
Sztuka filmowa
Firma przysłała mi maila z propozycją opłacenia na kolejny rok domeny internetowej. Kwota była dociążona dodatkiem inflacyjnym w wysokości, że tylko zagwizdać. Opłaciłem – a cóż innego mogłem zrobić? Nawet jeśli przez ostatnie kilka miesięcy ruchu tutaj nie było, to przez ponad cztery lata był i niemała liczba osób dobrze się w ramach tego ruchu bawiła. Co będzie, jeśli – rozgniatany rozmaitymi fartami albo niefartami – zapragnę je uwiecznić w tekście aluzyjnym, albo wzniosłym, albo śmiesznym? A jeśli będę chciał zaprezentować eseik, jakieś truskawki z bitą śmietaną? Umieszczę to wszystko na alski.pl – jak zwykle. Pod warunkiem, że opłacę. Dlatego zagwizdawszy opłaciłem i potem wpadłem w dysforię: wywaliłem tyle kasy i co? Dalej ma stać puste? Nie może tak być, pomyślałem i pomyślałem zaraz potem, żeby coś natychmiast napisać i umieścić. Co prawda zysk własny z tego przedsięwzięcia lokuje się w pieniądzach raczej urojonych, ale mogą być i bitcoiny. Natomiast temat… Ale o tym już w następnym akapicie.
Jest to moja pierwsza próba oceny sztuki filmowej – filmu, sztuk jeden – i nie jest to recenzja. Recenzję można napisać, kiedy się film widziało, a ja nie widziałem. Natomiast naczytałem się o zamierzonym do oceny filmie, zapoznałem się ze sporami na temat jego wartości jako dzieła, obejrzałem dostępne trailery i fotosy, oraz zdjęcia aktorek i aktorów na ściankach a także na barowych stołkach i na koniec, mając to wszystko w głowie i wiedząc już, co będę chciał zilustrować, stworzyłem pewien paradoks, idealnie pasujący do rozważanych obrazów i treści. Paradoks Sierzputowskiego.
Sierzputowski to ten koleś, któremu w „Pięknych dwudziestoletnich” Marka Hłaski wszystko się kojarzy z dupą. Kowalski odpowiada nauczycielowi poprawnie, Rappaport odpowiada poprawnie, a Sierzputowskiemu biała chusteczka kojarzy się z dupą i tylko z dupą. Dlaczego? Bo jemu wszystko się z dupą kojarzy. Nota bene, u Hłaski Sierzputowski przedstawiony jest jak niemal idealny przedstawiciel współcześnie lansowanego formowania narodowo-patriotycznego: przerośnięty (promocja co dwa lata), wielki, pryszczaty i tępy. Na tatuaże przyjdzie czas po osiemnastce – jak już skończy podstawówkę. Jest to jeszcze inny kierunek, w którym mogłaby iść ocena tego filmu – sztuk jeden, ale o jego pornografomanii, seksizmie, sprowadzeniu kobiety do napełnianego naczynia (cokolwiek by to miało znaczyć), napisali aż nazbyt dość zawodowcy (tutaj linki, proszę: https://obcas.pl/365-dni-ten-dzien-karolina-korwin-piotrowska-miazdzy-druga-czesc-filmu-nie-owija-w-bawelne/ https://spidersweb.pl/rozrywka/2022/04/29/365-dni-ten-dzien-netflix-recenzje-opinie#interactions). Ja jestem amatorem i nie muszę. Tym bardziej, że wymyśliłem sobie coś innego. Bo jeżeli Sierzputowskiemu wszystko się z dupą kojarzy, to jakich skojarzeń może Sierzputowski doznać, jeśli dostanie film z dupą, o dupie, wokół dupy i wszystkiego, co na poziomie Sierzputowskiego, można Sierzputowskiemu na temat dupy zaserwować. Specyfika tego filmu – sztuk jeden polega właśnie na tym: jest on sporządzony na jego miarę. Gdyby przywołać inną alegorię: Jeżeli nocny stróż zapragnie na niedzielną mszę ubrać się jak lord, to strojem i manierą przeskoczy absolutnie wszystko, co mogłoby lordowi przyjść do głowy w listopadową, bezsenną noc, kiedy z wszystkich kątów komnaty sypialnej chichocą i szczerzą do niego zęby duchy przodków. Film, zdaje się, robi to samo – przeskakuje lorda we wszystkich wymiarach. I bardzo dobrze! Bo teraz ja wcielę się w Sierzputowskiego i zobaczymy, z czym będzie kojarzyć się film – sztuk jeden, który jest o dupie i tylko o dupie.
„365 dni: Ten dzień” – taki jest tytuł omawianego dzieła sztuki filmowej (każdy film jest w jakiś sposób dziełem). Skojarzenia? Z pozoru nie ma tego pod co podczepić, ale tylko z pozoru. Proszę bardzo: Pier Paolo Pasolini, „Salò, czyli 120 dni Sodomy”. Podziwiany, odsądzany od czci i wiary włoski reżyser, poeta, filozof i jego sztandarowe dzieło, którego premiery żresztą nie dożył. Film luźno oparty na dziele Wielkiego Markiza (Donatien Alphonse François de Sade) „120 dni Sodomy czyli szkoła libertynizmu”. Orgie, tortury, gwałty, morderstwa. Kto chce niech ogląda, ale uprzedzam: jest tam wyłupianie oczu, odcinanie języka, jedzenie odchodów. Trzeba być przygotowanym na totalność dzieła sztuki, a i tak można zwymiotować. Natomiast wartość filmu Pasoliniego, będącego w istocie ilustracją tego, że totalitaryzm może z nami zrobić wszystko, co zechce, jest ponadczasowa. To napisałem ja, Sierzputowski, bo tak mi się tytuł skojarzył. Tam 120 dni, tutaj 365 dni. Na początek wcale nieźle.
Laura Biel. Główna heroina. Nie nosi majtek, daje się poniewierać, nie jest przesadnie zorientowana, kiedy wychodzi poza sferę walorów osobistych. Czyli biel. Wiadomo, biały to nie kolor, ale panna Biel w kilku miejscach filmu wnosi sentencje z których wynika, że dojrzewa do oceny i samooceny. Nabierze kolorów ona? Trochę już nabiera, ponieważ wdaje się w nieco oniryczną relację pozamałżeńską, o której za chwilę. Natomiast jeśli oniryczną, to nadal biel. Podobno szykuje się kolejna część. Może za rok będzie okazja napisać coś o kolorach?
Zaś jej imię? Laura? Francesco Petrarca, czternastowieczny poeta włoski, napisał cykl nazwany „Sonetami do Laury” – metafizyczną opowieść o miłości do kobiety, która w żadnym z wierszy nie jest dopuszczona do głosu. Cykl cechuje niezwykłe piękno, wzorowane na poezji prowansalskich trubadurów, zaś Laura jest w nim postacią odcieleśnioną absolutnie. Co by było, gdyby Petrarca spotkał Laurę (choć on sam upierał się, że spotkał ją w któryś Wielki Piątek)? Być może Laura Biel jest ucieleśnioną Laurą Petrarki, czekającą na to, aby on ją spotkał i – po wypłynięciu z odmętów miłości cielesnej – szeptem opowiedział jej to, co stworzył o niej w poezji? Nie jest to wykluczone.
Naprzeciwko heroiny stoi Massimo Torricelli. Sama scena też znajdzie omówienie i to co najmniej dwukrotnie, natomiast skupmy się na imieniu i nazwisku – co nam przekazują skojarzenia. Massimo – Maxime – Maxim. Ostatnie z serii skojarzeń to nazwa karabinu maszynowego z Pierwszej Wojny Światowej. Bardzo szybkostrzelnego, bardzo gwałtownego, bardzo morderczego. I rzeczywiście: w filmie Massimo jest jak Maxim. Strzela, strzela, strzela… Osobnego rozważenia wymaga jego nazwisko. Evangelista Torricelli, uczeń Galileusza, w siedemnastym stuleciu przeprowadził doświadczenie ustalające raz na zawsze metodę pomiaru ciśnienia. Massimo Torricelli ma wysokie, nie ulega wątpliwości, a i innym też podnosi.
Pierwsze skojarzenie sceny. To jest Lolita – Dolores Haze z powieści Vladimira Nabokowa o tym samym tytule. Ta Lolita – dwunastoletnia – która Humbertowi Humbertowi w przerwach pomiędzy próbami umieszczenia jego członka (za dużego jak na dwunastolatkę) w swojej cipce opowiada o seksualnych przygodach z letniego obozu. Kadr jest ilustracją możliwości – gdyby Dolores Haze mogła, z pewnością by to zrobiła, choćby po to, aby dowiedzieć się, co jeszcze można z samą sobą zrobić. Dolores w kadrze nie jest zainteresowana Massimo – sposób ułożenia jej głowy sugeruje albo niechęć, albo wyzwanie. Traf, no traf! Może to mnie poruszy? Mocno przypomina to relację pomiędzy Lolitą a Humbertem w powieści – mimo jego patologicznej namiętności to ona jest inicjatorką. To męcz się, Humbert. I traf, przede wszystkim, bo przepadniesz.
Drugie skojarzenie. Mógłby to namalować Edward Hopper. Prześwietlone kolory, puste – w gruncie rzeczy – tło i tych dwoje. Laura patrząca z niechęcią, albo gdzie indziej i Massimo, wahający się, czy nie popełni błędu uderzając w piłeczkę. W sylwetkę ma wpisany podwójny błąd: jeśli trafi i jeśli nie trafi. Cokolwiek uczynisz, źle uczynisz. Dwudziestowieczny malarz amerykańskiej samotności, pustki, zniechęcenia, depresyjnych aż do samobójstwa nastrojów. Prześwietlone błękity i indyga, puste wnętrza a jeśli z ludźmi, to samotnymi, osobnymi. Biedny ten facet, nawet jeśli Maxim. Tak czy inaczej kadr jest doskonały. W kategoriach Edwarda Hoppera.
Wzmianka o bracie Massimo i mniejsza że bliźniaku, ale za to złym, generuje kolejne inspiracje i to nie byle jakie. Dante Alighieri, „Boska komedia”, Pieśń V, drugi krąg piekielny, Francesca da Rimini. Trzynastowieczny mistrz poezji tam ją wepchnął – wiarołomną żonę Gianciotta Malatesty, oddającą się miłosnym igraszkom z tegoż męża rodzonym bratem – Paolem, też Malatestą. Gianciotto zdybał oboje w jednym łóżku i bez odzieży, a czasy były takie, że wszyscy chodzili uzbrojeni. Nadział oboje na miecz i podobno jeden sztych wystarczył. Cóż to byłby za wspaniały zwrot i jak zachwycająco krwisty finał. Po nim trwałaby nienawiść rodów (nie wiem, czy Laura Biel ma jakąś rodzinę, ale załóżmy, że ma) sięgająca, powiedzmy, dwudziestego siódmego stulecia. Autorzy dzieła nie poszli jednak tą drogą, być może wydawała im się ona banalna? Natomiast przygotowali coś innego i znacznie lepszego. Ogrodnika.
O społecznym znaczeniu ogrodnika w zasadzie napisano już wszystko. U czternastowiecznego poety perskiego, Szamsuddina Hafiza, w wielu wierszach pojawia się ogrodnik (często w pierwszej osobie – jako sam poeta) trudniący się pielęgnacją ogrodu rozkoszy. Pod pojęciem tym – metaforycznym – kryje się to właśnie, z czym Sierzputowskiemu kojarzy się chusteczka i o czym jest omawiane dzieło sztuki filmowej. Niby to samo, a jakoś ładniej. Nie chciałbym domniemywać, że ta zmiana, zmierzająca do pewnego uproszczenia, jest zwycięskim efektem ruchów feministycznych; może współcześnie brakuje nam czasu, a może jeszcze czegoś innego. Znaczenie ogrodnika i ogrodnictwa syntetycznie opisał D.H.Lawrence w powieści „Kochanek lady Chatterley”, legalnie wydanej po raz pierwszy w 1960 roku (nielegalne edycje ukazywały się od 1928). Co prawda w powieści jest to gajowy (nie bądźmy pedantyczni), ale cała reszta wygląda dość podobnie, a nawet u D.H.Lawrence’a nieco bardziej zgrzebnie. Mianowicie sir Clifford Chatterley wraca z wojny z paraliżem od pasa w dół, co czyni go niezdolnym do pielęgnacji ogrodu rozkoszy swej żony, Constance. Mąż odwraca się do ściany, zaś ogród przypada ogrodnikowi, ku ożywczej radości żony. W filmie jest trochę inaczej, wydaje się, że relacje między karabinem a Laurą psują się nieco, ona sama znużona strzelaniną zaczyna pragnąć podchodów, tropienia i zachodów słońca. Sprowadziwszy rzecz do kulinariów, ograniczenie konsumpcji do nieco chłopskich kartofli z ogórkiem wydaje się Laurze Biel prostactwem i zaczyna pragnąć co najmniej ogórka morskiego (w rasowej restauracji jest to kilka tysięcy na talerzu). Ogrodnik jest od Maxima wyższy, bardziej śniady, lepiej wytatuowany i umięśniony. Jest na dokładkę czuły, co wydaje się Laurze Biel bardzo odpowiadać. Są tam następnie rozmaite fantazje, a jeszcze wcześniej ogrodnik odjeżdża, używając do tego celu dwudziestoletniego Chevroleta Corvette. Auto jest uwodząco przepiękne, ale w tym miejscu mam do realizatorów żal, powstały po kolejnym skojarzeniu (przypominam paradoks Sierzputowskiego). Jest wiele sławnych filmowych samochodów, ale najsławniejszym jest chyba Dodge Challenger, którym w filmie „Znikający punkt” (amerykańskim, z 1971 roku) przez pół Stanów Zjednoczonych ucieka policji główny bohater o polskim nazwisku Kowalski. Wprowadzenie Dodge Challengera byłoby pięknym gestem pod adresem zaprzyjaźnionego z nami narodu amerykańskiego, a także podkreśleniem wyższości kultury krajowej nad italiańską – wszak ogrodnik jest czuły i opiekuńczy, co jest pewną nowością w dotychczasowym życiu Laury Biel. Może nie mieli pod ręką i ostatecznie niech będzie ta Corvette – też ładna. Pozostaje wisienka na torcie.
Otóż ojcem ogrodnika okazuje się szef jakiejś innej mafii, nie tej, którą rządzi wystrzałowy małżonek Laury Biel i na dokładkę tamta mafia z tą mafią jest kompletnie pokłócona! Co to przypomina? Wieczorową porą na balkonie stoi Julia Biel – tfu – Laura Capuleti – tfu, myli mi się, ale chyba wszyscy wiedzą, o kogo chodzi – i rozmarzonym głosem mówi: Montecchi, dlaczego ty jesteś Montecchi? „Romeo i Julia’? Dlaczego nie, pasuje jak najbardziej: dwie skłócone na śmierć dynastie, dwoje zakochanych na śmierć. Trochę seksu po drodze i potem jeszcze trochę seksu, jakieś bale, bijatyki i strzelaniny, potem jeszcze seks w grobowcu, perypetie z trucizną i dwa piękne, młode trupy. Żadne tam przedawkowanie kokainy, śmierć z trucizny jak najbardziej. Duch Williama Shakespeare’a polatujący nad filmowym planem, potem przeróbka filmu na sztukę dramatyczną, premiera w londyńskim Globe Theatre i triumfalny pochód przez wszystkie sceny świata. Jak się wam podoba?
Nie wiem, czy film jest dobry, bo go nie widziałem. Pewnie go nie obejrzę, bo do kina mam daleko, a telewizora nie posiadam. Poza tym skończyły mi się pieniądze, a czekanie na bitcoiny pewnie potrwa. Nie wiem, czy film jest dobry, natomiast kontakt z dostępnymi resztkami z filmowego stołu okazał się niesłychanie twórczy, przy zastosowaniu paradoksu Sierzputowskiego. Ponieważ paradoks ten mówi bardzo ważną rzecz: Zawsze pragniemy tego, czego nie mamy. Mając film, zaczynamy pragnąć tego wszystkiego, czego w nim nie ma, a nie ma w nim prawie wszystkiego – jest zrealizowane marzenie Sierzputowskiego i niewiele więcej. Ale jest ono zrealizowane w taki sposób, który niesłychanie nakręca poszukiwanie całej reszty. Zatem jest to film dobry, bo niezwykle inspirujący. A o to właśnie chyba chodzi.
Alski (jeszcze będzie postscriptum)
PS: W brawurowo napisanej przez Karolinę Korwin Piotrowską recenzji pojawia się zarzut kompletnej amatorszczyzny reżyserskiej. Otóż, od jakiegoś czasu po internecie krąży taki tiktokowy filmik. Kamera jest ustawiona za i trochę nad głową leżącej dziewczyny. Ta leży na podłodze, ubrana jest, między innymi, w legginsy i ma nieco rozsunięte nogi. W odległości dwóch metrów od niej stoi facet, ma w ręku kij golfowy, a przed sobą piłeczkę. Delikatnie tę piłeczkę uderza, ta toczy się i znika między nogami dziewczyny. Po chwili dziewczyna odwraca głowę, otwiera usta i wypluwa piłeczkę golfową. Cholera jasna, ale numer! Laura Biel na taką sztuczkę by nie poszła – jest dorosła i musi się zachowywać, dlatego scena w filmie jest oszczędna. Ale poszłaby Dolores Haze – Nabokovowska Lolita! Może ktoś kiedyś napisze jakiś sequel „Lolity”, a potem go nakręci, koniecznie z tym numerem. Odłożę na bilet i pójdę do kina, słowo. A wracając do meritum: Dwójka reżyserów filmu – sztuk jeden wcale nie była nieprzygotowana. Była, tylko inaczej. Czasy są takie, że tradycyjne umiejętności jakby traciły na znaczeniu. Tiktokowe lepsze.