Sherry – pierwszy
To jest Sherry. I Mela. Bohaterki powieści pod tytułem „Sherry”, istniejącej również w wersji audio jako „Autonomia wyobraźni”. Pierwszy odcinek przedstawia wszystkich bohaterów i, powtarzając za Sową Przemądrzałą: jeźlikto… – to wystarczy go odsłuchać. W skrócie: Robert to księgarz, bywszy krytyk literacki, który zadurzył się w Lenie – Sherry niemal bez pamięci, Sherry odwzajemnia jego zadurzenie aż za bardzo, Benedykt to mąż Sherry, pracujący w Berlinie, na weekendy zjawiający się w domu. Mela to córeczka ich obojga.
Pani redaktor powieści (a była to Ania Dominiak) pewnych jej fragmentów nie znosiła, tych mianowicie, w których Robert opowiadał Sherry wieloodcinkową bajkę o delfinach. Jeden z odcinków pojawi się z całą pewnością. Natomiast na początek chciałbym przedstawić fragment, który niezmiennie mnie fascynuje i trochę śmieszy. Dwóch facetów prawie pozabijało się o kobietę. Napisałem to, jak pamiętam, jednym ciągiem i aż żałowałem, że dalej nie ma już co pisać. Bo dalej jest część druga powieści. Fragment jest trochę za długi, nawet z pewnością za długi, ale zapraszam.
„– Dowiedział się – przyspieszony oddech Sherry. – Zawsze się jakiś życzliwy… – znowu oddech. – Awantura. Dość koszmarna. Uderzyłam go. On też… Robert, proszę… – Co? – Nic. Uderzył mnie. Posłuchaj… już nic, to koszmar – Sherry, oddychająca wprost w telefon, a ja nie mogłem zrobić nic. – Pojechał gdzieś. Mela płakała. Odgrażał się. Uważaj, proszę. Kocham cię. Robert, słyszysz? Kocham cię! – Sherry się wyłączyła. Słyszałem. Kochałem ją tak, jak nikt nigdy nikogo nie kochał.
Wizg silnika na wysokich obrotach usłyszałem przez otwarte okno. Narastający. Wstałem, w tym momencie rozległ się huk, kamieniczką zatrzęsło, brzęk tłuczonej szyby niemal w tej samej chwili i zaraz jazgot sypiących się odłamków. Jeszcze jakiś rumor i potem syk. Podbiegłem do okna.
Pode mną tkwiła sporej wielkości terenówka, wbita w wystawę księgarni. Pogięta maska, spod której coś dymiło, rozbita przednia szyba, pełno szkła naokoło i porozrzucane wokół książki. Oparłem się na łokciach na parapecie i patrzyłem. Lewe drzwi auta otworzyły się z rozmachem, ukazała się ręka, noga, Benedykt wysiadł. Pochylił się do wnętrza, wyciągnął sporej długości pręt, zagięty na końcu. Wyprostował się, trochę niepewnie. Rozejrzał. Przyrżnął prętem w resztki szkła w witrynie, trochę nim zarzuciło i pręt zatrzymał się na reflektorze samochodu. Znowu brzęk i jazgot, reflektor zgasł. Zakaszlałem, Benedykt spojrzał w górę. Po lewej stronie twarz miał zakrwawioną. Przełożył pręt z prawej ręki do lewej, prawą otarł twarz, przekrzywił głowę.
– Złaź, skurwysynu. A nie, to pójdę po ciebie.
Dopiero teraz dotarł do mnie dźwięk alarmu i błyskające nad wejściem czerwone światło.
– Dobra – powiedziałem. Okno zostawiłem otwarte. Już i przedtem noc była ciepła. Schodziłem na trochę miękkich nogach, fakt.
Drzwi do księgarni otworzyłem ostrożnie. Wyjrzałem. Benedykt siedział na wbitej w wystawę pogiętej masce samochodu, otoczony rumowiskiem książek. W rozbłyskującej co chwila i odbijającej się w leżących wszędzie odłamkach szkła czerwonej poświacie wyglądał dość upiornie. Doskonale pamiętałem, co stoi za drzwiami kantorka. Prawą ręką sięgnąłem właśnie tam, lewą do szuflady po pilota alarmu. Wycie ucichło. Wyciągnąłem zza drzwi siekierę i, już z nią w ręku, poszedłem w kierunku wystawy, teraz wyglądającej jak dekoracje do kolejnego Matriksa. Benedykt siedział nieporuszony, pręt trzymał na kolanach. W nieczytelnym dla siebie samego odruchu odstawiłem siekierę.
– Poczekaj, kurwa – mruknąłem. – Zaraz nam się tu brygada ochroniarzy zwali. Zadzwonię.
– Dzwoń – Benek wstał. Prętem przywalił w jedyny ocalały z pogromu na wystawie stelaż. Trzask pękającego drewna, znowu sypiące się książki.
– Przestań. Mało ci jeszcze? – zapytałem, czekając na połączenie.
– Mało – odpowiedział. Poszturchał prętem resztki stelaża, oparł go o maskę samochodu. – Skurwysynu. Weź tą siekierę.
– Pierdol się. Zaraz – rozmówczynię w centrali ochrony poinformowałem, że ten akurat alarm był fałszywy, podałem kod. Czekając na akceptację, wolną ręką przejechałem po plecach. Koszulka była mokra.
Brygada została odwołana. Po skończonej rozmowie przyniosłem krzesło, postawiłem je centralnie naprzeciwko wystawy, jakieś trzy metry od Benedykta, pręta i terenówki. Stanąłem za krzesłem.
– Co to jest?
– Co?
Ręką wskazałem na pręt.
– Łyżka do opon – mruknął Benedykt. – Do ciężarówek. Tą twoją siekierkę to ja… – podparł głowę na rękach. – Zmęczony jestem tym wszystkim. W życiu nic mnie tak nie zjebało. Suka przeklęta – teraz spojrzał na mnie z namysłem. – I ty. Stary dziad. Pisarz, intelektualista pierdolony. A dupą kręcisz jak jakiś pedał. Co ty masz takiego, czego ja nie mam – dalej na mnie patrzył. – Bo czego nie masz, a ja mam, to dobrze wiem. I nie od niej, suki jednej… Pokaż kutasa – zażądał nagle.
– Benek… – żachnąłem się. – Linijkę też przynieść?
– A, chuj – mruknął. – Może nie. Obejdzie się. I tak mam większego.
Nic nie powiedziałem. Benek wstał, zszedł z wystawy i wyrżnął mnie w zęby.
Ocknąłem się pod regałem. Benedykt siedział na krześle, tym przyniesionym przeze mnie i przyglądał mi się.
– Napiłbym się.
Obmacałem twarz. Wargę miałem w lewym kąciku spuchniętą. Mokrą też, pewnie od krwi. Poza tym wszystko wydawało się całe. Bolało też niespecjalnie. Podniosłem się. – Poczekaj – mruknąłem. Poszedłem na górę.
– A proste to wszystko jak drut kolczasty – Benek podniósł szklankę. – Żebyś się tu, kurwa, nie zjawił, jakoś by szło. Byśmy się użerali… – nie dokończył, wziął spory łyk, otarł usta. – Przecież to stara rura. Dziewięć lat z nią jestem, a w małżeństwie to siedem. Najbardziej pierdolnięta dziewczyna na tej wsi, byś musiał ją kiedyś widzieć – nieoczekiwanie się uśmiechnął. – Odjebało by ci jeszcze lepiej niż teraz. A potem to… No i skończyło się jak zwykle. Tylko na filmach i w tych waszych książkach wszystko się dobrze kończy. A w życiu to jak zwykle. Robert! – popatrzył na mnie, prawie z wyrzutem. – Sam pić nie będę. Wolisz, żebym ci znowu przyjebał?
Napiłem się.
– Bo życie jest jak obesrany papier toaletowy. I popatrz, niby wszystko się zgadza. Człowiek sra, zakochany czy nie i każdy to wie. Papier jest do obesranej dupy i każdy to wie też. Ale jakoś nikt się tym nie chwali. No… – popatrzył na mnie, przysiągłbym, że rozbawiony. – Bajka plus kupa to jest prawdziwe życie.
– Masz coś szczególnego na myśli, czy tylko tak? – zapytałem ostrożnie i napiłem się znowu.
Benedykt usiadł obok mnie i też się napił. Wyciągnął rękę ze szklaneczką. – Nalej. Tylko tak – spojrzał na mnie jeszcze raz. Wstałem, przeszedłem do kontuaru, wróciłem, nalałem, usiadłem. – Tylko tak – powtórzył. – Jak ci się rozchodzi o tamten… prezencik, to wkurwiłeś mnie i tyle. Wkurwiliście mnie oboje. Dopiero potem przyszło mi do głowy, że coś ci dopisałem. I zrobiło się życie. Pewnie byśmy się i bez ciebie rozwiedli – Benedykt westchnął. – Nie da rady żyć z kimś, kto ci od rana do wieczora pokazuje, że ma cię za śmiecia, a od wieczora do rana, że się tobą brzydzi. Pewnie byśmy się i tak rozwiedli. Ale teraz – odwrócił się do mnie ze zwiniętą w pięść ręką – teraz to się pokomplikowało. Bo nie może być tak, żebyś sobie dymał moją żonę na oczach całego miasta, a ja żebym wam nie wpierdolił.
– Wielkie mi miasto – mruknąłem.
– Ty, Robert! – Benedykt zachichotał. – Ty mi tu żydowskiego humoru nie pokazuj. Ty jesteś Żydem?
– Jakoś tak – oparłem brodę na złożonych na kolanach rękach. – Jakoś tam każdy jest Żydem.
Benedykt zachichotał powtórnie. – No, tak napisałeś. Fakt. Ale ty jesteś z Drohobycza[1], a ja z wojny sześciodniowej[2]. Taka jest między nami różnica. W telewizji był taki program, to wiem. W komandosach też byłem.
Nawet nie odwróciłem głowy, tak dobrze było to powiedziane. Przemknęło mi przez myśl, że temat jakiegoś Żyda rozbudował się w sposób dość nieoczekiwany. Napiłem się znowu, Benedykt też.
– Teraz to ja nie mogę się rozwieść ot tak – odstawił szklaneczkę i zamyślił się. – Bo co, kurwa, ludzie powiedzą? Albo nie… właśnie, że mogę! – spojrzał na mnie bystro. – Niech wypierdala dziwka z domu i rozwód z jej winy. Tylko jeszcze mała jest – złagodniał. – Mama by mi z Melą pomogła, póki bym się nie urządził. Z moją panną – znowu spojrzał na mnie. – Ty myślisz, że co? Że ja nie potrzebuję, żeby się do mnie ktoś czasami uśmiechnął? Żeby powiedział: fajny jesteś, Benek. Że nie potrzebuję dupy do łóżka? Też sobie jakoś próbowałem ułożyć. Berlin to duże miasto i w końcu każdy kogoś pozna. A potem wracasz do tego niby domu i znowu słyszysz: spierdalaj. Tylko, że to ja miałem decydować kto ma spierdalać. A nie ona i ty, kutasie jeden! A w tym zasranym kraju matka może z pięcioma facetami naraz się pierdolić, a sąd jej i tak dziecko przyzna. No… – Benedykt chwilę myślał. – No, żesz kurwa!
Na moje ucho było to pełne rezygnacji. Poprawiłem się na regale, sięgnąłem po szklaneczkę. – Jeszcze?
– Nalej.
Nalałem.
Trzask zamykanych drzwi samochodu, zgrzyt szkła, światło. Dobry wieczór, zakończone pytajnikiem. Policjant z latarką na wystawie. Znajomy.
– Ale rozpierducha! Dobry wieczór panie Robercie. Benek! Co ty tutaj…
– Wódkę piję. Z kolegą – powiedział Benek ponuro. – Samochód mi rozjebali. A jemu wystawę. Mało się kolega nie pos…
– Benek – warknąłem półgłosem. – Bez jaj.
– Nie pospieszył – kontynuował niezrażony Benedykt – żeby na mnie donieść. Do was. Że to ja mu się do domu na skróty wpierdoliłem. A to nie ja! – teraz sprawiał wrażenie rozbawionego.
– A kto?
– A chuj wie. Czasy takie, że w ogóle niewiele wiadomo.
– Zaraz. Panie Robercie, proszę po kolei opowiedzieć – zgrzyt butów po szkle. – Piotrek, dawaj tutaj – głośniej, za siebie. – Poczekaj, Benek. Światło jest? Panie Robercie?
Wstałem. Drugi policjant przedzierał się przez wystawę. Szkło dalej zgrzytało.
– I pan nie wie kto to był?
– Nie wiem. Kiedy wyjrzałem przez okno, auto stało tak jak teraz, drzwi były otwarte i nikogo w pobliżu nie było. Ktoś tam szedł, ale daleko.
Benedykt patrzył na mnie z niekłamanym uznaniem.
– Kobieta? Mężczyzna? Duży, mały? – policjant przyglądał mi się z powątpiewaniem.
– A… nie wiem. Taki średni.
Benek prychnął śmiechem.
– A ciebie co tak śmieszy? – w głosie policjanta zabrzmiała irytacja. – Może to ty wjechałeś panu Robertowi w okno, a potem uciekłeś?
– A za chwilę przyszedłem, że niby auto mi zajebali? Weź ty się puknij!
Policjant przyjrzał się Benkowi. – No, właśnie. To co z tym autem?
– Pożarłem się z Leną – powiedział Benek z metafizycznym wręcz smutkiem w głosie. – Wsiadłem w auto i pojechałem w pizdu. Gadać mi się z nikim nie chciało, to zostawiłem brykę pod kościołem i tak sobie łaziłem. Jak siedziałem na ławeczce na skwerku to przysiadł się jakiś koleś…
– Jaki?
– A taki… średni.
Drugi policjant prychnął śmiechem. Cicho.
– Pokręcił się trochę i poszedł. Ja za chwilę patrzę, a moje auto zapierdala po głównej. A kluczyków nie ma! Koleś zajumał mi kluczyki!
– Benek! – wzrok policjanta był niepewny. Jakby czuł, że coś jest nie tak, tylko on nie wiedział co, a przede wszystkim dlaczego. – Jak ci zajumał kluczyki!
– Bo je położyłem na ławce. Nie uważałem, bo byłem, kurwa, w depresji. Z żoną się pokłóciłem, nie? A on je zajumał.
– Wy się w kółko żrecie – mruknął policjant. Coś sobie zapisał, podniósł głowę. – Co było dalej?
– Dalej to poleciałem za samochodem. A jak skręcił w lewo, to już nie musiałem lecieć.
– Bo co?
– Bo pierdolnęło jak cholera i już wiedziałem, że się w coś wjebał. To poszedłem spacerkiem. Hakuna matata.
– Co??? – pierwszy policjant zastygł z ręką nad notatnikiem.
– Hakuna matata. To z jednego horroru. Dzieci nie masz?
– Dwoje. Przecież wiesz.
– To się dzieci zapytaj.
Teraz ja prychnąłem śmiechem.
Drugi policjant oglądał siekierę. Podniósł ją. – Czyje to?
– To tak. Mamy kradzież, zniszczenie mienia, niebezpieczne narzędzie. Sprawcy brak. Ty masz rozwalone auto, pan ma rozwaloną wystawę. Siedzicie i pijecie wódkę. Składasz zawiadomienie? – policjant odwrócił się do Benka.
– Nie – Benek powiedział to z kamienną twarzą.
– Pan?
Wzruszyłem ramionami.
Policjant odgarnął szkło i usiadł na brzegu wystawy. – To się nie trzyma kupy!
Benek popatrzył na mnie. Z małpią wręcz złośliwością w oczach. Odwrócił się do policjanta. – To ja ci opowiem, jak było naprawdę.
Poszedłem do kontuaru. Po wódkę i papierosy.
– To wszystko przez niego – Benek wyraźnie pokazywał na mnie.
Przezornie milczałem.
– Przez pana Roberta? – policjant znowu popadł w niedowierzanie. – Jak? Sam sobie twoim autem wjechał na wystawę???
– Poczekaj – Benek pociągnął łyk ze szklaneczki. – On się o mojej kobiecie wyraził. Do mnie. Taki z niego, kurwa, kolega. Niczego nie uszanuje. A ja to Lenie powtórzyłem. No, w złości.
– A co powiedział? – policjant popatrywał to na Benka, to na mnie.
– On powiedział… – Benek zastanawiał się chwilę. – On powiedział, że ona jest kobietą, tego, no… rozwiązłą.
– Jaką???
– Rozwiązłą – Benek zachowywał śmiertelną powagę. – To jest pisarz i on tak mówi. Żeby było ładnie. Znaczy to samo co dziwka, ale ładnie wygląda.
Dalej milczałem.
Policjant patrzył na nas, jak na różowe wielbłądy. – Pojebało was, kurwa, obu.
Napiłem się wódki.
Potrząsnął głową. – Przepraszam, jestem na służbie. Nie było tego. I ty jej to powtórzyłeś? Że pan Robert powiedział, że ona jest dziwką, to znaczy kobietą rozwiązłą? – odwrócił się do mnie. – Pan, zdaje się, jest bliskim znajomym pani Leny?
– No, jakby to powiedzieć, jest – sapnął Benek. – I tak powiedział. Że ona jest kobietą rozwiązłą.
Milczałem dalej. Bo co ja niby teraz miałem powiedzieć?
Drugi policjant kręcił się przy samochodzie. Postukał w podłogę Benkową łyżką do opon. Zapaliłem papierosa.
– Lena się wściekła, powiedziała, że go rozpierdoli i księgarnię też, wsiadła do samochodu i pojechała.
– A ty?
– Ja za nią.
– Dokąd?
– Do księgarni. Przestraszyłem się o kolegę.
– Czym pojechałeś?
– Rowerem.
Policjant zrobił się czujny. – Gdzie ten rower?
– Robert? – zapytał niewinnie Benedykt. – Gdzie schowałeś mój rower?
– W garażu – ponury ton mojego głosu był chyba aż nazbyt słyszalny.
Drugi policjant zagwizdał i ponownie postukał łyżką do opon w podłogę.
– Dobra, potem zobaczę – powiedział pierwszy. – Czyje to?
– Moje – odpowiedział Benedykt. Znowu niewinnie.
– Zabrałeś ze sobą?
– Tak.
– Po co?
– Ja wiedziałem, co tu będzie? – zdenerwował się Benedykt. – A jakby się, kurwa, pobili i trzeba było ich rozdzielić?
Drugi policjant dziwnie zakaszlał.
– Następne niebezpieczne narzędzie – powiedział z zadumą pierwszy. – Ja to widzę inaczej, ale niech wam będzie. A z Leną sam pogadam.
– Może lepiej nie? – powiedziałem półgłosem.
– A niech gada – oświadczył beztrosko Benedykt. – Lena i tak wszystko zwali na mnie.
Spojrzenie policjanta pełne było fatalistycznej wręcz niemocy. – Składasz zawiadomienie? – powtórzył niedawno zadane pytanie.
– Na kogo? – zdumienie Benedykta było niemal autentyczne.
– Na siebie najlepiej – mruknął policjant. – Na pana Roberta! – podniósł głos. – Że ci kolega twoją bryką w swoją wystawę wjechał. Czy wy mnie macie, kurwa, za idiotę?!
– Wiesz jaka jest o was opinia – powiedział Benek układnie. – Ale ja cię lubię, nawet bardzo.
Nie wytrzymałem i ryknąłem śmiechem. Drugi policjant schował się za terenówką i aż kucnął.
– Spierdalaj – burknął pierwszy. Widać było, że siłą powstrzymuje się od śmiechu. – Pan? – odwrócił się do mnie.
– Chyba nie – myślałem chwilę. – Na końcu może się okazać, że to auto spadło z księżyca.
– Z dotychczasowego przebiegu dochodzenia nie mogę tego wykluczyć – oświadczył z powagą pierwszy i odwrócił się do Benka. – Zapłacisz mandat. Cztery stówy.
– Za co??? – zdumienie Benka było bezgraniczne.
– Za zakłócanie porządku. W pierwszej wersji nie dopilnowałeś należycie kluczyków, a auto wjechało w wystawę po dwudziestej trzeciej. Obowiązuje cisza nocna. W drugiej wersji zrobiłeś awanturę w domu, podżegałeś do przestępstwa i wiozłeś rowerem niebezpieczny przedmiot. Jak nie płacisz, to prokurator.
– Kurwa… – Benek zamilkł. Podszedł do samochodu, wyciągnął ze schowka portfel, zajrzał do środka. – No, mam tyle. Ale to jest, kurwa, zdzierstwo. Gówniażeria motorami bez tłumików po nocy jeździ, a wy porządnych ludzi…
– Benek! Płacisz, albo cię zamknę – pierwszy policjant usztywnił stanowisko.
Zaciągnąłem się papierosem. Dwóch facetów prawie pobiło się o kobietę, używając do tego terenówki, księgarnianej wystawy, siekiery i łyżki do opon. Potem we dwójkę napili się wódki. Potem przyszła policja. Benek miał za to wszystko zapłacić, ale to on był wygrany. Rozwalił mi wystawę, dał mi w zęby, wypił moją wódkę, zrobił ze mnie przygłupa przed policją i nieźle oszkalował w oczach Sherry, bo że ten gliniarz do niej z tym wszystkim pójdzie było więcej niż pewne. A ja mu w tym wszystkim pomogłem. A co miałem, kurwa, robić?! Gdybym zaczął się wydzierać, że to on siedział w tej terenówce, afera byłaby nieporównanie większa, a wszystko odbiłoby się na Sherry i na mnie. Benek byłby jeszcze bardziej wygrany. W jednym miał niewątpliwie rację. Ja historyjki tylko opowiadałem, podczas gdy on je tworzył. Gdzieś, głęboko, zaczęło się przedzierać ku powierzchni niepokojące pytanie: dlaczego, w takim razie, Sherry nie chciała Benedykta? Dlaczego wolała mnie? Zrozumieć kobietę. Zaciągnąłem się jeszcze raz.
– Przyślę ci szklarza, wcześnie rano. To mój kumpel, ma zakład tam dalej, na głównej – machnął ręką w prawo. – Jakiegoś stolarza albo on znajdzie, albo ja. A Oldze zostawię wiadomość, żeby przyszła to sprzątnąć koło szóstej – zamyślił się, spojrzał na mnie. – Ja swoje pozamiatam. Ale jeśli myślisz, że będę uważał na te wasze szklane wydmuszki, to się grubo mylisz. Żadnych ułatwień. Rozwód z jej winy. Ciebie też zaboli, mam nadzieję. Bo to… zamyśłił się znowu. – Bo to nie jest wszystko jedno czy pijesz i potem kobieta uważa cię za śmiecia, czy zaczynasz pić, bo kobieta uważa cię za śmiecia. Dobra, jeszcze jeden i będzie dość. Polewaj.
Zabezpieczaliśmy wystawę kartonami. Wcześniej Benek zadzwonił po jakichś kumpli, żeby odstawili jego i auto do domu. Auto zresztą okazało się na chodzie. Policja zainkasowała mandat i odjechała, nie szczędząc nam na pożegnanie aluzyjnych komentarzy. Dokończyliśmy flaszkę. Obrzuciliśmy się obelgami, Benedykt koncentrując się na aspektach socjologicznych mnie dotyczących, ja na jego kwalifikacjach samochodowych. Zebraliśmy porozrzucane książki. Kiedy kończyliśmy przytwierdzać do ramy ostatni karton odezwał się mój telefon. Zszedłem ze stołka. Wiewióreczka. Trzymałem w ręku aparat i patrzyłem na Benedykta, a on na mnie. Sherry była najważniejsza, ale coś w tym momencie wydawało mi się ważniejsze nawet od niej. A co najmniej równie ważne. Odłożyłem telefon. Po chwili odezwała się komórka Benedykta. Odebrał.
– Nie zabiłem go.
Wdech.
– Ty sama to zrobiłaś, suko. Dawno temu.
– Ty też.
Pauza.
– Powtarzasz się.
Spojrzenie na mnie.
– Nie wiem. Może się przestraszył.
Już wiedziałem, że popełniłem błąd. Mógł się okazać najważniejszym w moim życiu. Nikt ani nic nie było ważniejsze od Sherry. Benek to wiedział, w końcu on błąd popełnił wcześniej, jaki by to błąd nie był i wykorzystał posiadaną wiedzę żeby mi kolejny raz dokopać. W końcu nie robił nic ponad to, co obiecał.
– A kogo? Księcia z bajki? – śmiech. – Że idiotka z ciebie, to wiedziałem. Ale żeby aż taka?
Tężejąca twarz.
– Sama się… Cześć, żono!
Chowana z irytacją komórka. Spojrzenie.
– Teraz ty masz zmartwienie.
Rano długo zwlekałem z telefonem do Sherry. O szóstej przyszła Olga, obojętnym wzrokiem przemiotła ruiny, spojrzała na mnie. – Zagraj to jeszcze raz, Sam – powiedziała. Wiedziałem, co ma na myśli, ale zapytałem.
– Dlaczego Casablanca?
– Bo każde napotkane szczęście jest ekstremalne. Jeśli jest to szczęście – odwróciła się i poszła po miotłę.
Szklarz przyjechał po siódmej, zmierzył szybę. O ósmej ostrożnie wjechała na chodnik zapakowana szklana tafla. Po pół godzinie szyba była wstawiona. – Pan podpisze – szklarz podsunął mi papier. – Muszę się przed Benkiem okazać.
Stolarz kończył zbijać stelaże, Olga układała książki, brakowało paru minut do dziesiątej. Odważyłem się.
– Co tam? – głos Sherry. Bardzo spokojny.
– Przecież wiesz. Przepraszam. Kocham cię.
– Robert, nie…
– Tak?
– Nie! Przecież powiedziałam: nie!
Cisza, oddech Sherry w tle. W tym momencie próbuję opowiedzieć coś nieopisywalnego. Bolało mnie wszystko. Miałem świadomość, że być może ją tracę, że nigdy już nie będzie tak jak wczoraj. Byłem nikczemny i niegodziwy, w swoich własnych oczach byłem nikczemny. Czegoś definitywnie nie zrobiłem – czegoś, za czym krył się ocean. Nie byłem delfinem. – Kochanie – powiedziałem, starając się ją uwieść tym jednym słowem.
Cisza.
– Sherry, kochanie… Wiewiórko!
– Robert, nie…
– Już słyszałem.
– Daj mi dokończyć!!!
Cisza. Ona być może przestraszona własnym krzykiem. Ja przestraszony jej krzykiem. Z pewnością.
– Nie zmuszaj mnie, żebym kłamała. Nie będę kłamała. Nie chcę faceta którego nie obchodzi, że ja umieram z przerażenia. Że mogło mu się coś stać, że ten, którego nie chcę mógł go zabić – wdech. – A teraz nie chcę obu!
– A co miałem powiedzieć w ten telefon, z Benedyktem na karku? Sherry, kochanie? I dostać znowu w zęby? Może wcześniej rąbnąć go siekierą? Albo: Lena, nie teraz? Oddzwonię? Tak miałem powiedzieć? Do ciebie??? Nie umiem tak powiedzieć! Ja ciebie kocham!!!
Cisza. Nie wiem, może też mówiłem za głośno. Teraz nie wiem.
– Ja ciebie nie chcę. Teraz nie. Nie chcę cię takiego.
Rozpacz. Chciałem wyć.
– Czy zobaczysz się ze mną?
– Nie wiem.
– Proszę.
– Nie.
– Dlaczego?
– Bo prosisz. Miłość to nie handel. Nie będę handlować swoją miłością.
– Naszą.
– Nie, moją. Ty swoją już zahandlowałeś. Kiedyś też taka byłam. A ty zrobiłeś ze mnie delfinkę i już nie będę. Myślałam, że żyjesz bajką. A ty tylko bajki opowiadasz. Nie chcę cię takiego i nie będę cię takiego chcieć. Cześć!
– Dobrze – pauza. – Poczekam.
W telefonie coś jakby pociągnięcie nosem.
– Może… Cześć!
Następnego dnia nie działo się nic interesującego. Przyszły jakieś książki, przyszli jacyś klienci. Trochę pisałem; powolutku dojrzewała we mnie kolejna historyjka, tym razem daleko bardziej prawdziwa. Padał deszcz. Co jakiś czas wysyłałem esemesy do Sherry. Próbowałem opisać, co będziemy robić kiedy już będziemy razem. Będziemy chodzić na spacery trzymając się za ręce. Będziemy się całować a Mela będzie wrzeszczeć żebyśmy przestali i że ona też chce. Przygotuję śniadanie. Wyniosę śmieci. Wieczorem Sherry zgasi światło i będziemy się kochać a potem zaśniemy, wtuleni w siebie. Nie było odpowiedzi, żadnej. Przed zamknięciem przyszła Olga, pohałasowała trochę w kantorku. Odkurzacz wyglądał jak chory pies. Olga wlokła go po podłodze, zatrzymała się przede mną.
– Wyprowadziła się z domu. Nikt nie wie, dokąd.
Wyjąłem komórkę i wybrałem jej numer. Nie odpowiadał. Patrzyłem na twarz Sherry na ekranie, kiedy przyszedł esemes. „Nie dziś. Nie jutro. Nie wiem kiedy i czy kiedyś. Teraz i jutro nie chcę.” Schowałem aparat.
Olga wpatrywała się we mnie. – Dalej pracuje w starostwie.
I wtedy przypomniałem sobie, co Olga wczoraj zacytowała[3]. Podniosłem głowę.
– Nie interesuję się polityką. Problemy świata to nie moja specjalność. Ja prowadzę kawiarnię”.
[1] Z Drohobycza pochodził Brunon Schulz, autor m.in. „Sklepów cynamonowych” i „Sanatorium pod klepsydrą”.
[2] Wojna sześciodniowa, stoczona pomiędzy Izraelem a (głównie) Egiptem, Jordanią i Syrią w 1967 roku, w której Żydzi straszliwie zlali Arabów, między innymi zdobywając Jerozolimę, zajmując półwysep Synaj i Wzgórza Golan.
[3] Zagraj to jeszcze raz, Sam. Cytat pochodzi z filmu „Casablanca” ale jest niedokładny (wymyślili go bracia Marx, a później powtórzył Woody Allen). W filmie Ilsa Lund mówi: Zagraj to raz, Sam, przez wzgląd na dawne czasy. Robert w ostatniej odpowiedzi powtarza dokładnie słowa Ricka Blaine’a.