Pewne spostrzeżenie
Nie istnieje nikt taki, ani nic takiego. Czyżby? A dokąd uciekamy, sponiewierani, kiedy już udało nam się unieść głowę, ocaleć w fizycznym – zasadniczym sensie, kiedy nie zabiło nas to coś, co zamierzało nas zabić, kiedy sfora porzuca nas nieoczekiwanie, topór nie opada, stos nie płonie? Kiedy dalej żyjemy, nawet jeśli nadal owładnięci grozą umierania? Nie ma, panie, tego miasta – powiada pewien człowiek w pewnej kanconie i mówi to wówczas, kiedy już zapytaliśmy o wszystkie osoby i wszystkie miejsca, dokąd moglibyśmy pójść, nakryć się kocem i ogrzać samego siebie, niemal martwi. Niemal martwi jesteśmy zawsze. To drobna różnica, nieznacząca, jeśli spojrzeć z dostatecznie wysoka. Kilka stopni temperatury, jakiś oddech, ruch lepkiego płynu napędzany kawałkiem mięsa z otworem w środku, wydalina. Różnica o małym znaczeniu, bowiem z wszystkich ruchów, jakie dokonują się w każdym momencie, ten należy do najmniejszych. Bo jakżeż zestawiać ruch słońc, galaktyk całych, z ruchem tych paru drobinek kryjących się gdzieś głęboko za źrenicami, tworzących unaocznienie obrazu? Jakiej pychy trzeba, aby ważyć je po równo z wizgiem kul olbrzymich toczących się po niezmierzonych orbitach? Jakiego trzeba nieumiarkowania, aby otchłanie między gwiazdami kłaść obok naszych pustek z korytarzy, z sypialni? A jednak. Żyjemy w grzechu. A dlatego w grzechu, że żyjemy. W każdej chwili życia popełniamy grzech wielbienia życia, naszego życia, własnego życia, życia nas. Storturowani, odarci ze skóry nie przed tym odczuwamy grozę, że kolejny ból nadejdzie, ale że już nigdy żaden nie przyjdzie. Wielkiej trzeba przewagi cierpienia, abyśmy pomyśleli inaczej. To jest dłuższe od bólu – mówi pewna osoba w pewnej opowieści i dopiero wtedy poddajemy się, możemy się poddać, rozproszyć we wszystkim innym: w każdym innym kimś, w każdym innym czymś, w każdym mieście. Innym. Nasze miasto jest w nas i nie trzeba szukać. Nigdzie nie trzeba chodzić.