Miłość – czwarty
Prezentowanie opowieści w całości, nawet jeśli w formie odcinkowej, jest z pewnością lepsze niż przedstawianie od czasu do czasu fragmentu wyjętego z całej historii, ale… Trudno jest powstrzymać się w trakcie pisania od poddania pod osąd czytelników nie tyle samej opowieści, ile atmosfery w niej panującej, maniery w jakiej jest opowiadana, napięcia jakie buduje. Tego wszystkiego co nią samą nie jest, ale tworzy jej walor. A jeśli walor, to ciekaw jestem osądu. Zapraszam.
– Nie dam ci umrzeć, braciszku. Wolę, jak umierasz ze mną.
Rano w kuchni Kata śpiewała. Rozpoznał linię melodyczną sopranu z madrygału księcia Gesualda. Zanucił tenorową. Kata przestała śpiewać.
– Już – postawiła przed nim talerzyk z jajkami. – Gotowe.
Włożył jajko do kieliszka, nożem odciął wieczko. – Idealne.
– Moje też – Kata sięgnęła po łyżeczkę. – Posłuchaj…
– Zaraz, kochanie – solniczka w jego ręku. – Poczekaj.
– Posłuchaj mnie – Karolina przełknęła, odłożyła łyżeczkę. – Posłuchaj mnie teraz. Jutro rano jadę do pracy. Dziesięć dni treningu asertywnego w Krakowie. Potem wykłady w Zakopanem. I później jeszcze raz Kraków, socjologia estetyki w moim ulubionym liceum. Wrócę za trzy tygodnie, ale nie do ciebie. Będziemy się spotykać, będziemy się kochać, ale będziemy mieszkać osobno. Będę przychodzić często, bo Hel i tak dalej, a ja kocham spacery z Hel. Ale razem już nie. Ty się musisz ułożyć ze swoim zamętem, z Gesualdem. Nie jesteś nim, a ja nie jestem nią. Kocham cię, poza tym imponujesz mi trochę i nie chcę stracić ani jednego, ani drugiego. Nie chcę, żebyś się poniżył do banalnego morderstwa. Nigdy nie dowiesz się, czy zdradziłam cię z Michelem. Ale gdyby nie Gesualdo, ani dla ciebie, ani dla mnie nie miałoby to znaczenia, przynajmniej aż takiego. Kochanie się z tobą jest jak odwiedzanie alternatywnych światów i tego też nie chcę stracić. Ale możesz mnie mieć tylko taką, jaką jestem, albo wcale. Możesz mieć siostrę, dziewczynę, kochankę, matkę swojego dziecka nawet, gdyby opuściły cię twoje fobie. Ale bez Gesualda, bez dopisywania banalnego morderstwa do tej cudownej zbrodni, jaką jest miłość. Sam jesteś dostatecznym księciem i nie musisz się nikim ani niczym podpierać.
CZĘŚĆ DRUGA
W wigilię Bożego Narodzenia był u Dymitra, Karolina spędzała wigilię z matką i jeszcze inną częścią familii. Przyrzekła go odwiedzić w święta, ale on… Starał się być racjonalny. W podlondyńskiej manufakturze zamówił choinkową bombkę, którą zoczył w internetowym katalogu świątecznych drobiazgów: kulę sporządzoną ze śnieżnie chropawego białego złota w którym tkwiło kilkadziesiąt szafirów, a ją samą, niczym astrolabium opasywały dwa krzyżujące się pierścienie wysadzane – jeden przy drugim – niewielkimi rubinami. W znajomej kwiaciarni poprosił, aby umieszczono ją w bożonarodzeniowym stroiku, po czym całość posłał Karolinie. Była zachwycona, czemu dała wyraz w aluzyjnym esemesie: Comme mon abricot entre tes mains – une affection divine. Wiedział, czego symbolem jest jej morela w jego rękach i co oznacza boskie uczucie.
Najlepiej byłoby, żeby przestał ją kochać – do tego już doszedł i tylko jeszcze sposobu na realizację tego zamiaru mu brakowało. Pracował nad renowacją przywiezionego z Amsterdamu świętego Franciszka Cimabuego, wysłał zdjęcia do dwóch stałych klientów w Rosji, po trzech dniach zjawiła się u niego dziewczyna i przedstawiła odpowiednie upoważnienia. Oceniła deskę, zadając precyzyjne pytania. Wyszła z pracowni z telefonem w ręku. Szef nalega na przyjęcie zaliczki – powiedziała po powrocie. Zwyczajowo było to około dwudziestu procent. Wymienił sto pięćdziesiąt tysięcy euro zaznaczając, że cena końcowa może oscylować wokół miliona. U Sotheby’s pan tego nie sprzeda – powiedziała i wyszła jeszcze raz. Wróciła. Jeśli chce pan dwieście, proszę bardzo, szef pragnie mieć pewność, że Cimabue już jest jego – oświadczyła. – Proszę podać numer konta.
Podał. Bank był gdzieś na Pacyfiku, nigdy w nim nie był. Dziewczyna wysłała esemesa, on po kwadransie odebrał maila z potwierdzeniem. Jak pani na imię – zapytał wtedy. Katia – odpowiedziała. Zaprosił ją na kolację.
Studiowała historię sztuki na kilku europejskich uczelniach, miała za sobą dwa lata akademii sztuk pięknych – sama trochę malowała. Staż z konserwatorstwa odbywała między innymi w Luwrze – tato tak zdecydował – powiedziała, zawahała się i roześmiała po chwili – no to już wiesz, tak, jestem córką szefa. Przez rok chodziła na wybiegach, ale nie podobało jej się – seks jest wszędzie w powietrzu, reżim jak w koszarach, a ja lubię się pieprzyć – powiedziała, patrząc na niego z rozchylonymi w uśmiechu ustami. Była bardzo ładna – rosyjską urodą którą podkreślały lekko skośne, błękitne oczy – ale nie zdecydował się. Miłości się nie wykluczają, a uzupełniają, drogi Monteki – powiedziała do niego, kiedy po kolacji żegnali się w hallu hotelu. Widać to po tobie – roześmiała się w odpowiedzi na jego nieme pytanie. Pojechał do domu i przez kwadrans patrzył na obraz. Może Katia miała rację – pomyślał. Obraz Karoliny kochającej się z kimś innym budził w nim zbrodnię.
Najlepiej byłoby, żeby przestał ją kochać. Tę samą opinię wyraził Dymitr, kiedy już goście wigilijni rozeszli się, a Anula – żona jakże polska – po ułożeniu w pokoju gościnnym wiekowej już teściowej do snu, postawiła przed nimi butelkę koniaku, pocałowała Dymitra w usta i odeszła psykając po drodze na kocisko. Ten pobiegł za nią i w ten sposób obaj mogli się wreszcie tego koniaku napić – odpadła konieczność pilnowania przed niszczycielem choinki.
– Ożeń się z nią może? – z wyczuwalną w głosie melancholią zasugerował Dima.
– Zniszczy mnie ta miłość – mruknął.
Wokół cisza, śnieg na krzewach za oknem, świece, iskierki połyskujące na choince. Dymitr sięgnął po koniak.
– Dlatego właśnie radzę… – nie dokończył. – Czy wyście już rozważali, że możecie być spokrewnieni? Weźcie ślub i niech ona zajdzie w ciążę. Dopiero będziecie mieli problem. Może to lepiej, że ona cię trochę zdradza?
– Wiesz, jaki jest mój stosunek do zostawiania śladów po sobie.
– Akurat Karolina będzie cię o zgodę pytać. A matki dziecka już nie zabijesz, właśnie dlatego.
– Ślad?
– Tak. Rana. Co cię opętało?
– Nie wiem.
– Może pozbądź się tego obrazu? Pal diabli madrygały, choć i one pewno… Ale ta kartina pełna zła!
– Jesteś pewien?
Szelest płomyków w kominku.
– Ty dumasz tak, złe nie może być to, co człowiecze. A na dokładkę ta kartina piękna… – zadumał się. – No ugrjumaja eta krasota.
– Sam powiedziałeś, ponure to piękno. Piękno, nie zło.
– A ty pojęcia mylisz – powiedział łagodnie Dima. – Dobro zawsze piękne, ale zło może z pięknem iść pod rękę. Zło ma wybór, bowiem jest kategorią… dialektyczną. O, właśnie.
– A mordy masowe? A Rwanda, Shoah?
– A to, widzisz… – Dima znowu myślał chwilę. – To znowu… to nie jest ludzkie. Jest świadectwem potworności jakiejś, w którą możemy się przemienić, może ona nas czeka, w przyszłości. Bo ona nie ma ani dobra, ani zła, ona jest poza nimi, poza nami wszystkimi tutaj i teraz. Tam, w Rwandzie, dziesięć tysięcy ludzi mordowano dzień w dzień. Ktoś to policzył. Potworność taka żadnej emocji nie ma, żadnej miłości, żadnej nienawiści. Ona zabija dziesięć tysięcy ludzi, a potem idzie do domu na obiad. Z pracy wraca. Coś nas znieczula na potworność i cierpienie bliźnich naszych i to coś od czasu do czasu wychyla się z osoby ludzkiej, chwyta miłość i nienawiść, wyrywa je nam z serca i wyrzuca precz. A potem jest Rwanda. To nie jest ta furia, która na przykład krzyżowców w Jerozolimie tłumaczy. Kulawo, ale jednak. To jest coś innego, ja boję się bardzo, że to kiedyś zwycięży i nie trzeba będzie żadnych automatów konstruować, tylko automatami my sami zostaniemy. Do mordowania, bo niszczenia się nawzajem. Bez miłości, bez nienawiści. W nieludzki sposób i wtedy już na zawsze pozbawieni miłości i nienawiści.
Dima nalał koniaku. Chwilę znowu myślał.
– Dlatego u ciebie te pojęcia są pomylone – podjął. – Bo u ciebie to jest zabić z miłości, a tam jest zabić z uznania do zabicia. Bez emocji, zaś wtedy idziesz do pracy. A ty nie do pracy idziesz, tylko na balkon w środku nocy i na tym balkonie zastanawiasz się, co cię tak właściwie boli, skoro aż tak kochasz. I czy nie lepiej zabić tę miłość, skoro aż tak boli. Otóż…
– Dima – przerwał mu Karol – ty byłeś z nią w Prowansji?
Kuzyn popatrzył na niego, zawahał się. – Byłem.
– Spałeś z nią?
Dymitr westchnął. – A ty byś się naturalnie powstrzymał. Od uwodzenia długonogiej siedemnastolatki, z oczami jak latarki, która właśnie dojrzała do tego żeby sprawdzić, co może zrobić z mężczyzną którego akurat ma pod ręką.
– To nie jest odpowiedź.
– Dostaniesz odpowiedź – milczał chwilę, podniósł głowę. – Nie, nie kochałem się z nią. Ale wówczas z diabłem podpisałbym układ… O niczym innym przez te dwa tygodnie nie marzyłem. Ale… to było takie, patrz, nie dotykaj. No, nie dotknąłem – westchnął znowu – ale jeszcze dzisiaj, czasami… ech, kobiety. A ty mi przysięgaj zaraz, że jej nic złego nie zrobisz. Może to i piękne, to twoje bezopamiętanie, ale ponure.
Karol wstał. – Dzisiaj już nikt nie komponuje madrygałów.
– Napijmy się – zaproponował Dymitr. – Za madrygały właśnie. Trochę ci zazdroszczę. Wyjdziesz, ja pójdę do Anuli mojej i co najwyżej będę bił się z kotem. A ty wrócisz do domu i z upiorami będziesz się bił.
Karolina wracała taksówką. Była już noc, wigilia zakończyła się późno, a ona mamie znowu nie zadała tego pytania. Bała się je zadać? Bała się odpowiedzi? Ani jedno, ani drugie – domysł, że może być owocem miłości matki do mężczyzny innego niż ten, którego uważała za ojca, właściwie niewiele w jej emocjach zmienił, a jeśli już, to wzbogacił je w szczególny sposób. Z matki była nieoczekiwanie dumna – z tego, że miała odwagę, że nie zawahała się miłość dać i miłość wziąć. Przysięgi są rodzajem konwenansu – uważała – na dokładkę marnego, skoro są łamane dość nagminnie i co ciekawe, przelotny kaprys łamie je łatwiej, aniżeli prawdziwe uczucie. Być może dlatego, że przelotny kaprys zetrzeć łatwiej, że kiedy mówimy sobie: do widzenia kochanie, być może do zobaczenia, pozostawiamy sobie pamięć przyjemności, a nie pamięć bólu rozstania. Ojciec – ten, który może tylko ją wychował… Ale kochał się z jej matką przecież, zatem ich miłość również ją stworzyła, bo w niej się urodziła – nawet jeśli nie z niego, w niej rosła, w niej uczyła się świata. A tamten… Ojciec Karola nabierał dla niej niesłychanego znaczenia nie dlatego, że mógł być i jej ojcem – ale że był ojcem jej związku z Koto – mogącym, dzięki niemu właśnie, być jej bratem, nawet jeśli przyrodnim. Związek ich powstał z jego lędźwi. I nie dlatego była zafascynowana, że był to związek, ale że był to taki związek – utopiony w mitach. Chciała znać prawdę i nie chciała – bo jeśli nie… Byłby to nadal związek. Miłosny, przepojony erotyką, tęsknotą, karmieniem siebie wzajem, mówieniem do siebie i o sobie, słuchaniem, rozumieniem, pojmowaniem. Ale bez transgresji, przekroczenia samej siebie, złamania tabu, bez jabłka, bez zatopienia zębów w zakazanym owocu. Związek jej – siostry i jego – brata przełamywał najbardziej stanowcze tabu w ostatecznej – bo współczesnej dla nich – kulturze. Świadoma siebie, świadoma swoich możliwości i umiejętności nie była – o czym doskonale wiedziała – pozbawiona pewnych zdań odrębnych odnośnie sposobu patrzenia na ewolucję kultury. Jeśliby patrzeć na nią jak na ciąg następstw prowadzących do stworzenia rzeczy pięknych – ewolucją była, ale przecież nie o tworzenie rzeczy pięknych chodziło, a o ich ogląd, o wrażenie piękna powstające w widzu, odbiorcy, osobie, która coś przeżywa zapoznając się z dziełem sztuki – ale wówczas już nie o dzieło chodziło, a o wrażenie piękna, o przeżycie pewnej wzniosłości. To zaś było stałe i niezmienne, przynajmniej przez ostatnie kilkadziesiąt tysięcy lat, zatem nie ewoluowało wcale – środek wiodący do celu ewoluował poprzez różne style w różnych kulturach, sam cel zaś pozostawał absolutnie i niezmiennie powtarzającym się i była to wzniosłość właśnie. Świat jawił się jej jako karuzela powtórzeń, które, według niej, najlepiej zawierały się w mitach, bo nawet jeśli różnorodnych, to spójnych jeśli chodzi o cel – wyzwolenie od czegoś, poprzez przekroczenie samej siebie. Zakazy w różnych kulturach są często unikalnie niepowtarzalne, natomiast emocje najczęściej podobne – niosące w sobie uczucie otarcia się o boskość i nie tylko w wypadku zwycięstwa, klęska też potrafi mieć iście boski wymiar. Czy była egzaltowana? Ależ tak – oczywiście! Ale też ukrywanie egzaltacji – konieczne, z czego doskonale zdawała sobie sprawę, bo egzaltowana traciła wiarygodność – powodowało, że zarówno jej zajęcia z socjologii sztuki, jak i to, co ostatnio zaczęła pisać, miały klimat wrzącego lodu: pod przejrzystą lodową szybą wiły się płomienie, a ona we właściwych momentach pozwalała im się ukazać. Umiejętność świadomego kierowania swoim podnieceniem czyniła ją tym bardziej interesującą. Taksówka stanęła na światłach, Karolina uniosła się.
– Pojedziemy do Bartoszewa. Zmieniłam zdanie. Proszę.
– Daleko – kierowca nie odwrócił się. Światła się zmieniły, ruszył. – Jest wigilia, panienko. Rodzina i tak dalej.
– Zapłacę ekstra – chciała do Koto, ach, jak ona chciała do Koto.
– To nie to – mruknął taksówkarz. – Tylko… A, dobrze. Niech pani to ma, pod choinkę.
– Niech się panu w życiu szczęści – odpowiedziała z prostotą.
Tutaj na uliczkach leżał śnieg. Wysiadła z życzeniami wesołych świąt, kierowca odjeżdżał zadowolony. Kolor spadający z granatowego, jasnego nieba, prześwietlonego do głębi księżycową poświatą, kroki w ciszy – jej kroki, w których tylko chrzęst śniegu, mur, ośnieżony konar zwieszony zza niego, wnęka, miała klucze. Ach jak chciała do Koto – do brata, do ukochanego. Otworzyła furtkę, dom był ciemny, w żadnym oknie ani śladu światła. Przeszła pod taras – to samo. I cisza. W tej ciszy usłyszała jakby pisk, może cichy skowyt. Atramentowy kolor nadal spadał z nieba. Wróciła pod drzwi, włożyła klucz do zamka. Znowu ten pisk. Przekręciła, nacisnęła klamkę, pociągnęła.
Obok niej przemknął Hel, otarł się o nią, zdążyła zauważyć posklejane w brunatne plamy futro i to, że Hel kuleje, podniosła wzrok i zobaczyła tamtą twarz – z obrazu, a po ułamku sekundy uniesioną rękę ze sztyletem. Ręka i sztylet były brudne od krwi.
Alski