
Kobiety i Grześ – siedemnasty
Jak się można było spodziewać, będą dylematy. Początek dylematów – zaznaczam – bo będą się one teraz zjawiać co chwilę, aż zostaną rozwiązane w sposób… Nawet dla mnie był to sposób zaskakujący i do dziś nie wiem, które z nich to wymyśliło. Ale to przyszłość, w tym odcinku przede wszystkim o wiodącej roli mamy, , to i owo o Mrówce, świetnych rozwiązaniach, z których część będzie świetnymi, a część jakby nie, ale to też dopiero w następnych odcinkach wyjdzie. Będzie jeszcze o naruszaniu sfery prywatnej z powodów wyższych, co też za chwilę doprowadzi do ciekawych zderzeń. Etap przejściowy – ale i takie są niezbędne. Zapraszam.
Subtelna, kobieca sylwetka siedząca w obrotowym fotelu przy biurku. Czarne, o granatowym połysku włosy. Palce stopy oparte o podłogę, pchnięcie, fotel obrócił się. Chwilę na niego patrzyła.
– Od pierwszych słów Andrzeja wiedziałam, że to będziesz, kurwa, ty.
Mrówka. To była Mrówka.
– Zachowujesz się jak wsiowy głupek, wyglądasz jak menel, podobno jesteś geniuszem… A to autko toś jakiemuś dzieciakowi z piaskownicy podpieprzył?
Stał jak wmurowany. Słowa nie był w stanie wykrztusić.
– Ach, Grześ… – wstała, podeszła do niego, oparła głowę na jego ramieniu. – Prosiłam, żebyś zniknął, a ty nie posłuchałeś.
To ona go obejmowała. On ręce trzymał przy sobie. Zapach był ten sam.
– To ty miałaś zniknąć – powiedział w końcu. Miał chrypkę. Zaschło mu w gardle.
Mrówka odsunęła się, pokręciła głową. – Żebyś ty wiedział, co ja… – nie dokończyła i dalej patrzyła na niego, bez nawet cienia uśmiechu. – Może się pomyliłam – powiedziała cicho. – Ale lepsze to, niż zasypiać z wizją ciebie z nożem, a siebie z siekierą. A tak, samo się rozwiązało.
Brzęczyk telefonu, Mrówka chwilę słuchała. – Tak – powiedziała. – Już idę.
I do niego. – Siedź tu, zaraz wracam.
Wyszła.
Usiadł przy biurku, na krześle, na którym ona siedziała przed chwilą. Powoli wychodził z osłupienia. Po lewej stronie elektroniczna ramka do zdjęć. Karolina z maluchem w objęciach, obok Andrzej z trochę starszą dziewczynką na rękach i gdyby nie to, że dziewczynka była blondynką, byłaby to miniaturka Mrówki. Przesunął palcem po ekranie. Andrzej na rowerze. Fajny facet w sumie: dobrze zbudowany, ze spokojnym, stanowczym uśmiechem. Dalej. Mrówka w bikini, jakaś plaża. Straciła trochę z dziewczyny, ale w kobiecościach – rozkwitła. Potem oboje w górach, na nartach. Roześmiani, objęci.
Trzasnęły drzwi. – Zostaw to.
– Nie chciałem… – zawstydził się nagle. – Przepraszam.
– Nie, to nie dlatego – Mrówka roześmiała się. Po raz pierwszy. – Jak chcesz, oglądaj. Tylko co w tym znajdziesz?
Nie odpowiedział.
– Banał – była obrócona tyłem. – Chcesz kawy?
– Szczęście zazwyczaj ma w sobie coś z banału – zauważył ostrożnie. – Tak, proszę.
Gwałtownie odwróciła się do niego i spojrzała. Płomień w oczach. – Tak?! Szczęście to banał, ty głupku?! Szczęście to lawina, to tsunami, to potop i wybuch wulkanu! Zapomniałeś, co to szczęście?! Ja, kurwa, pamiętam!
Znowu nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Zrobię tę kawę – mruknęła. – Dotknij mnie chociaż.
Zrobił to, przez chwilę trwała cisza.
– Grześ – powiedziała cicho. – Facet, który mówi, że szczęście to banał. Gość, który jeździ Lamborghini, zrobił doktorat na Maksie Plancku, chce pracować za darmo, ubiera się jak westernowy Żyd… Facet który, kiedy mnie dotyka, myśli o kimś innym. Tobie się wydaje, że ja tego nie czuję? – odwróciła się do niego. – Twoje ręce to moje najsilniejsze wspomnienie. Ja z twoich rąk, z twojego dotyku czytam lepiej niż z siebie samej. O co tu chodzi?
– „Płeć i charakter” – odpowiedział. Trochę zaczął się odnajdywać. – Doktor Otto Weininger.
Przez chwilę patrzyła na niego nic nie rozumiejącym wzrokiem. – Ach, ten? – roześmiała się. – On się panicznie bał, że jakaś kobieta chwyci jego członek i co on wtedy zrobi? Dlatego tak starannie to opisał i w sumie nieźle. No, rozumiem. Jesteś taki Weininger na wywrót? Stale się uczysz, a potem korzystasz z wiedzy? Czy może coś cię jednak przerosło?
– Może – odpowiedział. – Ta dziewczynka na zdjęciu. Prześliczna jest.
– Majka? – roześmiała się. – Jest, wiem. Była pierwsza i zdążyłam ją rozpieścić, zanim zjawił się… ten drugi. Chciałabym, żebyś poznał Majkę. Gdyby tak się stało, pamiętaj: z Majką można co najwyżej nie przegrać, wygrać nie da rady. Nawet od ciebie jest lepsza i pijmy tę kawę wreszcie.
– Powiesz mi? – odstawiła filiżankę.
– Nie – odpowiedział, usiadł wygodniej. – Na razie nie, zresztą tam nie ma nic, co by się w życiu nie zdarzało. Potrzebuję długookresowych zapisów EEG, a im więcej będzie tam zapisów padaczkowych, tym lepiej.
– Ile?
– Nie wiem, to będzie weryfikowalne w trakcie. Tysiąc godzin na początek, ale może nie wystarczyć.
Zamyśliła się. – Mamy spore archiwum. Dobowych zapisów jest kilka setek. Krótkich, nastawionych na rejestrację napadów niewiele mniej. Andrzej już rozmawiał z szefową o naszym projekcie – spojrzała na niego. – Bo to jest nasz projekt, jeśli nie wiesz. Ja mam w dupie, czy coś z tego dla mnie będzie, ale zaciekawiasz, Grześ. O co ci chodzi?
– O przeciwfazę – powiedział. – Wygaszanie drgań.
Patrzyła na niego, teraz ona osłupiała. – Zwariowałeś? Jak???
– Wiesz, co to jest turbulencja?
– No, wiem. To, co tam się dzieje, to jest turbulencja. W napadzie.
Sięgnął po filiżankę, napił się, przełknął. – My ją spróbujemy policzyć. Potem przewidzieć. Jeszcze potem wyprzedzić. A na końcu wygasić.
– Jak???
Rozejrzał się po gabinecie. Po raz pierwszy pomyślał, że to, na co się poważył, może być niewykonalne. Ale z nią, z Mrówką? Wiedział, jak ona myśli. – Wchodzisz w to?
Uśmiechnęła się szeroko. – A jak myślisz?
Dziesięć cylindrów Gallardo mruczało za nim jak tygrys. W oknie Karolina machała ręką. Wybrał numer.
– Schatzchen?
– Kocham cię – powiedział.
– Kocham cię – odpowiedziała po polsku. – Będziemy mieli dzieci?
– Tak – odpowiedział. – To jest pewne absolutnie. Teraz tak.
Miał fenomenalne, barwne i niesłychanie żywe wspomnienia, ale kochał Miriam. Pamiętał tamte przeżycia, z Mrówką, ale aż tak nie pragnął ich powtórzenia. Skłamałby, gdyby do siebie stojącego przed lustrem powiedział: nie, absolutnie nie; był mężczyzną w końcu i chętnie by się z Karoliną pokochał, ale byłby to związek o zupełnie innej naturze. Przypomniał sobie, jak do Sally powiedział: zostańmy przyjaciółmi, z pełną świadomością tego, że ją rozwścieczy. W wypadku Karoliny było inaczej; rzeczywiście chciałby, aby połączyła ich przyjaźń – byłoby to jakieś rozwiązanie, wspólne zachowanie i przeniesienie tajemnicy o tym, co ich niegdyś łączyło i co dla niego nadal było zapierającym dech wspomnieniem. Ale kochał Miriam i jeśli tamto zapierało dech, to to, co łączyło go z Miriam było nieustannym brakiem powietrza, bo Miriam to był kosmos i mało tego, on oddałby jej radośnie całe swoje – wszystko by oddał byle ona ozdrowiała. Teraz chciał jeszcze mieć z nią dzieci – taką Majkę, na przykład. A Mrówka? Bo nadal była to Mrówka, choć dziewczęce cięciwy nabrały charakteru kobiecych łuków – co tylko przydawało jej uroku. Pewnej Afrodyty, która się wykluła z pewnej Diany. Wyszła za mąż nie z desperacji – tak można było domniemać patrząc na zdjęcia, urodziła dwoje dzieci, z których jedno zdecydowanie przykuwało uwagę, mąż dbał o nią aż tak, że mimo jej niemal jawnego sprzeciwu troszczył się, aby pracę doktorską zrobiła. Otaczała ją stabilizacja: uśmiechów, dotyków, rzucania się dzieci z wrzaskiem na szyję, wieczornej miłości zapewne częściej niż raz w tygodniu – sądząc z jej zapachu i całej reszty, a ona do niego mówiła, nie do końca ukrywając sarkazm: to banał. Wyraźnie to czuł, bo Karolina niemal jawnie dała mu do zrozumienia, co nie byłoby dla niej banałem. A on nie tylko nie był w stanie – on nie mógł, bo, po pierwsze, byłoby to udawanie, a po drugie, na całym świecie nie było tylu kosztowności i cudowności, tylu emocji i przeżyć za które wyrzekłby się Miriam. Nawet gdyby jemu, czy też już teraz jemu i Karolinie nie udała się realizacja zamierzenia i byłoby to życie, w którym nie raz musiałby rezygnować. A czy bez Miriam? Nigdy! Wyrzeczenie się Miriam było niemożliwym absurdem, to byłoby jakby wyrzekać się samego siebie. A Karolina miała ochotę…
Zostawił Gallardo na podjeździe, przywitał się z Charlie’m, poszedł do mamy. Telewizor pomrukiwał, mama czytała. Odłożyła książkę.
– Interesująca konfiguracja – powiedziała. – Pewien docent uniwersytetu zakochuje się w młodej kobiecie, z więcej niż wzajemnością. Potem ona, opętana pożądaniem, zdradza go z jego synem. Na co docent skutecznie uwodzi dziewczynę syna. Oprócz śmiałej miłości prowadzą ciekawe rozmowy. W tle jest afera kryminalna i polityczna. Na końcu z chaosu znowu wykluwa się pierwotny porządek i co ciekawe, wszyscy się do siebie uśmiechają. Co mi chcesz powiedzieć, Grzesiu?
– Zaczyna mi się właśnie taki zamęt robić – mruknął. – Pamiętasz Karolinę? Jak pierwszy raz zapytałaś, czy się zakochałem?
– No, pamiętam – spojrzała na niego spod oka. – Jola ją poznała, na jakiejś pielgrzymce. Też mi to i owo opowiedziała.
– To mógł być ktoś inny – odpowiedział i pomyślał, że niedługo graniczyć z cudem będzie zachowanie intymności przez kwadrans. – Ale teraz Karolina istnieje jak najbardziej, a ja mam z tym problem.
– Grzesiu – powiedziała mama. – Chcesz, żebym ci coś poradziła. Może opowiedz wszystko od początku, a ja spróbuję to poukładać. Chodź, kocie – powiedziała do Charliego, który czaił się, żeby wskoczyć jej na kolana. – Już dobrze. On jest strasznie włochaty, czy nie trzeba iść z nim do jakiegoś fryzjera?
– Nie – roześmiał się. – Posłuchaj.
Opowiedział. Mama słuchała. Oczywiście nie opowiadał detalicznie, ale wymknęła mu się kontrola nad niektórymi szczegółami i może opowiedział zbyt wiele. Mama słuchała z nadzwyczaj żywą mimiką: to zamyślała się, to uśmiechała, to popadała w irytację, ale dopóki opowiadał, nie mówiła nic. Skończył, czekał, mama myślała.
– Chodź tu – wyciągnęła ręce. – Zmieścisz się z kotem.
Przysiadł na podłodze, położył głowę na kolanach mamy. Mierzwiła mu włosy, myślała dalej. Kot zamruczał, łapami dotknął jego twarzy, wyciągnął pazury, schował. Miauknął, jakby rozbawiony – aleś sobie namieszał! Mama widocznie odebrała to tak samo, bo roześmiała się cicho.
– Właściwie, to te twoje historie miłosne są… ładne. Trochę jestem z ciebie dumna, chociaż z Sally nie do końca byłeś w porządku. Mogłeś poczekać, bo może ona chciała cię tylko sprowokować…
– Za pomocą Weseringa z papierosem w naszym łóżku?
– Grzesiu! – mama była rozbawiona. – Czasami wydajesz się taki… zasadniczy. I niedzisiejszy, obyczaje dzisiaj są zupełnie inne i ja się wcale nie dziwię, że wszyscy szukają jak opętani. Sam się podkręcałeś z tą… Aneczką – zachichotała. – Pornograficzne filmiki, też coś! Ale to okres przejściowy i trzeba mieć nadzieję, że się z tego coś rozsądnego wykluje. A na docenta Weseringa nie masz się co boczyć. Przecież zgasił papierosa, kiedy go poprosiłeś. Mógł nie wiedzieć, że tam się nie pali.
Stłumił śmiech. Miała rację Monika, kiedy powiedziała o mamie: niezła aparatka.
– Teraz, Grzesiu – mama uniosła jego głowę i pocałowała w czoło – przynieś starszej pani trochę tego koniaku na „A”. Jest on doskonały i niewiele w butelce zostało, bo Tomek parę razy trochę się zasiedział. Bardzo cię oboje przepraszamy.
– Pół kartonu w piwnicy stoi. Do dyspozycji – mruknął i poszedł.
Chwilę buszował po kuchni, bo ciągle nie bardzo wiedział, gdzie co jest. Znalazł w końcu, co chciał, jeszcze zszedł do piwnicy po kolejną butelkę Armagnaca. Z tacą wrócił do mamy, usiadł w fotelu naprzeciwko.
– No to mów.
Mama upiła łyczek. – Ty, Grzesiu, nie wiesz, czy powiedzieć Karolinie o Miriam, może też, czy powiedzieć Miriam o Karolinie. Obie są trochę drapieżnicami, Karolina chyba bardziej, ale ona ma męża i dwójkę dzieci. Nie jest ci specjalnie na rękę, że to akurat z Mrówką będziesz pracował, ale gdybym miała sądzić z twojej miny, to aktualnie trochę przypominasz Charliego. A inaczej: podskórnie tobie się ten galimatias podoba, nawet jeśli ci się nie podoba. Każdy tu ma podobny dylemat, Miriam też, nawet jeśli o tym nie wie. Pamiętaj, ja Miriam krzywdy zrobić nie dam i popędzę twoje skłonności do Mrówki, nawet gdybym miała cię kijem wygrzmocić. Tak że uważaj.
Stłumił śmiech, sięgnął po kieliszek, wyciągnął papierosy.
– Tu się nie pali – powiedziała surowo mama. – No… nie, przecież docentem Weseringiem jeszcze nie jesteś. Popielniczka w serwantce na dole. Natomiast… – złagodniała, zamyśliła się. – Jeżeli ani jednej, ani drugiej nic nie powiesz, to wylądujesz tak, jakbyś w kółko chodził w za ciasnym ubraniu. Udusisz się pod tym krawatem. Poza tym mogą być potrzebne jakieś badania Miriam, a to będzie robić Karolina, czyli one się spotkają i coś do siebie będą mówić. Co?
– Hm… Mrówka może się poczuć, jakbym ją wkręcił. A Miriam może się poczuć jak królik doświadczalny – zaciągnął się.
– Uchyl te szklane wierzeje, ciągle nie mogę się do nich przyzwyczaić. Co to my… Aha! – patrzyła chwilę na niego. – Czyli zagrożenie awanturą istnieje już teraz. To pomyśl, synku, jeśli ta awantura miałaby się zdarzyć, to lepiej kiedy? Czy wtedy, kiedy już z tą twoją Mrówką dojdziecie do jakichś efektów, wniosków, czy jak to się u was nazywa, czy lepiej na początku, kiedy poza zamiary nie wyszliście? Bo jeśli w połowie drogi to ci się plan rozleci i będziesz musiał zaczynać od początku, a nie wiadomo, jak się wtedy mąż Karoliny zachowa. Ona go może nastawić, na przykład, i on może przestać być przyjazny. Zrobi ci tyły na uczelni, albo coś. A jak się rozleci na początku, to wyjdzie tak, że Mrówka nie chce z tobą pracować i tyle. Przecież nie pobiegnie opowiadać mężowi jakeście się kochali i że poza tym cała reszta to banał. Jak zrezygnuje, to po prostu poszukasz kogoś innego. Przynieś jeszcze tego na „A”.
– No… – nie wiedział, co powiedzieć. Mama była lepiej logiczna, niż on. – Dobra, pójdę.
Przyniósł butelkę, mama przez chwilę smakowała Armagnac. – Bardzo wiele zawdzięczam Tomkowi… To on mi pokazał, że życie jest radosne, nawet jeśli za chwilę mogę umrzeć. Właśnie dlatego takie jest. Bo umrę z pewnością, ale łatwiej będzie mi odejść, jeśli radości nachwytam ile się da.
– Mamo!
– Też umrzesz – powiedziała beztrosko. – Ale, jeśli dalej będziesz taki jak teraz, umrzesz szczęśliwy. I to byłoby właściwie jedyne życzenie, jakie mam dla ciebie, synku. Dla siebie też. Skoro odejdziemy nieuchronnie, to zróbmy to pełni radości, że życie nam się udało – odetchnęła. – Teraz pomyślmy, jak zrobić, żeby się udało.
Grześ pomysłu nie miał. Każdy wariant wydawał się zły, a niektóre jeszcze bardziej.
– Mam! – zawołała mama.
Samemu sobie zaczął się wydawać jakimś nieudacznikiem. Chciał, żeby Miriam natychmiast przyszła i żeby go przekonała, że tak nie jest.
– Grzesiu – mówiła mama – dom jest w zasadzie skończony, ogród też. Tomek wziął do pomocy dwóch chłopaków ze wsi i mówi, że za dwa tygodnie wszystko będzie gotowe. To zróbmy inaugurację!
– Co zróbmy???
– Inaugurację – mama była podekscytowana. – Zaprosimy Jolę i Michała, Mrówkę z mężem i dzieciakami, Monikę z jej facetem. Ach, Leszka z Danką też. Ja będę z Tomkiem – wstrzymała oddech. – A Miriam wejdzie z tobą i ty powiesz: to jest moja narzeczona.
Nie nadążał. – Mam się oświadczyć?
– No to powiesz, że to jest twoja dziewczyna – podniecenie mamy nie ustępowało. – Ale gdybyś się oświadczył?
– A jak się nie zgodzi?
Mama popatrzyła na niego, jak na hipopotama.
– No – mruknął. – Wiem. Ale zawsze…
– Pewności nie masz, naturalnie – zgodziła się mama. – Ale zawsze możesz próbować po raz drugi, trzeci… Grzesiu, ja się ciebie o coś zapytam. Ty tak ładnie mówiłeś o tej dziewczynce. Maja, tak? To ja się ciebie pytam, chciałbyś mieć dzieci?
– Tak.
– Z kim?
Była już noc, kiedy dzwonił. Miał wrażenie, że dzwoni do kogoś, kto jest tuż obok i że to jest trochę absurdalne.
– Mon amour – powiedział. Może się popisywał, sam nie wiedział.
– Mon amour – odpowiedziała. – Tęsknię.
– Ja też.
W oddali żaby stroiły instrumenty.
– Wyjdziesz za mnie za mąż?
Żaby rozpoczęły koncert. Dźwięki biegły przez noc, jakiś żabi dyrygent czuwał nad tą orkiestrą w mroku granatu i ciemnej zieleni, żaby kumkały, on czekał. Taki trzepot.
– Schatz, ja już wyszłam za ciebie za mąż.
Serce – tak się ten narząd nazywa, myślał. A ono – jego serce – chciało wybić sobie dziurę na zewnątrz. Chyba tylko po to, żeby do niej polecieć, do Miriam.
– Nigdy w nikogo tak nie wierzyłam, jak w ciebie. W nas dwoje, bo teraz w siebie już też.
Zbudził się rano rześki. Charlie siedział nad jego głową i poszczekiwał – czasami jego miauki miały charakter psiego poszczekiwania. Spojrzał na telefon: szósta. Zaś w powietrze waliły dźwięki dzwonów. Straszne to było, ale i śmieszne. Jakby ktoś kilofem rozbijał ciasteczka snu na kawałki. Koniec świata?
– Co to było? – zapytał mamę, kiedy oboje mieli wreszcie przed sobą swoje poranne filiżanki. Co prawda dzisiaj znacznie wcześniej. W kilka chwil po nim do kuchni wmaszerowała mama, wzrokiem dokonała przeglądu szafek, wybrała skrajną, z niej wyjęła tubkę, z tubki tabletkę, tę wrzuciła do szklanki, szklankę podała Grzesiowi.
– Do połowy. W lewo mieszaj.
Tak uczynił. Dopilnował ekspresu do jego finalnych gwizdów i bulgotów, dokończył porannych przygotowań. Niósł na taras tacę z kawą i porannymi rozmaitościami, mama szklankę z rozpuszczoną tabletką. Popijała co chwilę, potem z rozmachem postawiła szklankę na stole, troszkę się wylało. Machnęła ręką.
– Co to było?
– Dzwony jerychońskie – mruknęła.
– Jerychońskie są trąby – poprawił.
– Nie wymądrzaj się.
Atmosfera była sielska, poranny wietrzyk, świergolenie ptaków, odległy jęk policyjnego radiowozu i aż nie do wiary było, że przed chwilą przez tę krainę przetoczyły się wszystkie dzwony świata.
– Nie oświadczaj się jej – zupełnie serio powiedziała mama.
– Dlaczego? – napił się kawy.
– Bo ona może chcieć tu zamieszkać i wtedy zwariuje. Jakby mało tej padaczki było.
– Może to była jednorazówka? – wyraził przypuszczenie. – Jakieś uroczystości? Może tańce we wsi? Na plebanii?
– Jak cię rodziłam, to aż taki głupi nie byłeś – zauważyła mama. – No, ale z wiekiem… Czytałam gdzieś o czymś takim.
– O takim zjawisku akustycznym?
– Tak. Gdzieś w Internecie. W jakimś kościele mieli tego, no… kuranta. Cienkiego i on nikogo nie wywalał z łóżka, bo go mało co było słychać. Czekaj… – mama myślała. – Nie tego kuranta, tylko ten kurant. Nie dopełniacz, tylko biernik.
– Gramatyczny cichszy nie będzie – zauważył.
– Myślałam o sobie, nie o kurancie. Jestem egoistką – odpowiedziała mama. Pyszczek Charliego wynurzył się zza krawędzi stołu. Mama położyla maślane ciasteczko na spodku, podsunęła mu pod nos. – Masz.
Charlie wlazł na stół.
– No i proboszczowi wydało się, że nawołuje mizernie. Czy też coś innego. Postawił na wieży zestaw Marshalli i wcisnął guziczek. Pół miasteczka się zleciało, tyle że nie do modlitwy. Ponieważ ksiądz dobrodziej po dobroci nie odpuścił, poszli do sądu. Dwa lata trwało, aż przegrali. Cisza nocna jest do szóstej, a potem każdy sobie rzepkę skrobie. Później jeszcze czytałam, że miasteczko powoli się wyludnia.
Niekiedy zdumiewała go wiedza mamy o elementach rzeczywistości jego pokolenia. „Zestaw Marshalli” – też coś? Jemu to się raczej z Mickiem Jaggerem kojarzyło. Może wszyscy naokoło się maskują, a mama i on akurat nie? – Masz jakiś pomysł?
– Nie – odpowiedziała mama. – Od pomysłów to ty jesteś. Ja natomiast chętnie podejmę wyzwanie, kiedy już będę wiedziała, jak.
– Postaram się.
– To staraj się szybko. Mamy w planach inaugurację, potem ślub może? Pomyśl, gdzie będziecie mieszkać, skoro tu się nie da.
Charlie kończył ciasteczko.
O dziewiątej lawina dźwięków od wieży kościelnej ruszyła ponownie i nawet jeśli nieco bardziej wtapiała się w szum dnia, donośna była, a jakże. Jak dzwony jerychońskie właśnie.
Na trzynastą był umówiony z Mrówką w klinice. Nie był przesądny, przynajmniej nie aż tak. Trochę włóczył się po domu, trochę liczył. Przyszła dziewczyna od porządków, pulchna, zwinna i szybka Białorusinka, ruszyły pralki i zmywarki, oraz odkurzacze. Jeden z nich, wyjątkowo natarczywy, wygnał go do ogrodu. Na otoczonej świerkami polanie spotkał Tomasza z ekipą, pogadali chwilę. Tomasz już wiedział o inauguracji – jego stosunek do niej był ambiwalentny. Chciał zabrać mamę na tydzień do Portugalii, no i inauguracja trochę popsuła, ale cieszył się i dziękował za zaproszenie. A jak inaczej, odpowiedział Grześ, ty jakiś głupi jesteś. Nie bardziej niż ty, odpowiedział Tomasz i roześmiał się. Cały czas muszę brać pod uwagę, że to twoja mama. Cały czas muszę brać pod uwagę, że to twoja dziewczyna, odpowiedział Grześ, i żeby elegancko powiedzieć, obaj darzymy ją uczuciem. Popatrzyli na siebie z sympatią – dwóch facetów.
Potem poszedł do ogrodu japońskiego. Wiśnia właśnie zaczynała kwitnąć – pierwsze plamy bieli i różu wędrowały przez jej koronę. Młoda była, jak dziewczyna kwitnąca pierwszy raz. Stojąc przy białym kamieniu patrzył na czarny, potem przykucnął nad strumykiem i chwilę słuchał szmeru wody. Przyszedł Charlie, przysiadł przy nim, powędrował do karpi. Grześ poszedł za nim. Charlie był już do karpi zaadaptowany: wkładał do wody łapę, wokół której w sekundy zaczynał kłębić się tęczowy blask, karpie pluskały ogonkami, otwierały pyszczki, niektóre wyskakiwały z wody. Charlie trącał je łapą, poganiał, przeszkadzał, dotykał, wyciągał łapę z wody, oblizywał. Czyżby zaprzyjaźnił się z karpiami koi? Nieoczekiwanie jeden z nich wyskoczył za wysoko i spadł na piasek. Piękny, pręgowany w czerwone pasy, miotał się zaskoczony sytuacją, Charlie popychał go delikatnie i przysiągłby, że w kierunku sadzawki…
Olśniło go. Wyciągnął komórkę, zrobił szybko kilka zdjęć, karpia wrzucił do wody, wstał. – Idziemy, Charlie – powiedział. – Będzie Jerycho. Tylko nie tu, a tam.
I z tym jerychońskim akcentem, ciąg dalszy resztę zwinął. Do następnego razu – Alski.