń się – powiedział Grześ do Miriam. – Powinien mnie też poznać.
Prawą ręką objął oboje, Miriam i kota. Ten uniósł łepek, nastawił opatrzone pędzelkami uszy, przesunął się i zbliżył pyszczek do jego twarzy. Ciemnoniebieskie oczy z elipsoidalnymi źrenicami wpatrywały się w niego badawczo. – Hej, Charlie – powiedział cicho i wtedy kot miauknął, zdzielił go łapą po twarzy i zaraz polizał. Dalej na niego patrzył. Grzegorz, zaskoczony odwrócił się do właściciela.
– No to ma pan kumpla – powiedział właściciel. – Właśnie dał znać, że akceptuje pana do zabawy, ale kochać będzie panią. A dlaczego Charlie? – zaśmiał się. – Mój syn jest pilotem. Lata w liniach lotniczych. Kociaków było cztery i to on nadał im imiona. Alfa, Bravo, Charlie, Delta, według lotniczego alfabetu fonetycznego. On był trzeci i tak został Charlie’m.
– Ty prowadzisz – Miriam rzuciła mu kluczyki i z kotem w objęciach usadowiła się na siedzeniu pasażera. – Jedź przyzwoicie, koty wieziesz. Chcesz się rozejrzeć, Charlie?
O podróży w przygotowanym wcześniej koszyku nawet mowy nie było. Z lekkim niepokojem siadał w fotelu pilota, nawet jeśli kilka razy jeździł już tym potworem. Diablo miało większy silnik, ręczną skrzynię biegów i napęd tylko na tył, który przećwiczył go niemal boleśnie, kiedy na łagodnym, w gruncie rzeczy, łuku autostrady postanowił wyprzedzić stado aut tłoczących się przed nim i minimalnie dodał gazu skracając promień skrętu. Zareagował lepiej niż dobrze, tak potem stwierdziła Miriam, ale grozę środkowej zapory przed sobą długo miał w oczach. Tylko tak możesz się nauczyć, stwierdziła. Błędy można popełniać, tylko trzeba umieć z nich wychodzić. Pojedziemy kiedyś na tor i tam poćwiczymy.
Na Charlie’m ryk dwunastu cylindrów za plecami nie zrobił specjalnego wrażenia. Odwrócił się i miauknął krótko, jakby szczeknął. Przednie łapy oparł o deskę z przodu, zadarł łepek, długachne wąsy wędrowały po desce jak wahadło. Po chwili wdrapał się pod przednią szybę i zajął obserwacją drogi. Wiewiórczy ogon wędrował od lewej do prawej, nastraszał się od czasu do czasu, wówczas wyglądając jak niesłychanie gęsta szczotka do czyszczenia butelek. Znieruchomiał w końcu, Charlie ułożył pyszczek między łapkami. Podczas przypadkowego przyspieszania po prostu sturlał się na kolana Miriam i nie otwierając oczu ułożył się na grzbiecie.
– Podołek – zaśmiał się. – Jest takie polskie słowo: podołek. On tam leży. Na twoim podołku.
– Masz na myśli, że tam? – teraz roześmiała się Miriam. – To miejsce to magia dla kobiety. Gdzieś ty trzymał głowę ostatnio? Wiesz, jak ja to czułam? Hersz – spoważniała. – Przywiozłam całą dokumentację. Kocham cię. Nie to, że liczę, że mnie wskrzesisz, ale chciałabym ci pokazać, jak bardzo cię kocham.
– Ja ciebie… – droga była prosta. Jechał prawym pasem, nie spieszył się. Z niektórych aut wyprzedzających Diablo dostrzegał spojrzenia pełne zdumienia. – Ja ciebie… To nie jest tak, że chcę się z tobą kochać. Chcę, żebyś była sobą, cała, pełna. Ty zdecydujesz.
– Hersz. Ty… kochanie.
Sam nie wiedział, dlaczego to powiedział i dlaczego powiedział to tak. Czyżby ten kot? Jego kumpel, jego konkurent do miłości Miriam? Głaskała go po brzuszku i przysiągłby, że przez wizg dwunastu cylindrów słyszy mruczenie kota. Należy uważać na to, co dzieje się u konkurencji – pomyślał rozbawiony. Ale cieszył się, cieszył się bardzo. To był azyl, to coś, co konstruował. Miejsce zamknięte, oddzielone od reszty świata. Strumienie, sadzawki, kwitnące drzewa i krzewy. Czy pomysł, dość niedorzeczny na początku, aby stać się bogatym i w ten sposób pozbyć się kłopotów dnia codziennego, zaważył na tym? Z Mrówką byłby szczęśliwy bez domu jak bungalow Billa Gatesa, bez karpi koi, bez Lamborghini, bez kota Maine Coon o imieniu Charlie. Czy w miarę upływu lat, aby wrócić do pierwotnego pojmowania miłości, trzeba tych wszystkich, niezliczonych atrybutów?
– Wyciągnęłabym cię nawet z sylwestrowego tłumu na Alexanderplatz – powiedziała. – Bezbłędnie, bez wahania. Ciebie, w tym knajackim płaszczu, ze spluwą pod pachą, w za krótkich dżinsach, białych skarpetkach i kapeluszu. Ty… mój.
Nie musiał odpowiadać. Nie miały znaczenia wolnostojące rzeźby i wodotryski. Jeśli mieli się spotkać, to się spotkali. A reszta? Nie, milczeniem nie była. Jeden z fragmentów tej reszty leżał na podołku Miriam i mruczał. Każde z nich wiedziało, że w niesłychanie kruchym świecie ich dwojga oboje mają do zaoferowania sobie na ich krętej drodze daleko więcej, niż gdyby droga była prosta. A czy chciał się z nią kochać? Co za pytanie?!
Wszystko było przygotowane. Domek, kuweta, miseczki, słup do wdrapywania się. Tylko po co ten słup, pomyślał, skoro tyle drzew naokoło? Już należymy do sekty? Przez otwartą połać szyby mama wyszła na skraj podestu, Grześ zatrzymał auto na podjeździe, Miriam wysiadła i postawiła kota na skraju japońskiego ogrodu. – Miau?
Charlie popatrzył na Miriam, na niego, na mamę. Czy zapoznawał się z nimi, rozważał ich przynależność do jakiegoś innego kociego rodzaju – kotów dużych, niezbyt owłosionych, jak dotąd przyjaznych? Raczej nie mieli szansy tego się dowiedzieć, przynajmniej na razie. Charlie przelizał obie przednie łapki, rozejrzał się jeszcze raz i wmaszerował do domu. Mama za nim. Grześ wyjął torbę Miriam – najbliższe kwadranse mogły przynieść jedynie komunikaty z wycieczki i tak wydawało mu się najlepiej: Charlie musiał się zadomowić, koniecznie musiał też zapoznać się z mamą. – Chodź – powiedział – kocia mamusiu. Dadzą sobie radę. – Wykąpię się – powiedziała Miriam. – Mam, no wiesz.
Leżał na łóżku z tabletem sterującym akustyką. Wahał się pomiędzy „Dance with me” Nouvelle Vague, a „Re-wired” Kasabian i już to, jak pomyślał, z dość sarkastycznym śmiechem w wyobraźni, ilustrowało rodzaj emocjonalnego wahadełka zataczającego w nim coraz szersze kręgi. Szum płynącej wody ucichł, a on zdecydował się na Nouvelle Vague. Po chwili Miriam weszła. Mokre, kasztanowe włosy, oczy jak migdały, szerokie źrenice, wilgotne, błyszczące wargi. Szczelnie otulona frotkowym szlafrokiem – pasek był zawiązany i widział to dobrze. Uśmiechała się cały czas. Stanęła przy krawędzi łóżka, jej źrenice stały się jeszcze szersze, opadła na niego.
– Wiesz, że… – ujęła jego twarz w obie ręce.
– Wiesz, że… – starał się zachować spokój.
Smak marcepanu na wargach, po chwili w ustach. Długo.
– Wiem – chyba powiedzieli to oboje. Miriam ocierała się o niego, jego ręce zawędrowały pod szlafrok. Oddech, oboje oddychali coraz głębiej.
– Wiesz, że…
– Wiem – odpowiedział wprost w jej usta. – Przestańmy, zanim będzie za późno.
– Ale… – jej ręka odpinająca guzik jego dżinsów. Pasek był już rozpięty. – Ale gdybyś chciał, mogę ci…
– Mogę sobie sam – jego śmieszek. – A co by wtedy było z tym pierwszym razem?
Zatrzymała rękę. – No… – schowała twarz w poduszkę. – Tak. Ale jeszcze trochę, tak troszeczkę.
– Dzieci, chodźcie zobaczyć! – wołanie mamy.
Charlie łowił ryby. Mama po przeciwnej stronie sadzawki – i ładnie wyglądała, zauważył. Biała bluzka, kwiecista spódnica, błękitny fartuszek, wpatrywała się z rozbawieniem w kota, krążącego jak pręgowany rudo-czarny demon wzdłuż brzegu, co jakiś czas płaszczącego się w niebywale namiętnym skupieniu nad taflą wody. Ciemnoniebieskie oczy kota były jak lasery z gier komputerowych: gotowe zagotować wodę swoją mocą, jeśli nie będzie innego wyjścia. Na razie posługiwał się łapą, ale też była to broń nie byle jaka, nawet jeśli Charlie – ich Charlie – dopiero dorastał. Muskularna, zaopatrzona drapieżnymi pazurami, zawisała nad wodą, po czym wpadała w nią z kosmicznym niemal pędem i po chwili, w kolejnym rozczarowaniu, otrząsała się z wody, pusta. Karpie koi, nawet jeśli ani w połowie nie dosięgają rozmiarów karpi klasycznych, małe nie są: każdy z nich to co najmniej kilkanaście centymetrów, niektóre więcej – zatem nie były to złote rybki. Na dokładkę były zwinne, a też ciekawskie: gromadziły się pod kocią łapą, po czym pierzchały na wszystkie strony.
– Chrupki mu smakowały – powiedziała mama. – Siusiu zrobił do kuwety. Bardzo mu się podobał gzyms nad kominkiem. A kiedy wyszedł do ogródka, to się zaczęło. Może on nie uzna, że ta piaskownica to kuweta, bo kuwetę już odkrył, ale karpiom coś on od siebie zostawi, założę się.
Oboje wybuchnęli śmiechem. Stali po drugiej stronie i trzymali się za ręce.
– Poza tym, my już się przyjaźnimy – uzupełniła mama. – Jest to świetny kot, Grzesiu, prawie jak ty.
– Ja? – zapytał i w tym momencie kot zmienił taktykę. Przysiadł na tylnych łapach, obie przednie ustawił nad wodą. Jedna sekunda… Wpakował obie łapy w wodę, słusznie rozumując, że w dwie rybę złapie pewniej, środek ciężkości przesunął się i kot z niebywałym pluskiem wpadł do sadzawki. Krzyk Miriam, śmiech jego, mama w biegu. Zamęt w wodzie powstał niesłychany. Karpie otoczyły miotającego się Charliego, jemu już w głowie żadne ryby nie były, tylko wydostać się z tego mokrego obrzydlistwa, możliwie natychmiast.
Mama była pierwsza, Miriam biegła z ręcznikiem, karpie wydawały się rozczarowane, Grześ aż przysiadł ze śmiechu.
– Jesteś okrutny – powiedziała Miriam mijając go w pośpiechu. – On się może przeziębić.
– Rozpal w kominku! – wołała mama.
Wszedł do głównego skrzydła, położył dwa bierwiona na ruszcie, włączył gaz. – Już!
Po chwili przyszły obie, urocze w swoim zaaferowanym zatroskaniu, z Charlie’m zakutanym w kolejny ręcznik, że ledwo mu od góry pyszczek wystawał a od dołu ogon, teraz nijaki patyczek oblepiony mokrym futrem. Kolejny ręcznik na gzymsie kominka i Charlie, niczym książę niezwyciężony, nawet jeśli po klęsce, rozłożony na nim, chwila spokoju. Słońce zachodziło, książę porządkował futerko.
– Pójdziemy spać, mamo – powiedziała Miriam.
– Tak, ale… – mama nie dopowiedziała.
– Mamo…
– Dobrze, dziecko… – cisza. – Dobrze, dzieci. Tylko niech to się katastrofą nie skończy. Dla ciebie… – pogładziła Miriam po twarzy – …bo tego diabła chyba nikt ani nic nie zmoże. Tylko ty.
Miriam wstała. – Chodź.
– Chcę – powiedziała stojąc przed nim.
Za nim było łóżko.
– Chcę, rozumiesz?
– Kochanie, też chcę, też cię pragnę, też, przecież wiesz, to były twoje ręce tam, moje też… – mówił cicho i bez sensu. – A jak cię zabiję?
– To zabijesz.
Patrzyli na siebie i przestrzeń pomiędzy nimi aż przesycona była miłością, pożądaniem, oczekiwaniem… Dwie pary oczu płonęły tym samym. Wybuchały. Już się kochali, nawet jeśli nawet nie zaczęli.
– Ale potem będę chciał się znowu z tobą kochać, kiedyś – skojarzenie miłości i rozpaczy tworzy związki niezwykłe. Czuł się tak, jakby wiedział, że może się urodzić, i że właśnie zrezygnował – on się nie urodzi, nie będzie żyć.
Cofnęła się o krok, jej oczy zaszkliły się.
– Hersz – powiedziała cicho – tak naprawdę nic nie wiesz o kobietach. Zostań tu sobie, zrób mi jutro rano kawę. Zlekceważyłeś mnie, miłość też, moją miłość. Dobranoc.
Miriam wyszła.
Nawet w czasach Mrówki, a wtedy był przecież jeszcze niedojrzały emocjonalnie, nie miał nigdy ochoty rozpłakać się z powodu kobiety. Teraz był już chyba dojrzały – a miał ochotę. Otarł mokre oczy. Zrobiły się mokre ponownie i ponownie je otarł. Chciał ją kochać, nie zabić! Sięgnął po tablet, uruchomił znowu „Dance with me”, tym razem z Anną Kariną na ekranie zajmującym pół ściany. To były ruchy Miriam, gesty Miriam, spojrzenia Miriam… a on tutaj, bezużyteczny – we własnym pojęciu – do bólu właśnie. Bo nie chciał jej zrobić krzywdy. Ileż wojen, ileż potyczek ich jeszcze czeka zanim on wymyśli sposób na jej umieranie – i nie dlatego, że walnęła się w głowę, tylko dlatego, że się zakochała. On też, i że wymyśli, był absolutnie pewny. Nawet gdyby musiał wymyślić nową matematykę, nową fizykę, nowe wszystko. Nawet gdyby miał nowy świat wymyślić – dla nich – on go zrealizuje. Anna Karina na ekranie tańczyła, on wsiąkał w poduszkę, drzwi otworzyły się znowu. Miriam.
Była szczupła jak Diana – to wiedział. Miała piersi pomiędzy dziewczęcą zuchwałością a elipsami kobiecości – ewig weibliche – ciężar tych piersi czuł kilkukrotnie i uwielbiał dotykać ich, jej, ją, jej atrybutów. Miała szczupłe i silne uda Artemis – tej z wierszy Ezry Pounda, wstydził się swojego do niego zamiłowania, ale uda miała stamtąd – siła i urok greckiego mitu oczami poety – a on kochał te uda od czasu, kiedy ujrzał je po raz pierwszy – w Lamborghini Gallargo. Była po prostu piękna, a teraz w koronkowym, przejrzystym topie piękna absolutnie. Czarnym, czarne były też hipstery, które założyła chyba tylko po to, żeby mieć pewność, że doprowadzi go do szału. Stała przed nim. – A teraz dasz radę?
– Nie.
Była absolutna. Obejmował ją wszystkim czym był, i czym nie był. Wszystkimi legendami, wyobrażeniami, mitami. Oszukiwał los nie oglądając się na Pana Boga, szatana, archaniołów z mieczami płomienistymi pełnymi padaczek, miesiączek i co tam jeszcze ewig weibliche – jej ewig weibliche – trzymała na niego, żeby z nim igrać, żeby go kusić, żeby już nie siebie, a jego właśnie doprowadzić do śmierci, w chwilę potem ożywić i zaprosić do kolejnych gier. Wszystko jej nabrzmiałe, różowe i wilgotne, o smaku marcepanu niemal wszędzie, jej ręce wokół niego i pulsujący coraz szybciej rytm oddechu…
Nagle Miriam zesztywniała, zacisnęła uda, skuliła się, zamarzła. Fala dreszczy przebiegła przez nią raz, drugi.
– Nie…
Nie mógł się połapać, co zrobić z rękami.
– Miriam, Schatzchen[1]…
– Boję się. To silniejsze, Hersz…
Zapadła się. Embrion. Powoli zaczęła się rozluźniać. Ręce miała straszliwie zimne, ujął je w swoje. Popatrzyła na niego, ciągle jeszcze przerażona dziewczynka. Zamknęła oczy. – Nawet nie wiesz… – powiedziała cicho. – To taka groza. Że umrę. Na zawsze, nie na chwilę. To jest nie do opisania.
– Ćśśś… – ciągle nie wiedział, co dalej. Może nie był to najlepszy pomysł, ale? – Tę kawę to ja rano zrobię. Tobie – powiedział w końcu.
Leżała w jego ramionach. Na moment zesztywniała, ale rozluźniła się zaraz i poczuł, że robi się cieplejsza.
– No, musiałeś. A ja tylko chciałam cię złamać. Żebyś za mną poszedł, ty głupku. A ty musiałeś ją wyciągnąć, tę kawę. Bo teraz to ona inaczej wygląda – chwilę myślała. – Poczekaj.
Wstała, narzuciła jego szlafrok, całus w powietrzu, wyszła. Wróciła z dwiema strzykawkami.
– Robiłeś kiedyś zastrzyk?
Pokręcił głową.
– To będziesz – powiedziała. Odłożyła jedną strzykawkę na nocny stolik, z drugiej zdjęła folię, odbezpieczyła igłę, zafoliowany gazik odłożyła na bok. – Niby trzeba zdezynfekować, ale pal diabli. Bierz to, tak – pokazała mu, jak ma zastrzyk trzymać.
Trzymał go, niekoniecznie pewnie.
– Masz wbić igłę i nacisnąć tłoczek, to wszystko. Lepiej żebyś umiał, bo nawet jeśli wytrzymamy, to są jeszcze inne sytuacje i może się zdarzyć. Najlepiej w pupę, ale może być w udo, albo w ramię. No to do roboty – zrzuciła szlafrok i położyła się na brzuchu.
Nie zrozumiał. – Co do roboty?
– Rób zastrzyk. W pupę. O, tu gdzieś. Tak masz złapać – pokazała palcami.
Pupa Miriam, no tak… W prawej ręce trzymał tę strzykawkę, ale druga była wolna. Pomyślał, że nauczy się malować. Fotografia pokaże tylko to, co jest, pędzel utrwali aż to, co on widzi. Do kreślenia takich krzywizn żadna matematyka w zasadzie nie istnieje. Poza tym jest jeszcze to wrażenie w opuszkach palców: trochę jedwab, trochę gorący marmur… Palce wędrowały.
– Hersz – mruknęła ostrzegawczo Miriam. – Rozpraszasz się. Za chwilę zacznie się to samo. Rób ten zastrzyk, bo potem to już będą dwie kawy.
Wbił igłę, nacisnął tłoczek. Miriam nawet nie pisnęła. – Co teraz?
– Teraz jestem znieczulona. Teraz śpimy, mój niedoszły kochanku. Mogę spać z tobą, po takiej dawce nic mnie nie ruszy. Miesiączka też jakby… Tak że prześcieradła nie zaplamię.
– Zaplam – powiedział. Miał ją w ramionach, już usypiającą. Zamknięte oczy, cienie rzęs, kąciki ust zaledwie zaznaczające uśmiech.
– Kocham cię. Przepraszam – ledwo słyszalny szept.
Już spała. Jego trochę to kosztowało – zasnąć. Odbezpieczony granat tkwił w podbrzuszu i niełatwo było wsunąć weń na powrót zawleczkę. Ale nocą dzieją się różne rzeczy i w pewnej chwili poczuł się nieprawdopodobnie szczęśliwy. Przecież Miriam spała tuż obok, Miriam – ta sama, która powiedziała mu, że miłość może ją zabić i że on ma wybór: albo ją kochać taką, jaka jest, albo ją zabić właśnie. To kochał, jak nigdy dotąd. A czy chciał się z nią kochać? Mógł tylko w myślach powtórzyć: Co za pytanie?
Obudził się z uczuciem, że coś jest nie tak. Świtało już, zza przesłoniętych okien sączyła się jasnogranatowa poświata, leżał na wznak, czuł uda Miriam na swoich. Otworzył oczy. Siedziała na nim, włosy opadały jej na twarz, w obu rękach trzymała jego członek, a ten był olbrzymi. Jakimś zakątkiem świadomości pomyślał, że tamten, o czwartej rano, postanowił odkuć się za całe kuszenie dnia poprzedniego i że za chwilę wybuchnie. Miriam podniosła głowę, jej oczy w migdałowym wykroju świeciły jak oczy kota.
– No, no, no… Zastrzyk na stoliku, pamiętaj – przesunęła się do przodu.
I w tym miejscu wtrącił się niezawodny ciąg dalszy, który oświadczył, że teraz jest nieco zmęczony, ale jak odpocznie, to wróci. Pozdrowienia – Alski 🙂
[1] Koteczku (niem.)