Miłość – pierwszy
Robię to z pewnym niepokojem, ale i z ciekawością. Pomysł zrodził się podczas jednego z wieczorów w Paradyżu, następnego dnia wymógł na mnie pierwsze zdania, w kolejnych spisanie tego, co zobaczyłem szczegółowo. Tak, będzie to opowieść o miłości, ale nie tylko kobiety i mężczyzny. Będzie to również opowieść o miłości do muzyki, malarstwa, poezji. O miłości, która wymusza wybory, czasami powoduje, że pozostajemy samotni, a czasami wracamy i walczymy z inną miłością do upadłego. O tym, że pięć głosów może zniewolić, być może nawet zabić. O tym, że czasami trzeba odejść, aby tym bardziej wrócić. Silniejszym, niekiedy bardziej szalonym, z pewnością piękniejszym i lepszym – bo piękno i dobro wygrywa. Proszę zwrócić uwagę: wygrywa, nie zwycięża. A dlaczego tak? O tym będzie ta opowieść.
Logo jest ilustracją sposobu prowadzenia opowieści. Bohaterowie są w świetle – nawet jeśli niekiedy mrocznym. Reszta świata jest odległa. Sposób opisu rzeczywistości, która ich otacza, jest celowo taki, a nie inny. Również ich sposób porozumiewania się – nieco odmienny od maniery, wśród której żyjemy. Między innymi z tego wynika mój niepokój i ciekawość, bo pozostając w tej manierze łatwo jest otrzeć się o kicz. Jeżeli, czytelniczko, czytelniku, to właśnie zasygnalizujesz, nie pogniewam się. Szukam, oczekuję podpowiedzi.
Powieść nie będzie w całości publikowana na stronie, ale co jakiś czas obiecuję fragment, już choćby po to, aby sprawdzić, czy dotrzymuję samemu sobie słowa – czy nie idę na łatwiznę sentymentalizmu. Zapewne będzie to czytelne w komentarzach, zaś jeśli ich nie będzie, tym bardziej. Teraz już mogę zaprosić do lektury; fragment poniżej jest częścią prologu, który ma opisać bohaterów, przy czym bohaterami są nie tylko osoby – wiele elementów tej opowieści wiedzie byt osobowy, osobami nie będąc. Jeszcze jedno, odnośnie uwagi, która zapewne niejednej i niejednemu się nasunie. Tak, to robi każdy pisarz, co nie oznacza, że opowieść jest kontynuacją rzeczywistości. Jest inną opowieścią. Zapraszam.
MIŁOŚĆ
– Powiedz coś – Kata leżała na jego piersi, ocierała się o niego, wszystkie elementy tworzące Katę otaczały go z namysłem, z zastanowieniem, jakby kalkulowały ile dostaną w zamian, jeśli nadal będą krążyć wokół słońca. Kulawego, jakżeż niedoskonałego i on o tym wiedział, a Kata? Chyba nie. Nie wiedziała, albo tworzyła wrażenie, że nie wie. Kata była cudowna. – Powiedz coś.
– Gesualdo da Venosa.
Uśmiechnęła się. – Nie wystarczą ci madrygały? Naprawdę potrzebujesz mnie zabić? Nie mam kochanka. Nie identyfikuj się aż tak bardzo. Nie chcę, abyś cierpiał.
– Widzisz cierpienie?
– Tak, twoje – nadal uśmiechała się. – Jesteś jedyny. Dlatego cierpisz. Doskonale wiesz, że nie pójdę się kochać z nikim, kto nie jest choćby cieniem ciebie – ocierała się – a że ty nie rzucasz cienia, to nie pójdę się kochać z nikim… a że ty potrzebujesz, żebym poszła się kochać z kimś… poza tobą, to będę musiała pójść i kochać się z kimkolwiek, a ty wtedy mnie zabijesz i wreszcie będziesz szczęśliwy. W cierpieniu. Nie wolałbyś jakiegoś dziecka? Ze mnie i z ciebie? Z tej nocy? Gesualdo?
Oszołamiające piękno. Kata.
– No? – piersi Katy.
– Zapiszę to – podniósł się.
– Co?
– Ciebie – patrzył. Naga Kata, krucha jak trzcina, nazbyt szalona aby nie złamać się kiedyś i nie umrzeć definitywnie w objęciach jego albo kochanka, albo może obu bo i to brał pod uwagę kiedy Kata umierała na chwilę, kiedy Kata spała albo pisała do niego wyuzdane esemesy po francusku, albo nie odzywała się wcale, bo nawet wyuzdany francuski nie zadowalał jej – nieustannie mierząca wyżej Kata i jego groza, że ona dostrzeże, że on jest niżej. Był?
– Zapiszę to – powtórzył. – Staniesz się nieśmiertelna.
– Nie chcę. Nie mogłabym pozostać dosłowna?
Świeca migotała, w jej świetle potwór czający się na Andromedę wydawał się drżeć z żądzy. Gobelin na ścianie naprzeciwko łóżka. Łoża.
Sam był kochankiem. Był równoważny temu drugiemu.
– Dosłowna jesteś aluzyjna. To jedna ty, w przemianach. Przemieniana, ale jedna. Metafora to o wiele więcej. To ty w wielu kobietach. Twoja cudowność, ukryta w każdej z nich. Taką ciebie chcę stworzyć.
– A nie stworzyłeś? Do tej pory? – głęboko brązowe tęczówki Katy teraz zlewające się ze zdumieniem rozszerzonych do krańca źrenic. – To czym się do tej pory zajmowałeś, Gesualdo? Kim ja byłam, śniąc po nocach twoje wizje i potem wcielając się w nie? Nie byłam metaforą?
Narzucił na siebie nocną koszulę. Granatowy atłas. Sięgnął po sztylet.
– Jeżeli pozostawisz jedynie metaforę, natychmiast stanie się ona dosłownością i stracisz to, co zamierzasz zyskać. Niepożądana metamorfoza metafory – Kata roześmiała się cicho.
Druga świeca, stojąca u wezgłowia, rozświetlała jej włosy. Wahające się światełko, cienie na twarzy okolonej połyskującym złotem – Kata była naturalną blondynką.
– Jabłko – sięgnął do patery na stojącym przy łożu karle. – Chcesz kawałek?
Wyciągnięta ręka, nawet w tej ciemności śnieżnobiała.
Odłożył sztylet, podał jej połowę. Kata – pomyślał po raz nie wiem który. Najpierw ja umrę, bo będę musiał umrzeć, żebyś ty się nie dowiedziała… żeby moja metafora stała się dosłownością. Czasami podejrzewał ją o jasnowidzenie.
– Raj rozcięty na pół – powiedziała zamyślona. – Chodź tutaj.
Pochylił się nad nią. Pociągnęła go do siebie, językiem rozchyliła wargi. Pocałunek, wilgotny, słodki i pachnący, pełen cząstek jabłka wędrujących z ust Katy do jego ust, z jego ust… Kata odsunęła się.
– Żebyś był mną – powiedziała cicho. – Trochę, czasami… Żebyś potrafił odczytać choć połowę tej miłości… – nie dokończyła.
Patrzył w oczy Katy. Olbrzymie, ciemne źrenice, dwa niewiadome morza. Czas stanął.
Zamigotał płomyk świecy. – Chodź Gesualdo. Chodź Koto spać. I zdejmij tę… – parsknęła cichym śmiechem. – Bardziej aksamitny jesteś bez niej. Ach, poczekaj – wstała, przeszła przez pokój, uchyliła ciężkie drzwi.
Kata – zamknął oczy. Pod powiekami miał obraz Katy idącej przez pokój.
– Hel – zawołała cicho. Wróciła, usiadła na krawędzi łoża.
Do pokoju bezszelestnie wszedł czarny potwór. Połyskliwy, mroczny cień z dwojgiem błyszczących żółtawo latarek oczu przesunął się po grubym dywanie, usiadł na tylnych łapach przed Katą, położył kosmaty pysk na jej kolanach. Przelotnie pokazał zęby, jakby się uśmiechał. Kata ujęła jego głowę w obie ręce.
– Pilnuj sztyletów – powiedziała cicho. – Wszystkich sztyletów które on ma, a tych ukrytych najbardziej. Bo ja nie chcę być metaforą, chcę żyć. Dla niego. A on jest nasączony Gesualdem jak gąbka.
Pies zamknął oczy.
Kata była cudowna.
– Zagryzłby mnie – powiedział półgłosem. – Bez wahania przegryzłby swojemu panu gardło, gdybyś wyraziła życzenie. Jest szalony.
Kata odwróciła się. – Ty bardziej. I pomyśl, co mam na myśli mówiąc, ty bardziej.
Przegryzłby swoje gardło. Sam. Gdyby wyraziła życzenie. To miała na myśli.
Wyszedł z Hel na spacer pod koniec nocy. Płaty mgły między nikłymi światłami latarń, niekiedy przecinane cieniem i szelestem gawronich skrzydeł, liście o tej porze poranka – czy nocy – jeszcze niewiadomego koloru, pomiędzy nimi rozpięte pajęczyny z nanizanymi na kunsztowne arabeski kropelkami wody. Jak perły przejrzyste absolutnie – pomyślał – w tej jednej chwili, tego jednego spojrzenia. Gdyby zatrzymać się na zawsze w takiej chwili, miałoby się przez wieczność piękno przed oczami. Kata.
Hel szedł przy nodze, ocierając się o nią od czasu do czasu, muskając ją swoim poskręcanym, czarnym futrem jakby sprawdzał, o czym pan myśli i czy nie o sztyletach, posłuszny prośbie najbardziej ukochanej przez niego istoty, o czym wiedzieli oboje, pan i sługa, człowiek i pies. Obaj kochali. Dla Katy Hel nie był sługą – był najwierniejszym towarzyszem i obrońcą, był tarczą i mieczem, był pociskiem najcelniejszym i okrutnym, potrafiącym pozostawić przeciwnika z raną daleko dotkliwszą aniżeli rozszarpane ramię – bo potrafiącym pozostawić go z zapamiętaną po kres życia raną grozy i poniżenia. Jednym skokiem obalał przeciwnika, stawał nad nim z paszczęką pełną przerażających, iście wilczych kłów, wlepiał w niego zimne spojrzenie żółtych oczu i czekał. Okolica była spokojna, miasto szumiało w oddali, ale zło wisi w każdym powietrzu. Kata wieczorami lubiła wychodzić z Hel na spacer i kilku opryszków dowiedziało się już, na co stać towarzyszącego jej czarnego rycerza. – Hel – mówiła Kata – puść go. On już wie.
Był olbrzymi. Otrzymał go w prezencie od szwajcarskich gospodarzy, u których wynajął pokój z przymusu niejako, bo nic innego nie było do wzięcia, a on po kolejnej nie do końca legalnej włoskiej transakcji zapragnął odpocząć. Jechał wówczas do Mantui na złamanie karku i zmęczenie poczuł dopiero, kiedy ujął w ręce ten niewielki obrazek. Dobry człowiek i gołębie wokół – z kręgu Fra Angelico. Był tak piękny swoją surową jeszcze kreską i swoimi czystymi jeszcze barwami, że zapragnął zasnąć przed nim z otwartymi oczami. Zapłacił za niego za dużo – wiedział o tym, ale Rosjanin, który go kupił rok później, zapłacił cztery razy tyle i dziękował, że mógł go kupić. Prawdziwym znawcą był ów Rosjanin. Wówczas, w Mantui, poczuł się zmęczony na tyle, że zamiast wracać do domu pojechał w Alpy. Wracając drugiego popołudnia z nart wstąpił do gospodarzy, zoczywszy na ścianie obszernej izby skrzypce. – Po ojcu, monsieur – odparł starszawy gospodarz, obok stała jego żona. – Il avait joué trés… – nie dokończyła, jakby wzruszona. – Puis-je? – zapytał. Gospodarz uczynił przyzwalający ruch ręką.
Nie był dobrym skrzypkiem, ale musiało być w jego grze coś z owego „trés”, po którym zamilkła żona gospodarza. Oboje zdawali się poruszeni, kiedy odkładał skrzypce. Następnego popołudnia gospodarz zaprosił go na pożywną zupę. Nourrissante – tak ją określił. Kiedy on skończył i odsunął talerz, weszła kobieta i położyła przed nim skrzypce. I tak było po ostatni dzień jego pobytu. Zaś ostatniego dnia, po grze, gospodarz zaprosił go do archaicznej chaty stojącej daleko, na krańcach podwórza. Wszedł pierwszy, niosąc przed sobą naftową lampę, kazał stanąć u progu i czekać. Pierwsze co on zobaczył, to olbrzymie żółte ślepia połyskujące w mroku. Po chwili do jego nóg podszedł kłębek czarnej wełny, przysiadł i spojrzał w górę. Ten sam blask starego złota. – Celui-ci – zawyrokował gospodarz. – Monsieur, Ce chien est le votre.
Nie było żadnych dalszych wyjaśnień. Przedziwne było to, że natychmiast poczuł z czarną kulą u swoich stóp niezwykły związek, a dotąd nie lubił zwierząt. Zrobiło mu się cieplej, ale nie tylko, było tam coś jeszcze, rodzaj lęku przemieszanego z ciekawością, który pozostał mu do dzisiaj i do dzisiaj nie umiał go sobie wytłumaczyć. – On ma imię? – Tak, Hel. – Hell? – zapytał. – Non, Hel. To po matce – odpowiedział gospodarz i cichym głosem zawołał: Helga. To, co do nich podeszło, równie dobrze mogło być alpejskim demonem, jednym z najstraszniejszych i pierwsze, co pomyślał, to że tak mógł wyglądać piekielny pies Garm z nordyckich mitów. Suka była olbrzymia i niezwykle spokojna. – Hel będzie większy – powiedział gospodarz. – Proszę go zabrać do pokoju już teraz, koszyczek ma pan przygotowany. – A matka? – zapytał niepewnie. – Ona już wie.
Nie ma nic dziwnego w tym, że człowiek stojący naprzeciwko olbrzymiego psa, odzianego w kosmate i czarne jak piekielna noc futro nieco się płoszy i tak było z Katą, kiedy przedstawił jej Hel, ale trwało to sekundy. W mgnieniu oka oboje rzucili się na siebie z niezrozumiałą jeszcze wówczas dla niego radością i po chwili tarzali się wśród dywanów, jakimi wysłany był hall, obejmując się, tarmosząc nawzajem i wylizując – przynajmniej Hel to robił. Dzisiaj już wiedział, że w tamtej chwili Hel pokochał, a Kata to poczuła, ale dzisiaj pojmował Katę przynajmniej trochę, zaś wówczas wcale.
– Dlaczego Hel? – zapytała wtedy Kata. Patrzył jej w oczy i pragnął ją zaniepokoić, zaciekawić, oczarować. Pragnął tego stale od chwili, kiedy po raz pierwszy ujrzał Katę, a moment ten miał zawsze przed sobą, ilekroć pomyślał „Kata” i zamknął oczy. Późnym letnim popołudniem idąca niedbale ku niemu dziewczyna z rękami w kieszeniach krótkich spodenek, w olbrzymich słonecznych okularach zasłaniających pół twarzy, z uśmiechem dostrzegalnym już z oddali. Kiedy podeszła bliżej usta, z ciągle obecnym uśmiechem, przybrały charakter klasyki tak greckiej, że widział wówczas je wszystkie: Afrodyty i Diany, ciąg tajemniczych bądź zalotnych uśmiechów, na końcu którego były usta Katy – nigdy przez żadnego z greckich mistrzów nie zrealizowane, ale z pewnością każdy z nich o takich właśnie marzył.
– Dlaczego Hel? – powtórzyła pytanie, a on usłyszał je po raz drugi. Być może Kata wypowiedziała pytanie tylko raz. Słyszał wszystkie pytania, które zadała Kata, widział wszystkie gesty, które wykonała Kata – beztroskie oparcie ręki na jego ramieniu w trakcie spotkania z przyjaciółmi widział tak samo dobrze, jak dłonie Katy gładzące jego policzki w chwili najbardziej intymnej. Czuł je też – te gesty, ich nieprawdopodobną miękkość w jaką materializuje się powietrze na granicy nocy i poranka, ich świetlistość – jak świetlistość mogącą się równać jedynie z promieniem słońca dotykającym łąki poprzez okno otwarte na chwilę w chmurnym nieboskłonie. I było tam coś jeszcze, coś obecnego w jego życiu, nieustannie obecnego od chwili, kiedy pierwszy raz Kata zbliżyła się do niego. Anamorphosis. Na obrazie Holbeina dwaj ambasadorowie w postawie pelnej dumy, ale i szacunku, a pomiędzy nimi biegnący ukośnie podobny strzale element – najbardziej obcy w tym świecie? Na półce pomiędzy ambasadorami lutnia, której jedna struna jest pęknięta. Co to jest – ów promień pomiędzy ambasadorami. Wystarczy wklęsłe lustro, a choćby i wnętrze łyżeczki – jest to czaszka. Pięknie obrobiona przez malarza ludzka czaszka, ukazana w perspektywie anamorfotycznej, czaszka – stale obecna w naszej perspektywie, opatrzona i codzienna, a przecież nadal pełna symboliki którą zawiera nieustannie, a którą dostrzegać przestajemy przez jej ciagłą obecność właśnie. Dopiero anamorfoza wprowadza na powrót jej najgłębsze znaczenie, właśnie przez trudność odczytania, odszyfrowania, przez zdumienie jej obecnością tam, gdzie jest przecież już obecna. Ale obecnością inną i dopiero taka obecność – tajemnicza i egzotyczna – inspiruje do refleksji o głębi, na którą ona zasługuje. Podobnej anamorfozy dokonał w poezji Shakespeare – wydobywając z piachu czaszkę Yoricka wydobył z Hamleta wersy nie tylko o niej. Anamorfoza… Obok codziennego świata Katy – tego o perspektywie Rafaela czy Botticelliego, istniał w niej świat, w którym perpektywa Tintoretta była najłatwiejsza do odczytania, nawet jeśli w niepojętej oceanicznej głębi jego obrazów walczyli ze sobą archaniołowie i szatani. To było łatwe. Reszta była trudniejsza, trudna, bardzo trudna. Czasami udawało mu się pojąć w chwili iluminacji, którędy i dokąd pobiegła anamorfotyczna myśl Katy, refleksja, gest, spojrzenie – czasami udawało mu się i wówczas był szczęśliwy, bo wówczas towarzyszył jej w dosłownym niemal sensie – jakby był nią, a przynajmniej tą myślą, tym gestem. Przykład? Reprodukcja Gabriela Rossettiego którą trzymała przed sobą i jego słowa, że teraz powinien już przestać się buntować, bo przecież idzie tą drogą, z nią razem. I jej odpowiedź: double alone. Anamorfotycznie jemu ukazana jej myśl, a do niego należało odczytanie. Kata.
– Dlaczego Hel? – zapytała po raz trzeci, może zresztą rzeczywiście tylko raz zapytała, a on słyszał pytanie wędrujące jak echo do niego od Katy, która w nim była, odbijając do niego jak piłeczkę tenisową pytanie, które wypowiedziała wtedy, a które on miał w oczach już na zawsze. Opowiedział jej wówczas tamtą historię, opowiedział o związkach, jakie w nim wówczas powstały i opowiedział o porządku świata, jaki z nich się zrodził. Tej części świata, która dotyczyła Hel, a było to złożone. Wówczas, przed kilku laty ujrzawszy w zaledwie liżącym ciemność świetle latarni matkę Hel pomyślał, że ma przed sobą piekielnego psa Garma – wedle mitologii nordyckiej pilnującego wrót do świata zmarłych. Jego panią jest Hel – królowa krainy zmarłych, córka boga Lokiego, notorycznego przestępcy i oszusta, przez którego krętactwa ginie, ugodzony przez swojego ślepego brata strzałą w oko Baldur, najdobrotliwszy z bogów. Ten pies – powiedział wtedy do Katy – na imię ma Hel, po matce Heldze, bo tak on usłyszał od swojego szwajcarskiego gospodarza. Może być też tak, że jego imię jest pewnym sygnałem. Być może niesie on wcieloną w niego boginię Hel – władczynię świata zmarłych. Ale to jest pies – powiedziała Kata. Jest Garmem, kolejnym jego wcieleniem – odpowiedział – ale może nieść w sobie Hel, bo jego imię to Hel. Ale pochodzi od matki – Kata czekała. Jest słowem – zamyślił się – jego imię może być różnymi znaczeniami tego słowa. Możesz wybierać. Dobrze – odpowiedziała Kata – on jest Hel. Chodź Hel – przytuliła policzek do głowy siedzącego przed nią olbrzyma – pójdziemy na spacer. I poszli. Kata i Hel.
Oni dwaj wrócili, kiedy świtało. On przygotował wszystko do śniadania, Hel poszedł na górę, bo gdzieżby indziej. Gdyby Karol, po nakryciu stołu poszedł za nim, ujrzałby Katę śpiącą z głową wtuloną w poduszkę i z rozrzuconymi rękami, z których lewa obejmuje kudłatą głowę psa, leżącego obok niej. Widział to już. Nie poszedł, nie chciał jej budzić. Przeszedł do salonu, usiadł przy klawesynie, przez chwilę prostował i zginał palce. Musnął delikatnie kilka akordów, spojrzał na stertę nut obok, zamknął oczy. Otworzył, przyjrzał się z uwagą klawiaturze. Wyślizganej, bo dwustuletniej, pieczołowicie odnowionej jak i cała reszta instrumentu, w mistrzowskiej antwerpskiej pracowni, w której instrumenty poddaje się nie renowacji, a kocha się je, przywraca do życia i unieśmiertelnia. Położył ręce na klawiszach, rozpoczął. Grał utwór o tęsknocie za niemożliwym, o pragnieniu nie do urzeczywistnienia, o bólu przynależnym marzeniom nie do realizacji… grał o sobie samym – o swojej tęsknocie, swoim pragnieniu, swoim bólu. Grał powoli i jak najciszej, dźwięki wypływały z klawesynu, oplatały szary świt, może już poranek, obiegniki krążyły w powietrzu goniąc przynależne im nuty, muzyczne frazy przemieniały się w obrazy, te w jeszcze coś innego co nie wiedział czym jest, ale wówczas był najbliżej. Kata.
Skończył, podniósł wzrok. Na zamkniętym teraz skrzydle klawesynu leżał manuskrypt. Ten manuskrypt. Stara, pożółkła teczka opatrzona napisem: Carlo Gesualdo – musica. Kruche karty wewnątrz zawierały pięciogłosowy zapis w fis-moll, natomiast tekst pieśni między liniami nut został niegdyś, być może przed wiekami, z niezwykłą starannością zaczerniony, zakazany każdemu. Gesualdo da Venosa. Madrygał. Zaczął grać jeszcze raz. Domenico Scarlatti, sonata a-moll. Nie oddalać się, nie. Kata.
Kiedy kończył, objęły go jej ręce i usłyszał jej głos. Był to głos anioła, ale nawet jeśli anioł towarzyszył mu i był tak blisko, ciągle był niesłychanie odległy. Niedosiężny.
– Jesteś okrutny Koto. Wplatasz piękno w mój sen tylko po to, aby oba odeszły.
– Abyś oba wniosła w poranek – odpowiedział. – Twoje piękno i twój sen.
– Twoje piękno – przytuliła policzek – bo to ty grałeś.
– Nie, twoje – odwrócił głowę i dotknął kącika jej ust – bo grałem dla ciebie.