Miłość – drugi
Ciekawość zwyciężyła. Twoja odpowiedź – czytelniku – jest decydująca o tym, na ile autor może sobie pozwolić. W wypadku tej powieści zdaję sobie sprawę, że pozwalam sobie na dużo tyleż będąc zajętym treścią, co formą. Mniej więcej znam dalszy ciąg tej przygody i zapewniam – nie będzie ona banalna. Daleko większy mój niepokój budzi forma, od której nie odchodzę mimo wrażenia, że co chwilę ocieram się o kicz. Ale nie dostrzegam żadnej możliwości opisania tej historii inaczej. Jeśli miała ona miejsce, w przestrzeni imaginacyjnej czy rzeczywistej – nie ma sposobu, aby opisać ją inaczej aniżeli przeżywali ją bohaterowie. Spróbuj, czytelniku – bohaterowie tacy są, w takich obszarach żyją, takie są ich pragnienia. Poniżej kolejny fragment. Zapraszam, z nadzieją.
Pojechał do Amsterdamu. Kata pojechała do Zakopanego, w związku z tym on pojechał gdziekolwiek. Pojechał do Amsterdamu, co miało drugorzędne znaczenie, bo jeśli skandaliczny postępek Katy polegający na wyjeździe do Zakopanego dokonał się i to rzeczywiście, Koto nie miał wyjścia. Koto pojechał gdziekolwiek, a Karol do Amsterdamu. Było to pokrętne, ale przynajmniej niosło ulgę. Idąc Oudezijds Voorburgwal skręcił w lewo, zakołatał w żabiozielone drzwi. Rzucił przelotne spojrzenie na kanał. Z tobą – pomyślał – z tobą, Kata-me, na dowolnej barce, dowolnym kanale, dowolnej rzece, gdziekolwiek, byle z tobą. Otworzyła gospodyni. Wiedział, że pojechał niejako z rekontry, riposty tak właśnie zamierzonej, kiedy trzymając szpadę w ręku i odbiwszy sztych opuścił ją i pozwolił się zaatakować ponownie, pozwolił jej – Kacie – wbić oręż w jego pierś tylko po to, żeby poczuć rozkosz umierania z bycia ugodzonym szpadą którą ona trzymała w ręku, żeby tę rozkosz poczuć, przeżyć… żeby z niej umrzeć, z tej rozkoszy. Gospodyni w drzwiach. – Goedermorgen meneer Karel – znała go z poprzednich wizyt. – Goedemorgen – odpowiedział. – Michel? – Monsieur Michel? – przeszła na francuski, zakryła usta ręką – Un moulin rouge, comme d’habitude. Entrez-vous, s’il vous plait.
Michel był Francuzem, Prowansalczykiem właściwie, co podkreślał z lubością, pławiąc siebie i przyjaciół, w tym liczne przyjaciółki w oparach czerwonych win, anchois, serów, trufli i oliwek, których pełne były piwniczki zarówno tutaj jak i w Castillon – jego kwaterze głównej. Pełne były jak – nie przymierzając – pałac papieski w Awinionie rozwieszonych na ścianach dostojnych ojców Kościoła i dramatycznych ukrzyżowań. Jedno i drugie wszak służyło podniesieniu przyjemności doznań – n’est-ce pas? Karol wszedł.
Stojący przy ścianie konfesjonał rżnięty w gotyk płomienisty służył za podręczną garderobę, przy przeciwnej – być może dla utrzymania klimatu rozedrgania i ruchu – rokokowy stolik z niedbale rzuconą prasą i korespondencją, obok dwa foteliki, na wprost trzy stopnie, niewielki podest, po lewej stronie biust Franciszka I na kolumnie, po prawej na podobnej Henryk IV, na wprost dwuskrzydłowe drzwi w zieleni obramionej złotem – te otworzyły się i stanął w nich Michel. – Bienvenue, Charles. Bienvenue.
Ociekający purpurą i złotem, stylizowany na kontusz szlafrok okrywał sylwetkę nie tyle otyłą, co dostojną. Kędzierzawe, ciemne, poprzetykane srebrzystymi nitkami włosy, niżej krótko strzyżona cezariańska broda, zaś wyraz twarzy niemal heraklitejski, ale z godnym Diogenesa zmrużeniem powiek i wygięciem warg w ledwie zawoalowanym lekceważeniu świata. Wszystkie piękne ery już były, mówiła twarz Michela. Złota, srebrna, brązowa… ta teraz nic wspólnego nie ma z jakimkolwiek metalem, nawet najmniej szlachetnym. Ona nie jest nawet cynowa. Kiedyś Michel objaśnił Karola, jaka jest era, w której przyszło im żyć. Drewniana w emocjach, plastikowa w sztuce – oto jaka jest. To mówiła teraz jego twarz, tak patrzyły jego ciemne oczy, tak węszył z niesmakiem jego wyrazisty nos, tak wyginały się jego wargi – prześmiewczo wyceniając świat w którym na drzazgach z potrzaskanych drzwi do dawnych świątyń łopotały plastikowe torby z supermarketów, upaprane majonezem i karykaturami ludzkich pragnień. – Une bouteille Veuve Cliquot, s’il te plait, Sabine – powiedziała twarz. Gospodyni skinęła głową i zniknęła. Michel zszedł z podestu i objął Karola mocnym uściskiem. – Dejeuner. Chodźmy biesiadować.
Przechodząc do jadalni Karol tęsknił. Mógł tej tęsknoty dotknąć. W opuszkach palców czuł Karolinę.
Kiedy siadali do stołu, Michel przeprosił go. Przeszedł do korytarzyka, otworzył drzwi. – Na dziś koniec zabawy, dziewczynki. Idźcie do miasta, kupcie sobie coś ładnego. Sabina wami się zajmie.
– Dlaczego przyjechałeś? – Michel obracał w palcach kieliszek. Siedzieli w wykuszu jadalni z widokiem na kanał. Jesienne kolory budowały przed nimi impresjonistyczną przestrzeń, tonącą w plamach barwionego powietrza, po obu stronach kanału zielonych, tracących niezdecydowanie kolor i wybuchających ponownie w imaginacyjnej przestrzeni od złota do brązu. Woda w kanale była koloru rozjaśnionego antracytu. Stojący na ostatnim z kamiennych stopni pies pił wodę, w powietrzu nad nim wirował liść. Można było unieść głowę – błękit nieba miał odcień zwiastowania i śnieżnobiały anioł płynął przez powietrze niosąc dobrą nowinę. Tylko chmura, ale Karol aż zadrżał. – Zakochałem się.
– Kim jest twoja ukochana?
– Geniuszem.
– Jest piękna?
– Odpowiedzieć tak, to nic nie powiedzieć.
Michel pokiwał głową. – Nie mów zatem. Zazdroszczę ci tego, ale ja już jestem za stary na miłość – znowu pokiwał głową – taką miłość. Masz ją wypisaną na twarzy i trochę mnie ona niepokoi… Bo może zaburzyć w tobie… zbudzić intensywne poczucie piękna, a jest to ostatnia rzecz, ostatnie uczucie potrzebne w naszym rzemiośle. Mamy być znawcami, nie miłośnikami. My nie mamy sztuki pojmować, my mamy się na niej znać. Wiesz jak bardzo cię cenię i jak cenię to, co zrobiłeś dla firmy. Wiesz też, jak bardzo cię lubię, być może nawet więcej… – umilkł na chwilę. – Oczywiście, gdzież mi pretendować do roli ojca, ale wujaszkiem starałem się być niezłym. Stąd mój niepokój. Bo możesz się zagubić, popełnić nieostrożność, nawet głupstwo. Będę czuwał bardziej niż dotąd, również nad tym, abyś nie zagubił poczucia profesji. Nawet jeśli ja parę miłości przeżyłem, było to dawno, a ty dotąd wydawałeś się odporny. Postaram się…
– Tak?
Michel odstawił kieliszek. – Geoffrey Chaucer, „Merciles beaute”. Te wersy masz wypisane na twarzy. Naturalnie, jest jeszcze twój ukochany Arnaut Daniel, ale na niego przyjdzie czas później. Chodźmy, pokażę ci nowości. Jedna… sam zobaczysz.
Kiedy wąskimi schodami schodzili do skarbca, Karol na chwilę zamknął oczy. Miał je, te wersy, przed sobą.
Twe oczy nagle mnie zabiją, mogę nie przeżyć ich urody.
Łagodne, jakby płynne światło przenikało zza ścian i sufitu – całe pomieszczenie, duże, przejrzyste i chłodne, wyłożone było matowymi płytami, zza których sączył się delikatny blask pozwalający na staranną, spokojną pracę. Niektóre obrazy rozstawione były na sztalugach, część stała przy ścianach, niektóre rozwieszone były swobodnie na przesuwnych stelażach. We wnęce otwarte szafy z przyborami malarskimi i do renowacji, obok szafy zamknięte, kryjące za każdym razem niewiadomą zawartość, a jeszcze głębiej, za kolumnadą dzielącą pomieszczenie, kilka wolno stojących rzeźb. Michel otworzył jedną z szaf, włożył białe rękawiczki, drugą parę podał Karolowi, wydobył z szafy sporą płaską kasetę, położył ją na stole, otworzył, odsunął się. Karol zrobił krok, wstrzymał oddech.
– Nie…
– Tak.
– Gdzie?
– Taki tam kościółek –Michel mówił powoli, ale z wyraźnym podnieceniem. – Rudera, dziury w dachu. W Toskanii. Proboszcz… ręce z wżerami po wapnie, brudny, śmierdzący potem… Piękna przygoda.
– Ile dałeś?
– Pięćset – Michel zaczął mówić szybciej. – Przecież nie mogłem mu zostawić pięciu, niechby i dziesięciu tysięcy euro. Nie dostałbym go. Byłbym podejrzany. Zresztą był tak pokryty brudem, że tylko szczęśliwy traf sprawił, że akurat wtedy światło padło na niego pod odpowiednim kątem. Wyślę mu jeszcze trochę, przyrzekłem to sobie. Ale powiedz coś wreszcie!
Karol pochylił się, delikatnie wydobył deskę z kasety, patrzył chwilę. – Nie ma żadnej sygnatury, zresztą został przecięty, tutaj to widać. Mógł być tych samych rozmiarów, co tamten. Ale i tak… Poczekaj – pochylił się jeszcze bardziej. – Stygmaty są te same. Dotknięcie i obrót pędzlem, wtedy uzyskujesz wrażenie zagłębienia. Byłem w Asyżu.
– Mów!
– Cimabue – Karol patrzył na obraz. – Najprawdopodobniej Cimabue. Święty Franciszek. Inny niż ten w Asyżu, ale nie wiem, czy nie piękniejszy. On tutaj nie patrzy w bok, patrzy niemal wprost i zwróć uwagę, powieki są ciężkie, opadają na oczy. Przez takie spojrzenie zyskuje głębię i naturalność. Tego w malarstwie bizantyjskim z pewnością nie było. Może dobrze, że nikt tego przez ponad siedem stuleci nie ruszał. Ona jest całkiem nieźle zachowana, ta tempera – spojrzał na Michela. – Twoje oko. Czasami jesteś jak cudotwórca.
– Posłuchaj, sam nie wierzyłem… – głos Michela drżał. – Sam nie wierzyłem – powtórzył.
– Piękna deska – Karolowi też zadrżał głos. Był wzruszony. Ponad siedemset lat dzieliło tę chwilę, w której mistrz odjął pędzel od deski, od tej, w której on ją ujął w ręce. Cimabue – ten, na którym zakończył się włoski gotyk i zakiełkował renesans. On był pierwszy. – Co zrobisz?
– Sprzedam – głos Michela zabrzmiał teraz twardo, może nadmiernie. – Właściwie ty sprzedasz, tutaj nie ma odpowiednich nabywców. Zblazowane typy z milionami w kieszeni, zarobionymi na handlu odpadkami. Oni chyba nawet nie wiedzą, że było jakieś trzynaste stulecie. Krowa w formalinie, oto ich idol. Ewentualnie ta plombowana brylantami czaszka. A tam, na wschodzie, i bardziej docenią, i więcej zapłacą. Renowacja potrwa kilka miesięcy, a potem go powieziesz. Ale sygnały wysyłaj już teraz. Dostaniesz zdjęcia.
– Nie będzie ci żal? – za późno zdał sobie sprawę, że to niewłaściwe pytanie.
– Zamknij się. Dobrze wiesz.
Obaj chwilę milczeli.
– Wyjdę – zdecydował. – Muszę zadzwonić.
– Jak ona ma na imię?
– Karolina.
– Omen – Michel zaśmiał się krótko.
Stał nad kanałem, palił papierosa, czekał. Twe oczy nagle mnie zabiją, mogę nie przeżyć ich urody. Jeszcze jeden sygnał i Kata. Melodyjny, lekko zachrypnięty głos.
– Kochanie?
– Powinnaś tu być ze mną – powiedział półgłosem. Patrzył na wodę, teraz zieloną, z plamami żółci. Imaginacyjna przestrzeń zatopionych w wodzie drzew. – Tutaj. Widziałabyś to, co ja.
– A musimy?
– Co?
– Widzieć to samo? Potrafię to sobie wyobrazić. Stoisz nad kanałem i patrzysz w wodę. W wodzie odbijają się drzewa. Zachwycasz się kolorami. Proszę bardzo, widzę to samo. Teraz ty.
Zastanowił się. – Masz przerwę w zajęciach. Stoisz przy oknie, palisz papierosa, patrzysz na szczyty. Pierwszy śnieg spadł kilka dni temu i one są już podmalowane bielą. Wyobrażasz sobie śnieg wszędzie, potem myślisz o zimowym poranku w cieple domu. Odkładasz papierosa, sięgasz po filiżankę z kawą.
– Koto me… – króciutka pauza i radosny śmiech. – Widzisz, też widzisz to, co ja. Prawie. Bo ja jeszcze widzę ciebie tuż obok i widzę mysz, której wczoraj zaniosłam do piwnicy kawałek suszonego jabłka. Ona się tam ukryła, wiesz? Ona chce doczekać wiosny. Widzę ciebie tuż obok, przytulam się i myślę, że cię przekonam. Że jeśli kochasz mnie, to nie możesz być obojętny na los myszy. Ona też się cieszy i też cierpi. I nie o to chodzi, żebyś pomagał tej myszy albo innej, tylko żebyś to czuł.
– Czuję – powiedział niepewnie. Czasami jej nie rozumiał.
– Trochę tak – zgodziła się. – Trochę już tak, Koto me, kocię me niesforne. Powiedz to.
– Co?
– Kocię me niesforne.
Powiedział. Patrząc na podwodny świat pod taflą wody w kanale, na drzewa tam, na ptaki. Przez chwilę mignęła mu smukła sylwetka Karoliny, rozpięta między koronami drzew jak w skoku: z niewiadomego w niewiadome.
– Do potem, Kata me. Zadzwonię wieczorem.
– Do potem, Koto me. Kocham cię.
Wrócił do skarbca.
– Od jakiegoś czasu pojawiają się starodruki z nutami, czasami manuskrypty – Michel kładł na stole stosik związanych wypłowiałą tasiemką teczek. – Sądząc z ręcznych adnotacji, pochodzą z jednej kolekcji, najprawdopodobniej z przełomu osiemnastego i dziewiętnastego stulecia. Późnego Beethovena tam nie uświadczysz.
– Właściciel mógł nie przepadać za Beethovenem.
– Niby racja – Michel rozwiązał tasiemkę i rozkładał teczki na stole. – Kolekcja pochodzi najprawdopodobniej z północnych Włoch. Nie wiem, kim jest właściciel, poszczególne partie dostaję od pośrednika z Nîmes, znam go od dawna. W kwestii pochodzenia tym razem dochowuje dyskrecji, natomiast poprzednio różnie z tym bywało. Proszę, tu masz najbardziej interesujące.
Karol przekładał teczki. Andrea Gabrieli, Giovanni Gabrieli, Philippe Rogier, Orlando di Lasso, Heinrich Schütz… Zawahał się nad teczką, która nie była podpisana. Michel spojrzał, uśmiechnął się.
– Otwórz.
Przyżółkły papier z ręcznie kreślonymi pięcioliniami. Na pierwszej karcie u góry stanowczym, lekko pochyłym pismem: Sonate pour flûte et clavecin. Ostrożnie przekładał karty, u dołu trzeciej tym samym krojem pisma: Sanssouci, au mois d’octobre, 1749. Popatrzył na Michela z niedowierzaniem. Ten uśmiechnął się znowu.
– Może?
– On sam?
– Przecież wiesz, że komponował i grał na flecie. Że chętniej posługiwał się francuskim niż niemieckim. Któż inny w roku 1749 w Sanssouci zapisałby sonatę na flet i klawesyn.
– Któryś z Bachów był jego nadwornym kompozytorem.
– Carl Philipp Emanuel, ale nie sądzę. Tam są trzy poprawki naniesione inną ręką. Ktoś mistrzowi poprawiałby kompozycję?
Karol patrzył na zapis. – Kata… Karolina gra na flecie.
– Ach, a ty na klawesynie – Michel czekał.
– Ile byś chciał?
Michel podszedł bliżej, wziął do ręki teczkę. – Proszę. To prezent.
– Dajesz mi w prezencie sonatę Fryderyka Wielkiego, przez niego samego zapisaną?
– Nie tobie. Wam – Michel uśmiechnął się po raz trzeci. – I pod warunkiem, że zagracie ją dla mnie.
– Jesteś zawsze oczekiwany, przecież wiesz.
– W Castillon jest fortepian. Prowansalskie jesienie bywają piękne, a mam w domu kilka rzeczy, które chętnie wam pokazałbym. Także resztę tej kolekcji, bo tutaj to tylko część.
Karol patrzył na teczkę. – Nie mogę ci teraz odpowiedzieć.
– Wiem – Michel zamknął oczy, otworzył. – Wróć, zapytaj Karolinę. Potem przyjedźcie.
– O czym myślałeś, kiedy zamknąłeś oczy?
– Nie mogę ci teraz odpowiedzieć.
Karolina była zachwycona. Kata… bo anamorfotycznie potrafiła teraz być obecna w Koto, czy też może teraz Koto stawał się dla niej anamorphosis; będąc na zewnątrz, jak wówczas na zimowym cmentarzu był dla niej już widoczny, ale jeszcze nie tak czytelny, zaś teraz, już w nim niejako – w Koto, był on dla niej czytelny, ale mniej widoczny – anamorfotyczny właśnie, bo świat postrzegała – jeśli tak chciała – przez niego. I nie było w tym nic dziwnego, bo każdy widzi siebie samego według perspektywy niepowtarzalnej; dla uświadomienia sobie tego wystarczy spojrzeć na siebie w lustrze, a potem popatrzeć bez tajemniczego pośrednika – bez lustra. A że nie w sobie, a w Koto? Taka empatyczna sztuczka – widzieć z siebie nie siebie, a Koto. Bez pośrednictwa lustra. Dla siebie samego jesteśmy jedynym, co postrzegamy inaczej niż resztę świata, anamorfotycznie właśnie i dlatego patrząc na siebie samego mówimy na to coś: podmiot. W skręconej, rozciągniętej, zapętlonej perspektywie, uwarunkowani milionami przeżytych obrazów, dotyków, smaków, postrzegamy inaczej siebie i tylko siebie – jesteśmy anamorfotyczni, niemożliwi do odkodowania dopóki ktoś inny nie weźmie do ręki odpowiednio wklęsłego lustra, a niechby i łyżeczki i nam nas samych nie pokaże – ale to jedno, tak się widzimy i nawet blisko, ale do granicy. Drugie to taka empatyczna sztuczka – przejść granicę i poprzez Koto patrzeć na siebie w nim, na jego Kata-me; poprzez niego – podmiot, patrzeć na siebie – podmiot. Być podmiotem jego aby odkodować podmiot siebie. Karolina westchnęła i przetarła lusterko; nawet jeśli niekiedy pomagała wyobraźni to przecież w dobrej wierze – teraz tutaj aby pomóc dokonać się sztuczce, tej empatycznej. Kochała bardziej i było to w niej przemożne, kochała swoje Koto nawet jeśli czasami krzywdził ją każąc czekać na telefony, na pocałunki, na siebie, kochała i bała się, że udusi się w ciasnocie ramion jego miłości, że da się zamknąć w jego świecie, że będzie w końcu chciała się tam zamknąć nie dostrzegając już ani krzty sposobu na nadanie kosmosowi tej miłości pędu, nawet jeśli w niewiadome, poza granice widzialnego świata, w perspektywę okna otwartego w niebie na kolejne niebo – jak u Magritte’a. Przetarła lusterko jeszcze raz i schowała do torebki. Teraz flet i Fryderyk. I niech on ją goni. Dlatego była zachwycona.
Flet był w szkole jej pierwszym instrumentem i była w tym naprawdę dobra – aż tak dobra, że jeśli profesor zachęcał ją do pójścia na akademię, to właśnie z powodu fletu – z powodu jej talentu do niego. Ale nie chciała, jak wiele razy przedtem i jeszcze więcej razy potem wiedząc, że tyle wystarczy. W życiu miało jej akurat tyle wystarczyć – aby przeżyć je tak, jak wiedziała, że przeżyje: idąc nad przepaścią po ostrzu brzytwy, nie dotykając go w gruncie rzeczy – bo i to umiała – uważając jedynie jaki kierunek wskazuje jego lśniąca kreska. A przepaście? Bać się przepaści? To jakby bać się ugryźć tamto jabłko i bać się dać je jeszcze komuś do ugryzienia. No bo co się może stać, co takiego? Co najwyżej trzeba będzie tworzyć raj od początku, jeszcze raz. Miłość to taki stan, w którym podmiot spotyka podmiot i oboje o tym wiedzą – nie bez powodu mówi się, że oboje są jednym. Nieporozumienie wynikające z analogii: nie są jednym – są tym samym. Oboje.
Oboje, dwoje właśnie. Wracała z Zakopanego pociągiem i myślała – nieustannie. Była zachwycona coraz bardziej, bo jej Koto, czuły, ciepły i pod opieką jego, czasami gorący do nieprzytomności i umiejący ją… krew napłynęła jej do policzków, och – no i co z tego, pokażcie mi dziewczynę, która tego nie uwielbia jeśli tylko chłopak, a jak Koto ją to ona… też wiedziała już niejedno o nim i umiała niejedno z nim zrobić. Raz nawet pomyślała, że to trochę niebezpieczne, bo Koto naprawdę długo nie wracał. Dopiero następnego dnia pomyślała – uśmiechnęła się. Wszystkie zabawy z nim w świetnie gotujesz, a jedzenie ściągnięte w pośpiechu ze sklepu, na minutę do piecyka, doprawić i oboje szczęśliwi. Kata tarzająca się z Helem – potworem ze Sleetcold, a gdzież Asgardowi do grozy Sleetcold – na dywanach i Koto, trochę obrażony a trochę zazdrosny i zaraz wybuchający śmiechem, wówczas już obalony na podłogę przez potwora i przez… no, właśnie. Przez kogo? Kogo ona widziała w sobie i jak? Ach… Ariela widziała w sobie, a w Karolu nie Alonsa – żeby miała mu jakąś Mirandę z objęć wypychać, i z pewnością nie Prospera – może kogoś nad Prosperem, bez goryczy, bez „wszystko zrozumieć i wszystko wybaczyć”, bo ani rozumieniem ani wybaczeniem Karol – jej Koto – głowy sobie nie zawracał i oby nie robił tego nigdy; świat jest taki, jaki jest, można liczyć na poznanie i na iluminację, a wybaczenie jest jak mycie rąk – brud spłynie, ale nie pamięć o brudzie, dlatego wybaczać może i należy, ale ze względu na własne ręce, nie cudze, szlachetniej jest czystymi rękami dotknąć kryształu a w niej pragnienie kryształu było niesłychanie silne i dlatego tamtemu mężowi wybaczyła ale nie po to, żeby jemu było lepiej, tylko jej. Ariel… tak, to ona. Karolina, Kata-me. Dlatego wracała dzień wcześniej po tym, jak on jej wysłał odbitkę tej sonaty i dlatego nic mu o tym nie powiedziała. Zamknie się u siebie na cały jeden dzień i cały jeden dzień będzie ćwiczyć tę sonatę, a potem go zaskoczy. On się zawaha przy którymś akordzie, może przy tym, przy którym to sobie zamarzyła, ona wejdzie o ułamek sekundy za wcześnie i zabrzmi to… ach, szkoda gadać, była zakochana jak nastolatka, co prawda taka, która doskonale wie dokąd zakochanie prowadzi ich oboje, ale taka teraz była właśnie: taka Kata. Jego. Pociąg zwalniał, a ona przypomniała sobie piosenkę, którą ułożyła kiedyś szekspirowskiemu Arielowi. Zanuciła cicho.
Nim powiesz „dobrze” lub „źle”,
Westchniesz dwakroć, rzekniesz „chcę”,
A oto na palcach mknie
Każde z nich, by bawić cię.
Czy mnie kochasz, panie? Nie?[1]
Karolina uniosła instrument do ust, a on się zawahał. Wysunęła stopę, uniosła instrument trzymany w obu rękach, wyprostowała się i zagrała. Ułamek sekundy – jak otwarcie bramy do jeszcze innego świata. Takiego, którego oboje jeszcze nie znają. Urzeczony akompaniował jej jeszcze kilka taktów, zatrzymał się, ona też.
– Jeszcze raz?
– Tak.
– Tak samo?
Patrzyła na niego oczami bez granic, źrenicami jak otchłanie. – Graj, Koto me. Graj. Tak samo. To jest… czarowne.
[1] William Shakespeare, „Burza”, przekład Macieja Słomczyńskiego, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1980.