Zamiast Salonu Literackiego – kwiecień (Demoralizacja)
Salon Literacki ogłosił swoją nieobecność do jesieni. Mniejsza o powody – te zawsze są do uszanowania – tylko co w takim razie robić? Z przygotowanym już esejem i kolejnymi, od pisania których zapewne się nie powstrzymam – już choćby dla ucieczki w stronę realnego świata od – ostatnio coraz mniej realnego – realizmu powieściowego. Zatem co jakiś czas będą się pokazywać kolejne wypracowania… a właśnie! Do dzisiejszego pragnąłbym dodać słówko. Wpisuje się ono – i to doskonale – w temat o lawinowo rosnącej popularności: co zawdzięczamy nauczycielom. Ja zawdzięczam im niemal dziesięć powieści (siedem wydanych), niezliczone eseje, nieco recenzji, parę wierszy, a przede wszystkim zawdzięczam im to, co tam jest zawarte: nieustannie obecny humanizm, szacunek do wiedzy i (mam nadzieję) umiejętność korzystania z niej, niepohamowaną namiętność do snucia opowieści. Paniom profesor Dokurno, Naparzewskiej, Mytych dziękuję za nauczenie mnie o języku polskim tego wszystkiego, bez czego moje życie byłoby o ileż uboższe, profesorowi Słówko dziękuję za wszczepienie mi przekonania, że nie istnieje nic, co nie jest fizyczne, profesorowi Mynusowi (i nie wyobrażam sobie nie posłużyć się w tym miejscu przydomkiem) dziękuję za pobłażliwy i pełen ciekawości stosunek do tworzonych przeze mnie piramidalnych związków matematycznych. Dziękuję Wam wszystkim – bez Was byłbym się nigdy nie dowiedział jak nienudny może być świat, a też nie dowiedziałbym się, jak nienudnym można być dla samego siebie. Chwała Wam za to i dlatego Waszym następcom dzisiaj życzę jak najlepiej. Sukcesów na kamienistej drodze wiodącej do odzyskania szacunku należnego temu, co robicie i Wam samym!
Jeszcze o eseju. Wyrażono opinię, że jest on hermetyczny. Wcale nie! Wystarczy pominąć wszystkie odnośniki z kręgu sztuki, a śledzić jedynie przedziwne związki, jakie poszczególne przywołane (nie przeze mnie!) dzieła tworzą, jaką piękną tworzą arabeskę i jaką przyjemnością jest się w niej zanurzyć. Hm… na końcu jest postscriptum, ale to już taka wisienka na torcie. Teraz już wypracowanie.
Demoralizacja
„W Europie trzeba słuchać Brahmsa”. Kilka zdań wcześniej jest mowa o pewnym akcie kobiecym Cranacha, zaś w następnych o grobowcu Jamesa Joyce’a, który bohaterowie odwiedzają na zuryskim cmentarzu. Potem Miles wręcza Douglasowi egzemplarz „Ulissesa”. Douglas Grimes – trzydziestoparoletni Amerykanin, pilot odsunięty od zawodu ze względu na wadę wzroku i Miles Fabian, Brytyjczyk – jak sam mówi o sobie, pozujący na landlorda blisko sześćdziesięcioletni wielbiciel wszystkiego, co dobre na tym świecie, a co za chwilę będzie wyliczone. Fabian, z powodów które dla nas nie mają znaczenia, wprowadza Grimesa w swój świat. Miles Fabian jest człowiekiem radośnie nieuczciwym, o czym Grimes już wie i co ujmie w refleksji, którą zacytuję i który to cytat będzie drugim z kluczowych do dzisiejszego rozważania. Teraz jednak pierwszy. Mówi Douglas Grimes.
„Przemknęło mi przez głowę, że może z jakichś jemu tylko znanych przyczyn usiłuje mnie zdemoralizować”.
Przed tą sentencją właśnie wspomina się o akcie Cranacha, potrzebie słuchania Brahmsa i grobowcu Jamesa Joyce’a. Należy wnioskować, że Grimes ma na myśli wyliczone wcześniej dobra, kiedy mówi o demoralizacji. Cóż… Akty kobiece Cranacha należą do moich ulubionych, zaś wiszący w Karlsruhe „Sąd Parysa”, będący aktem potrójnym, zawiera niemal wszystko, co można o kobietach i mężczyznach powiedzieć. Trzy panny, prężące się w pełnych zachęcającego wdzięku pozach, niemal nagie, pominąwszy woalowe przepaski wokół bioder u wszystkich trzech i kapelusz u jednej, protekcjonalny i posunięty w latach Hermes ze szklaną kulą w lewej ręce, prawą zaś poklepujący po plecach Parysa (odwagi, młodzieńcze, odwagi), siedzącego na jakimś pieńku w pełnej zbroi z epoki i w kapeluszu powtarzającym nakrycie głowy jednej z niemal nagich dam, wpatrzonego w niebo z baranim wyrazem twarzy i z na wpół otwartymi usty (co on takiego przeżywa?), zaś z tyłu koń. Koń jest w tej scenie najlepszy. Wspięty na skałkę, pysk profilem upozowany, zaś oko zwrócone do widza nader wyraźnie, w którym to oku wyczytać można bez trudu: wszyscy wiemy, o co chodzi. Dlaczego niby sposób wypowiedzi, nawet na ten akurat temat, ma być pozbawiony piękna? Tiaaa… Deprawacja, deprawacja.
Nie odwiedziłem grobu Jamesa Joyce’a. Ale „Dublińczycy” oczywiście, „Portret artysty z czasów młodości” z całym podskórnym erotyzmem („podskóhnym ehotyzmem” – jak powiedziałaby Nadine Bonheur, kolejna bohaterka cytowanej powieści) znajdującym swój finał w sprostytuowaniu wszystkich wyobrażeń Stephana Dedalusa o miłości… Nie jest łatwo wydobyć się z Irlandii, niemniej „Ulisses” wydobył się – poprzez akceptację historii, czy też nie zwracanie uwagi na jej kategorie, albo też – i to wydaje się najtrafniejsze – poprzez kategoryzację źródłową: życie jest Odyseją, każde życie, bo w każdym dla Leopolda Blooma – Ulissesa jest jakiś Telemach – Stephan Dedalus (przeniesiony z mitu w mit), jakaś Penelopa – Molly Bloom, jakaś opowieść starego marynarza. „The rime of the ancient mariner” i Samuel Taylor Coleridge, ach!… Jeszcze druga strona płyty King Crimson o tytule „Islands”, gdzie także ta opowieść – piękna muzyka, piękne muzyczne rymy. Wracając do „Ulissesa”. To był rok 1969 i trzeba było mieć nie tylko sto złotych – trzeba było mieć szczęście, aby – mając już tę stówę – stać się posiadaczem Jamesa Joyce’a w niezrównanym przekładzie Macieja Słomczyńskiego, w nakładzie ponad czterdziestu tysięcy egzemplarzy. W 1969 roku! Czterdzieści tysięcy zdemoralizowanych od pierwszego podejścia i jedyna nadzieja, że nie wszyscy przeczytali – w owych czasach do dobrego tonu należało mieć „Ulissesa” na półce. Ja przeczytałem i zostałem zdeprawowany do takiego stopnia, że po latach sam podjąłem próby tworzenia egzotycznych konstrukcji narracyjnych. A skąd stówa? Z pracy podczas wakacji. W betoniarni, gdzie zarobiłem tyle, że spory kawałek czasu mogłem demoralizować siebie całkiem niezłymi namiastkami tego, co Miles Fabian… Co to takiego? Już za chwilę. Bo jeszcze „Finnegans wake” – „Finneganów tren”, a wcześniej „Czuwanie Finnegana”, co bardziej mi odpowiada i jest, z punktu widzenia całości, prawdopodobniejsze; Joyce po prostu pominął – tak jak pominął kilkudziesięciotysiącletnie aleje składni, gramatyki i ortografii – apostrof. Taka wisienka na torcie – bo tytuł tej irlandzkiej pieśni, w której mowa jest o whisky i o zmartwychwstaniu, brzmi „Finnegan’s wake” – z apostrofem. Dlaczego niby tytuł miałby być do odczytania, skoro cała reszta z zamierzenia nie? Czy próbowałem? A owszem! Któregoś wieczoru, stosując metodę Tima Finnegana, nawet podjąłem próbę wyśpiewania fragmentów do podanych zapisów nutowych. Musiałem porzucić Kolumbowe prace – sąsiedzi zagrozili, że sprowadzą na mnie policję, zwinąłem żagle zatem. Natomiast najbardziej zdumiewającą implikacją dzieła jest jego, spowodowana przez Raymonda Queneau, pozaczasowość w świecie opowieści. W 1947 roku Raymond Queneau wydaje mikropowieść „ Kobietom okazujemy zawsze zbyt wiele dobroci” opisującą pewien epizod z tak zwanego powstania wielkanocnego, jakie od 24 kwietnia 1916 roku miało miejsce przez kilka dni w Dublinie. Otóż, w jego opowieści, bojowym okrzykiem irlandzkich powstańców jest „Finnegans wake!”. Bez apostrofu. „Finnegans wake” ukazuje się w roku 1939. Powstanie – przypominam – miało miejsce w 1916. Deprawacja? Deprawacja! Teraz wreszcie cytat drugi. Ponownie Douglas Grimes o Milesie Fabianie.
„Po raz pierwszy w życiu zacząłem podejrzewać, że więzienia całego świata mogą być pełne ludzi, którzy czytywali Platona, znawców muzyki, literatury, współczesnego malarstwa, dobrych win i koni pełnej krwi angielskiej”.
Oba cytaty pochodzą z powieści Irvina Shawa o tytule „Hotel Świętego Augustyna”. Zgadzam się, jest to powieść przygodowa, powieść płaszcza i szpady, powieść łotrzykowska – ale jakie niebywałe horyzonty odsłania ona przed nami. I jakżeż realne, w naszych czasach właśnie. Niech one – te horyzonty – poczekają jeszcze. Teraz Brahms.
Piękno potrafi być niekiedy tak wielkie, że potrząsa grozą. Niesie sztandar grozy. Pachnie grozą. I takie piękno jest najbardziej przejmującą, najgłębszą jego odmianą. Jest pięknem niosącym w sobie coś jeszcze, coś bardzo ważnego… czasami myślę, że jest to niesłychanie głęboki smutek wywołany obcowaniem z czymś absolutnie niezwykłym, przerastającym mnie bezgranicznie ale przecież we mnie obecnym. Uśpionym, ukrytym tak głęboko, że na co dzień nawet nie pamiętam, że istnieje i potem nagle to coś budzi się. Staję oniemiały, jak na widok pełnej płomieni pożogi w środku nocy, pożogi przepełnionej grozą, ale – i na nic zaprzeczenia – pięknem także. Szczególnie częste to jest w obcowaniu z muzyką – pewne utwory od lat nie tracą ani ułamka siły, z jaką na mnie działają. Przykłady? Proszę, od ręki. Pierwsza część kwintetu fortepianowgo Césara Francka, gdzie w mroku fortepianowych akordów skrzypce tęsknią z aż takim bólem. Sergiusza Prokofiewa suita baletowa „Romeo i Julia”, której część znana jest jako „Taniec rycerzy”, a w wersji symfonicznej jako „Montecchi i Capuleti” – opisanie nienawiści dogłębnej, do szpiku kości jest trudne, tym bardziej językiem muzyki – tutaj jest mistrzowskie aż po grozę nienawiści właśnie. Trzecia część kwartetu smyczkowego op. 132 Ludwiga van Beethovena – Heiliger Dankgesang… Dziękczynna pieśń ozdrowieńca do bóstwa w tonacji lidyjskiej – tony, jakich słucha Spandrell po zamordowaniu Webleya i na kilka chwil przed własną śmiercią (Aldous Huxley, „Kontrapunkt”) są takie właśnie – całe dobro i całe zło, sobie uświadomione. Giuseppe Verdiego aria z pierwszego aktu „Trubadura”, czasami nazywana „arią zza kulis”. Manrico: Deserto sulla terra… Przeżyłem taki stan co najmniej kilka razy i nie wyobrażam sobie, abym do końca życia trafił na coś, co lepiej oddawałoby kosmiczną wręcz samotność mężczyzny niepewnego ukochanej kobiety, mężczyzny pełnego zwątpienia. Słyszałem Plàcido Domingo śpiewającego: Deserto sulla terra… nawet nie muszę zamykać oczu aby go znowu usłyszeć. Wystarczy, teraz Brahms. Koncert a-moll na skrzypce, wiolonczelę i orkiestrę.
Zaczyna orkiestra. Patetycznymi taktami i zaraz potem zjawia się wiolonczela, dodająca tym taktom i blasku, i cienia – jest to wiolonczela pełna dojrzałej mądrości, ale od namiętności wolna ona nie jest. Dusza Fausta mogłaby tak grać. Za chwilę nadchodzą skrzypce, powtarzając motyw z kilku poprzedzających ich entrée taktów orkiestry, rozwijając go dalej i wiolonczela zaczyna za nimi podążać, ścigać je aż po niedokończoną frazę, której ostatnią nutę jakże pięknie przejmuje orkiestra, rozlewając się dźwiękiem szerokim niczym estuarium Łaby wpływającej do Morza Północnego. Później dialog skrzypiec i wiolonczeli, jakby rozmowa wędrowca z rzeką Inn, na przykład, wędrowca idącego jej brzegiem ku Innsbruckowi. Próg na rzece, może lawina, gdyby odwrócić głowę i spojrzeć na alpejskie szczyty. Pogodny śpiew ptaków, łąki wokół. Miasto w oddali. Oba tematy schodzą się w pełen wirtuozerii sposób, na kształt kolejnego, pełnego poezji heiliger Dankgesang, ostatnie takty o ziemi, po której stąpamy, świecie, w którym żyjemy… Miles Fabian ma rację mówiąc, że w Europie trzeba słuchać Brahmsa (nawet jeśli przekornie pominąłem, że w oryginale używa on słowa: Mitteleuropa) – osiągnąwszy pewien stopień wrażliwości nie można wyobrazić sobie bycia Europejczykiem bez słuchania Brahmsa.
Miles Fabian ma rację, ale też nie sposób odmówić jej Douglasowi Grimesowi, kiedy określa on jako „zdemoralizowany” taki sposób widzenia świata. Bo jest on zdemoralizowany: pozwala i innym, i sobie na więcej. Przesuwa granicę. Ale – w imię pięknego doznania, pięknej refleksji. Ale – w imię poszukiwania jeszcze piękniejszego. Ale – w imię pogoni za uczuciem bardziej przejmującym, za frazą bardziej doskonałą, za głębszym namysłem. Odwaga i trochę wysiłku powodują, że stajemy się na tyle zdemoralizowani, aby było w nas więcej inwencji, przyjaźni, zrozumienia, a niechby i miłości. Nie mam dobrego zakończenia do tego eseju – być może ktoś inny pisze je właśnie, rozwijając „Ulissesa” jeszcze inaczej, jeszcze inaczej opisując związek melodyczny wiolonczeli i skrzypiec. A poza tym: nie jest ważne, co napiszę. Ważne jest, co zostanie stworzone. Dobro wspólne, jak żadne inne. W Europie należy słuchać Brahmsa.
Zdemoralizowany Alski
PS: Jeszcze o więzieniach. Z niepokojem dostrzegam, że Miles Fabian miałby dzisiaj większe szanse siedzieć nie za zręczne operacje finansowe, a właśnie za demoralizację Grimesa. Za Brahmsa, Cranacha i Joyce’a. Tak to wygląda, jeśli rozważyć problem od fundamentów. A co z dobrami? No to tak: Cranacha się potnie, Ulissesa spali, a Brahmsa i tak nigdzie nikt nie zagra – przecież to Niemiec.