Kobiety i Grześ – dziewiąty
Nic nie jest takim, jakim się wydaje – pamiętać proszę. Także proszę pamiętać, że w tej opowieści jesteśmy ciągle przed aferą główną, a gdyby brać pod uwagę bardzo twardy zapis na Grzesiowym twardym dysku – ten dotyczący Mrówki – nawet trochę dalej niż przed. Aż mnie palce świerzbią, żeby pozdradzać trochę, ale nie! Wytrzymam, ale że się porobi, to wiem.
Został dom, ten do zbudowania, z kotem i rybkami. Mama, początkowo trochę przerażona jego stanowczością, z jaką posadził ją za kierownicę, z kwadransa na kwadrans dawała sobie coraz lepiej radę. Kiedy wjechali na autostradę, mama wcisnęła gaz aż zagwizdało.
– Hohoho – mruknął.
– Tylko sprawdzam przyspieszenie – odpowiedziała mama, nie odrywając oczu od drogi. – Bo mogli nam nakłamać. Ty wiesz, jak ci wszyscy subiekci kłamią? Podobno chodzą na specjalne kursy.
Mama jechała 150. – I jak myślisz? – zapytał. – Nakłamali?
Mama dołożyła jeszcze trochę. Zrobiło się wyżej 160. – Ładnie ciągnie – mruknęła. – Co? Aha. Nie, nie bardzo.
– Może jednak zwolnij – lekko był zaniepokojony. W końcu Smart to nie był.
– Nie chce mi się – zadeklarowała mama. – I tak mam raka, to co za różnica.
– A ja?
Mama zwolniła.
– Ty masz raka, no! – mruknął. – Prędzej ja raka mózgu od tego wszystkiego dostanę. Jutro mamy architekta, a za trzy dni jedziemy do Charité.
– Dasz mi poprowadzić? – przez pytanie mamy przebijała niesamowita radość.
– No… dam. Mamo… – nie wiedział, jak to powiedzieć. – Ja jestem objeżdżony, ale po Berlinie trochę się boję.
– Starszej pani nikt krzywdy nie zrobi – oświadczyła mama. – Jutro do architekta. Sama ci dzisiaj te kotlety zrobię.
Szyld był nijaki. „Pracownia projektowania architektonicznego i nadzoru budowlanego”. W środku natomiast taki nieduży ul. Sekretarka przeprowadziła ich meandrami korytarza do szefa. Wstał na ich widok – mężczyzna około sześćdziesiątki, trochę pobrużdżony, przenikliwe, ale pogodne spojrzenie. Dżinsy, niemiłosiernie porozciągany sweter nadający mu ostro artystowski rys. To może być kolejny Żyd, pomyślał Grześ.
– Państwa oczekiwania?
Usiedli. Grześ miał wizję, widział taki dom na jakimś filmie i próbował tę wizję zwerbalizować.
– Dom w kształcie litery U, parterowy. Salon, biblioteka, jadalnia z kuchnią, pokój do pracy. Ze dwie… – spojrzał na mamę – …trzy sypialnie, niech będzie. Pomieszczenie gospodarcze, garaż na dwa… trzy samochody. Trzy łazienki, jedna zdecydowanie duża.
– Z tego, co pan wyliczył, wychodzi ze trzysta metrów – powiedział architekt. Cały czas coś szkicował. – Jeżeli ma to być dom parterowy, trzeba by go na polu stawiać, nie na działce budowlanej.
Grześ wyciągnął mapkę, rozłożył, uśmiechnął się. – Chyba wystarczy.
Architekt przyglądał się chwilę. – Jeszcze sporo zostanie – mruknął. Podniósł głowę. – Właściwie, dlaczego parterowy?
– Chciałbym, żeby wewnętrzne ściany litery U były szklane, na całej powierzchni. Od wewnątrz jakieś zasłony, naturalnie, ale żeby to było złamanie granicy wnętrze-zewnętrze. Na wewnętrznym dziedzińcu ogród japoński. Piasek, strumyk, niewielki stawek. Kilka kęp trawy, karłowate drzewka. Wokół domu też ogród, ale stylowo raczej angielski.
– Złote rybki w tym stawku też będziesz chciał? – cicho zapytała mama.
– Może?
– A kot?
– Jaki kot? – zainteresował się architekt. – Bardzo lubię koty.
– My się, proszę pana, ciągle potykamy o tego kota. Jego jeszcze nie ma, ale już jest najważniejszy. Grzesiu! – odwróciła się do syna. – Nie ogród japoński, tylko niezła kuweta to będzie. Kot przyjdzie na te piaski, kupę zrobi, rybki zeżre. Fajnie będzie!
– Mamo! – trochę poczuł się urażony.
Architekt cały czas coś szkicował. – Zaraz, poczekajcie państwo – podniósł telefon, chwilę czekał. – Joluś, mogłabyś zajrzeć?
Po chwili drzwi otworzyły się. – Tak, Michaś? O! – spojrzała na mamę i zaczerwieniła się. – Dzień dobry pani.
Architekt wyciągnął rękę ze szkicownikiem, dodał mapkę działki. – Mogłabyś, tak na szybko?
– Kwadrans – odpowiedziała i wyszła. Ładna, pomyślał Grześ, mój przedział wiekowy. I tak: Joluś, Michaś? Spojrzał na mamę, ta uśmiechnęła się. Minę miała jak lisek-chytrusek.
– Jola fenomenalnie rysuje – powiedział architekt.
Drzwi otworzyły się znowu. Kolejna dziewczyna weszła z tacą. Zapach dobrej kawy, filiżanki, ciasteczka.
– I lepiej dba o klientów niż ja – roześmiał się architekt. – Zapraszam!
Po pół godzinie oglądali szkice. Wyglądało to fantastycznie i tym bardziej, że na jednym z nich, rzutowanym z wewnętrznego ogrodu japońskiego, kot, jak żywy, wsadzał łapkę do sadzawki. Wokół były ściany ze szkła, w których w zwielokrotniony sposób odbijał się świat – od zaznaczonych drzewek bonsai po obłoki.
– Stalowa konstrukcja i wypełnienia – mruczał architekt.
– Panie Michale – powiedziała mama i zachichotała.
– Tak?
– Bo wie pan, to trochę jak „Pan Wołodyjowski”, ja bardzo przepraszam.
Architekt westchnął. – Proszę, niech pani nie kontynuuje.
– A dlaczego ona się zaczerwieniła na twój widok? Ta Jolka? – Grześ przypomniał sobie, kiedy wygrzebywał resztki mizerii z salaterki.
– Od jutra koniec z mielonymi – oświadczyła mama. Trzymała w ręku smartfon i zawzięcie coś pisała. – Cały dom cuchnie smażeniną. Wietrzyć, firanki prać, ściany skrobać – zatrzymała palec nad ekranem, spojrzała na niego. – Ty będziesz skrobał. Możesz dom budować, możesz matce staruszce zafundować remont. I tak po całych dniach nic nie robisz.
– Ty też – mruknął. Oblizał łyżkę.
– Jestem emerytką! – oburzyła się mama. Wstała, zaczęła składać talerze. – Nie mam jeszcze wprawy, bo to raptem pół roku, ale za parę lat? Wtedy to ja dopiero będę nic nie robić!
Też wstał. – Daj, odniosę – zabrał jej stosik talerzy, pomaszerował do kuchni. – Naprawdę chcesz robić remont?
– Nieee… niekoniecznie – głos mamy biegł przez korytarz, Grześ składał naczynia w zlewie. – Jak już zbudujesz tę swoją Ikeę, przeniosę się na trochę do ciebie. Może wtedy. Na razie będziemy wietrzyć. I jeść coś innego.
Wrócił, stanął w drzwiach. – Fasolkę po bretońsku.
– Może być – zgodziła się mama. – Chociaż też cuchnie… Wezmę rano samochód i pojadę na zakupy. A o co pytałeś na początku?
– Nie pamiętam – usiadł w fotelu. – Aha, o Jolkę. O tę dziewczynę u naszego architekta.
– Grzesiu, napiłbyś się kawy? Bo ja tak.
Pili kawę, mama wyszukała jakieś cukrowane ciasteczka, jednym z nich właśnie się zakleił. – No, mów – powiedział niewyraźnie.
– Popij – poradziła mama. – Ta dziewczyna jest córką mojej przyjaciółki. Ona jest taka trochę rozrywkowa ta dziewczyna, ale fajna. Bardzo ciepła. I ja tę historię znam. Na początku od niej, a potem już nie tylko. Bo moja przyjaciółka jest zaniepokojona. Swoją córką.
– Jaką historię? – zapytał. Popił kawy.
– Michała. Tego architekta.
Chwila milczenia. Zdumiewające, jak złożone życie mają inni ludzie, a my o tym nic nie wiemy, pomyślał. Nawet najbliższe nam osoby pozostają w gruncie rzeczy nieczytelne. Każdy ma swoją historyjkę i dopóki jej nie opowie, jest raptem przechodniem – tyle o nim wiemy. Nawet jeśli przez lata, co rano mijamy się z nim w łazience, to dopóki nie opowie, jak widzi świat, jakie wydają mu się relacje z innymi ludźmi, co mu się śni, o czym myśli budząc się, a o czym zasypiając, niemal nic o nim nie będziemy wiedzieli. I jeszcze opowie szczerze – a to jest znowu niemożliwość, bo na taką szczerość nie zdobędzie się nikt, choć każdy za nią tęskni. Zdjąć maskę, ach! – i kochaj mnie takiego, jakim, jaką jestem naprawdę. Ryzyko podejmowane unikalnie, myślał dalej, bo złożoność tego, co każdy z nas przeżywa, od groteski do tragedii, przy podzieleniu się tym ze światem zewnętrznym niesie możliwość pokochania przez kogoś każdego z nas – oczywiście, ale daleko częściej niesie ze sobą możliwość szyderstwa, wzgardy i drwiny, a to jest ryzyko aż nazbyt bolesne. Dlatego wszyscy uczestniczymy w teatrze, a jeśli pojawia się gest, spojrzenie, słowo prawdy o nas samych, to dostatecznie zawoalowane i ukryte, aby powierzchowny jego ogląd przez świat nie odkrył zbyt wiele. Dopiero wniknięcie w strukturę – właściwości czy błędu – może, ale wcale nie musi, pozwolić na odkrycie, co jest w głębi studni każdego z nas. To wymaga zaangażowania osoby na zewnątrz nas, to z kolei wzbudzenia w niej przez nas samych zainteresowania… no, tak. Podniósł głowę.
Jeszcze chwila ciszy.
– On się zakochał – prawie szeptem powiedziała mama. – I to wszystko dlatego.
– Kto???
– Ten architekt. No, Michał. Poczekaj, bo ty nic nie rozumiesz – mama wydawała się zniecierpliwiona.
– To opowiedz.
Było to szalenie zawiłe i miało posmak reality show – takie zaglądanie do czyjegoś życia. Tak to odbierał, ale historia banalna nie była. Szef odnoszącego sukcesy biura architektonicznego zakochał się w dziewczynie pracującej u niego. Niby banalne, ale szef był dobrze po pięćdziesiątce, a dziewczyna miała niewiele więcej niż trzydzieści lat. Ach, miała jeszcze dwójkę dzieci. I z tą dwójką uciekła od męża do Michała. Sielanka. Luksusowa, bo Michał dostał fioła, a ubogi nie był. Kwitło to parę lat, aż dziewczyna się znudziła. Dostępnością wszystkiego, bo Michał jej życzenia wyprzedzał, a na chwilowe jej zapomnienia się przymykał oko. Dzieci za nim szalały, szczególnie młodsza, a on ją rozpieszczał kto wie czy nie lepiej, niż mamuśkę. No i z tego całego dobrostanu mamuśka postanowiła się uwolnić. Raz na zawsze, z pozyskaniem dóbr, ile się da. Ona twierdziła, że ją uderzył, potem się okazało, że nie uderzył, nawet nie podniósł ręki. Rozwiedli się Zostawił jej olbrzymie mieszkanie, dwa poziomy na szczycie wieżowca, chciał podobno popełnić samobójstwo, ale że ma masę przyjaciół, aha, dorosłą córkę jeszcze, to jakoś się pozbierał. A teraz to! – mama wydawała się zirytowana.
– Co? – zdawał sobie sprawę, że jest to ciekawostka. Ale jaka wciągająca!
– No, Jola! A taka to była słodka dziewczynka.
– Dalej jest – przypomniał sobie wchodzącą Jolę i jej: tak, Michaś? – Sprawia takie wrażenie.
– No, właśnie – denerwowała się mama. – Moja koleżanka to ogromnie moralna osoba i patrzeć na to nie może!
– Na co?
– Że jej córka chce go zabić!
– Jak, zabić? – patrzył na mamę zdezorientowany. – Może oni się po prostu kochają – powiedział. – Ale co komu do tego? I dlaczego zabić?
– Jola z nim mieszka – konfidencjonalnym tonem powiedziała mama. – Ona się koło niego kręciła już za tamtej. Oczywiście jestem jak najdalsza… ale ona jest jeszcze młodsza! Od tamtej wydry młodsza. I ona swojej matce mówi, że go kocha, że jest szczęśliwa, że urodzi mu dzieci, że je wychowają, nawet jeśli on zza grobu, że to jest mężczyzna jej życia i tak dalej. On dokupił duże mieszkanie obok swojego, połączył oba, ona się tam wprowadziła i teraz go zabije. Z pewnością.
– Kogo? – zapytał, bo tracił orientację.
– Michała. Naszego architekta.
– Dlaczego?
– Bo on ma swoje lata i tego nie wytrzyma – powiedziała mama stanowczo.
Myślał, trochę rozbawiony. – To znaczy nie wytrzyma seksu, tych wszystkich orgazmów z tą dziewczyną? O to ci chodzi?
– No… tak.
– Przeżyje – powiedział. – A jeśli nie przeżyje, to będzie miał piękną śmierć.
– Ale to jest… Ale to jest nekrofilia! – prawie wykrzyknęła mama.
– Jeśli już, to gerontofilia – mruknął Grześ. – Ale to też naciągane. Facet jest całkiem żywy, widzieliśmy to oboje. Ma klasę, ma swój styl. Nawet gerontofilia w jego wypadku to jeszcze nie te lata.
– Grzesiu… – mama wydawała się zawiedziona.
Dolał kawy. – Ty czegoś chcesz ode mnie?
– Dziękuję – powiedziała mama. – Tak. Ja z moją koleżanką rozmawiałam. Ty jesteś młodszy i naukowiec. Może byś się nią zainteresował? To naprawdę miła dziewczyna.
Grzegorz zaczął się śmiać. – Mam ją Michałowi wyrwać?
– No… tak.
– Ale on wtedy nie zbuduje nam domu. Z zemsty!
– Ale jak ona go zabije, to on go nie zbuduje tym bardziej – powiedziała mama i napiła się kawy. – Grzesiu, my tu sobie gadamy, a ona może go właśnie morduje. I gdzie ten dom? Pomyśl o tym.
Wyobraził sobie, jak Jola morduje ich architekta i scena wydała mu się niezła, w każdym razie w jego wyobrażeniu oni dwoje mieli z tego mordowania masę radości. Postanowił być układny. – To powiedz swojej koleżance, żeby zaprosiła tych dwoje na jakiś podwieczorek. I nas żeby zaprosiła, dla stworzenia atmosfery. My tam pójdziemy, a potem się zobaczy.
– Do mojej koleżanki? – upewniła się mama.
– Tak.
Mama się zamyśliła. – To ktoś jeszcze tam będzie. Przedstawię ci go.
Grześ pomyślał, że skala rozdmuchania afery powinna od początku wzbudzić jego czujność. Ale nie miał nic przeciwko poznaniu kogoś jeszcze. Dokończył kawę. Z cukrowym ciasteczkiem, koniecznie.
Charité. Mama na autostradzie prowadziła jaguara tak zręcznie, że się zdrzemnął. Płynna jazda i tak dalej. Obudził się w Berlinie, kiedy mama rozmawiała z policjantem. Auto stało przy krawężniku, trochę skosem. Policjant był uprzejmy.
– Grzesiu, ty się nic nie martw – uśmiechnięta mama odwróciła się do niego. – Panowie poprowadzą nas pod szpital.
Przespał sporo w życiu – tak mu się wydało. Gdzieś daleko zamajaczyła Mrówka. Jaka ona byłaby, jacy oni dwoje mogliby być za kilkadziesiąt lat?
Etap pośredni
W Charité już była Monika. Z Maksem, nadal bezceremonialnie prowadzonym przez nią na smyczy, czego nie omieszkała obwieścić urbi et orbi zarzucając Grzesiowi ręce na szyję i ostentacyjnie całując w usta. Czy z języczkiem? Ten prześliznął się po jego wargach niczym pszczoła sprawdzająca, czy jest tam jakiś cukier. Monika oderwała się od niego, popatrzyła ze zjadliwą radością na Maksa, pociągnęła smycz.
– Głupek.
Maks faktycznie miał trochę głupkowaty wyraz twarzy. Taki: czy dostanę papierek od tego cukierka, którego właśnie zjadłaś? Czy machał ogonem, Grześ nie wiedział – nie było widać. Monika ściskała się z mamą, zaś mama z dużym wdziękiem zanurzała się właśnie w rolę osoby chorej – skoro był to szpital?
– Monisiu kochana, taka jestem zaniepokojona i czuję się nie najlepiej…
– Jakeś podrywała tych gliniarzy przed chwilą, to całkiem zdrowa byłaś – przerwał jej bezceremonialnie.
Mama podniosła rękę do czoła. – Głowa mnie boli – powiedziała omdlewającym głosem.
– Jakich gliniarzy? – Monika sprawiała wrażenie zdezorientowanej.
– Tych, co nas pilotowali pod szpital – objaśnił złośliwie Grześ. – Bo mama się zgubiła.
– Ty się zgubiłeś? – Maks podszedł bliżej. – Kto się zgubił?
Mama usiadła na krzesełku. Nadal przyciskała rękę do czoła.
– Mam tabletki – zaoferowała się Monika. – Ale o co chodzi?
– Zaraz przejdzie – mama nie wychodziła z roli – tylko niech mój syn przestanie mnie szkalować.
– Mama uparła się prowadzić i na Unter den Eichen pomyliła przecznice.
– Tego nowego grzmota? – Monika i Maks patrzyli na mamę z niedowierzaniem. – Ciociu, przejechałaś Berlin Jaguarem?
– Panowie policjanci byli tacy mili – omdlewającym głosem odpowiedziała mama.
Nadchodzący korytarzem doktor uśmiechał się już z daleka. – Dzień dobry, świetnie pani wygląda, Frau Halsch… – zakrztusił się. – Frau Halschka. Proszę, proszę, salonka już czeka. Zaprowadzę, jeśli można.
– Guten Tag, Herr Doktor – odpowiedziała mama głosikiem grzecznej uczennicy. Wstała. – A ty sobie idź, synu – powiedziała. – Krzty uczucia dla chorej matki nie masz. Do widzenia Monisiu, do widzenia Maksiu.
Wyściskał mamę, wycałował, poszli.
– Ciocia jest raczej zdrowa – powiedziała Monika, kiedy szli do wyjścia. – Chyba… – zamyśliła się. – Nie była kiedyś taka.
– Mama mówi, że dwanaście lat to sporo, żeby się coś zdarzyło. I że tyle mnie nie było w domu. Fajna z niej artystka.
Monika szła dalej zamyślona. – Właściwie… Tyle lat bezsilnej złości po tym, jak twój ojciec zniknął. Była wściekła… – zatrzymała się. – Niejedną jej rozmowę z moim tatą słyszałam. A tu taka zmiana. Ciocia Halinka. Niezła z niej aparatka.
– Chyba jakiś facet – dopowiedział. – Chyba go poznam. Trochę mnie to irytuje. Poza tym, tego Jaguara to ona sobie kupiła.
– Dobrze, że pozwala ci nim jeździć – mruknęła Monika. – A facet? W jej wieku możesz sobie wreszcie pozwolić, i mówię to bez złej myśli, na zachowania erotycznie ryzykowne.
Grześ zaczął się śmiać.
To była późna wiosna – koniec maja. Wszystko kwitło jak szalone. Dziewczyny – długonogie i coraz bardziej rozebrane, dzieci – bose i rozczochrane biegające za kotami, wronami, motylami, kwiaty – oszołamiające kolorystyką plam białych, różowych, błękitnych, purpurowych… Pił kawę na stacji benzynowej pod Dreznem i zastanawiał się, czy dzwonić do Sally. Nie – postanowił. Był sobotni poranek i po co mu rozczarowanie, nawet jeśli niewiele znaczące. Zamówi jedzenie do domu, zadzwoni do kolegów z zespołu, może będzie coś do policzenia?
Zaparkował, wszedł na piętro. Trochę bałaganu, butelka i kieliszki na stoliku, na dywanie szpilki, sukienka. Wzruszył ramionami. W kuchni też rozgardiasz. Nastawił ekspres, chwilę czekał. Z filiżanką w ręku wchodził do salonu, kiedy drzwi do sypialni otworzyły się i stanęła w nich Sally. Rozczochrana, w kusej koszulce, boso. Zamknęła drzwi, oparła się plecami o framugę, westchnęła.
– Mogłeś zadzwonić.
Chciał podejść do niej, coś go powstrzymało. Usiadł, łyknął kawy, uśmiechnął się, wyciągnął ręce. – Chodź.
Pokręciła głową. – Wszystko popsułeś.
– Co popsułem? – trochę był zdziwiony.
– Nie jestem sama…
Wstał, podszedł do niej, musnął wargami kącik ust, odsunął, otworzył drzwi. Ich łoże, przepełnione dotąd wspomnieniami po ekstatycznym seksie, wypełniał teraz docent Hermann Wesering. Oparty o poduszkę palił papierosa. Kawał chłopa – ocenił. – Nie przypierdolę mu.
– W sypialni się nie pali – powiedział z naganą w głosie.
Do następnego odcinka – Alski 🙂