
Kobiety i Grześ – dwudziesty
Można postawić pytanie, po co się takie opowieści pisze. Spróbuję odpowiedzieć. Fundamentalnym współcześnie problemem jest brak poczucia bliskości, kontakty pozbawione sporej części odczuć zmysłowych – bo w esemesach, tweetach, wpisach na facebooku ani zapachu ani smaku, odczucie osamotnienia, pewnego przesunięcia, odsunięcia przez świat. Zaś takie jak ta opowieści podejmują próby przekonania, że jest to niekonieczne, że można bliskość zachować. Potrzebny jest wysiłek, naturalnie – wysiłek zaufania po pierwsze, wysiłek wzięcia pod uwagę strat po drugie. Niekiedy wychodzimy z takiego ryzyka potrzaskani. Natomiast, jeśli się uda… Trochę może i śmiały ten odcinek, ale po to, żeby ta powieść opowiadała o bliskości dobrze, takie wycinki rzeczywistości, jak ten tutaj, są nie do uniknięcia.
– Mój problem? – upewniła się Miriam.
– Tak.
– Z Mrówką, twoją dawną dziewczyną?
– Tak.
– Spierdalaj – powiedziała po polsku. Czysto i wyraźnie.
– Wiesz, co powiedziałaś? – zapytał.
– Tak.
Grześ wstał i wyszedł.
Dopijał drugi kieliszek brandy, kiedy przyszła. Od saloniku mamy dobiegała cicha muzyka: uwertura do „Don Giovanniego”. Wnętrza były tłumione, ale słuch na „Don Giovanniego” potrafił domalować niejedno. Teraz słyszał cyniczny bas Leporella, za chwilę wejdzie Don Giovanni, potem „La ci darem la mano[1]” – zamyślił się. Zerlina, Elwira, jego uciekająca w metafizyczność Elwirka… Jak niby miał rozwiązać ten dylemat, w którym prawie co noc śnił sceny ocierające się o film pornograficzny, a w dzień, w rozsiewanej przez nią beztrosko aurze aż nadmiernej erotyki zwyczajnie się bał, że zrobi jej krzywdę? Nierozwiązywalny dylemat; po raz pierwszy chyba pomyślał, że ludzie do seksu przywiązują zbyt wielką wagę i ta waga zjawiła mu się natychmiast przed oczami jako waga z jakimiś workami ziemniaków – aż się wzdrygnął. Walczył z niewidzialnym. Nieprzygotowany, nie wyedukowany, chyba do tego niedorosły. One zawsze są starsze, pomyślał. Starsze od nas, mężczyzn, bo przecież ktoś musi to wszystko pojmować, ale o ileż młodsze w swoich wszystkich niepokojach i szaleństwach. Żeby być młodym, trzeba być starym, pomyślał. Kiedyś będzie. Oby z nią, z Miriam, wtedy też starą, no – starszą, ze zmarszczkami i pozostałymi atrybutami wieku, wówczas zwyczajnie cudnie chudą – nie, jak teraz, cudownie szczupłą – mówiącą: zaśnij Hersz, kocham cię. Mającą siedemdziesiąt lat, powiedzmy. On trochę więcej. Wózek inwalidzki w hallu, przerost prostaty przypominający o sobie o czwartej rano, zadyszka. Viagra w nocnym stoliku i jej głos: A weź, to takie radosne. Jakżeż chciał, żeby oboje do tego dotrwali, nawet jeśli co jakiś czas mieli potykać się o jakiegoś Carla, czy też jakąś Mrówkę. Nieoczekiwanie zdał sobie sprawę, że najzwyczajniej w świecie wybaczyłby jej. Mało! W ich dwojga osobistym aspekcie historycznym niewiele by go to obeszło. Byle dotrwać do starości jej i jego – wtedy kochałby ją najbardziej. Wtedy, kiedy ona powie: Weź, to takie radosne.
Przyszła. Usiadła na szerokim podłokietniku, tyłem do niego. Spuściła głowę między uda. Wyciągnął ręce i objął ją – prawie. Nie podniosła głowy.
– Masz świetny akcent.
– No, wiem. Słyszałam – nadal nie podnosiła głowy. – Przeklinanie po polsku to inny wymiar, a ja jestem na początku. Niemieckie verpiss dich, albo hau ab, jest jak klaps, ostatecznie danie komuś po twarzy. Ale polskie spierdalaj jest jak pięścią w zęby. Boli w dotykalny sposób, zresztą takich par jest więcej. Die Hure jest rozlazła, źle ubrana i jakaś niedomyta, za to kurwa – ooo! Kawał dupy i bez pozwolenia nie dotykaj. Podobnie die Schlampe, taka włochata pokojówka. A dziwka jest rewelacyjna. Nie dość, że ładna i zgrabna, to jeszcze lubi – spojrzała na niego z zastanowieniem – pierdolić?
– Się pierdolić – poprawił. – Niemieckie bumsen albo ficken w języku polskim ma charakter zwrotny, ale dość szczególny. Pierdolić się z kimś oznacza kochać się nawzajem i to jest znaczenie podstawowe, wtedy nie zwrotne. Ale pierdolić się z czymś jest zwrotne i wyraża fakt borykania się z czymś, uciążliwego naprawiania czegoś. A powiedzenie do kogoś pierdol się jest zwrotne absolutnie, bo oznacza życzenie, żeby ten ktoś zszedł z tematu, odszedł na bok i zrobił sobie z ręki.
W którymś momencie rozmowy Miriam zmieniła pozycję i teraz siedziała na podłokietniku bokiem do niego, ze stopami opartymi o przeciwległą krawędź fotela. Jak ja mam to wytrzymać – pomyślał. Cały ten seks i wszystkie prowokacje, nawet jeśli nie do końca świadome.
– Napiłbym się jeszcze – mruknął. – Oswajam się z faktem, że moja ukochana dziewczyna powiedziała do mnie: spierdalaj. I wiedziała co mówi. Gdzieś ty się tego nauczyła?
– Poczekaj – powiedziała Miriam. Zeszła z fotela (a właściwie z jego kolan, bo tak to czuł), znalazła drugi kieliszek, butelkę, napełniła oba. Jeden podała jemu, sama z drugim usadowiła się tak samo, jak poprzednio.
– Tato ma nową opiekunkę – zaczęła. – Fajną, wykształconą i wyszczekaną. I jest to Polka. Była oddziałową w domu opieki, ma za sobą masę kursów psychologicznych i medycznych. Rozwiodła się kiedyś tam, dziecko dorosło, a ona odkryła, że lubi zmiany. Rok była w Szwecji, dwa lata w Szwajcarii. Moi tamtejsi przyjaciele ją polecili. Jest rewelacyjna aż tak, że nawet tato się ożywił. Lubi Berlin, świetnie mówi po niemiecku. W tej chwili w zasadzie prowadzi dom, a ja się chyba mocno zaprzyjaźniłam. Opowiadałam jej o tobie, a ona zaproponowała, że pouczy mnie polskiego.
– Ciekawie zaczęła.
– Nieee! – roześmiała się Miriam. – To są takie rozrywkowe kwadranse pod koniec lekcji, bardzo fajne. Wydaje mi się, że coraz częściej będziemy mówić w obu językach. Po co właściwie zaprosiłeś Mrówkę? – patrzyła na niego niewinnie i on natychmiast zdał sobie sprawę, że chce go wziąć z zaskoczenia.
– Żeby uniknąć przyszłych kłopotów – odpowiedź miał przygotowaną i dlatego odpowiedział niemal natychmiast. – Zwróć uwagę, zaprosiłem ją z mężem i dwójką dzieci.
– Alibi, przed wszystkimi – mruknęła Miriam. – Mama wie?
– Tak.
– Jutro porozmawiam z mamą – postanowiła. – Dzisiaj może niech ten „Don Giovanni”… to Dietrich Fischer-Dieskau, stare nagranie, on śpiewał go zupełnie inaczej i nie będę mamie tego psuła.
– Rozpoznałaś głos? – zapytał zdumiony.
– Tak – odpowiedziała. – Miałam może pięć lat i pamiętam, że posterunków na granicy już nie było. A Don Giovanni był chyba ostatnią rolą, jaką on śpiewał na Unter den Linden. Niesamowite przeżycie – wstrząsnęła się. – Wszystkie te opery, które oglądałam z tatą tkwią w mojej pamięci jak żywe baśnie… Siedziałam na jego kolanach – uśmiechnęła się. – Na kolanach Don Giovanniego. Jak na twoich teraz.
– Chyba nie aż tak.
– Pewno, że nie! – roześmiała się. – Miałam pięć lat, w końcu. Tak mi się skojarzyło. Tamten geniusz i ten geniusz – dotknęła jego policzka. – A w międzyczasie dorosłam i nauczyłam się kochać. A potem walnęłam kaskiem w słupek.
Milczał.
– I tutaj właśnie zaczyna się problem – nieoczekiwanie objęła go i przytuliła się. Bardzo mocno. – Twój, mój i Mrówki chyba też. Kobiety są sentymentalne nawet jeśli z tym się kryją, mężczyźni są jawnie sentymentalni, a już ty rozgrywasz to wyjątkowo nieudolnie. Czyli aż zbyt sentymentalnie, a zakładam, że mówisz prawdę, że twoja dawniej ukochana Mrówka przypadkiem znalazła się w tym układzie… Jak planety krążące wokół siebie i co ja mam zrobić?
– A co ja mam zrobić? – dopowiedział. – Ruchu trzech planet nie da się sensownie policzyć.
Cisza, trochę brandy.
– I jeszcze co Mrówka ma zrobić? – dokończyła Miriam. Odstawiła kieliszek. – Jak ona ma na imię?
– Karolina.
– A powiedz… – Miriam przeciągnęła się – …jak ona się zachowuje. Do ciebie.
– Zwyczajnie się zachowuje – mruknął. – Mamy wspomnienia i tak dalej, ale jest problem do rozwiązania i skupmy się na tym. Poza tym przeszło mi, mam fajnego męża i dwójkę dzieci.
– Hm… – Miriam nie sprawiała wrażenia przekonanej. – A tobie przeszło?
Rozłożył ręce tak gwałtownie, że kieliszek wyleciał mu z palców i brzęknął o podłogę. – To musi być głębsze uszkodzenie, bo wzrok tracisz też. Jak ty…
Położyła mu palec na ustach. – Zmykamy stąd – powiedziała szeptem. – „Don Giovanni” za chwilę się skończy, a mama ma słuch jak ryś. Przyjdzie, a ty znowu z kieliszkiem. Tylko zaprowadź mnie, bo przecież ślepnę.
Chciał dodać, że faktycznie to ona była z kieliszkiem, bo jego leżał na podłodze, ale zrezygnował. Podniósł go po drodze.
– Łazienka moja – powiedziała. – Ty poczekasz.
Machnął ręką. Zasiedlali ten dom dość przypadkowo. Różowa sypialnia była większa niż jego, choć u niego było większe łóżko. Ale po tamtej stronie była jeszcze garderoba – coś na kształt buduaru i jeszcze jedna łazienka, nieduża i tylko z prysznicem, nie tak jak ta pomiędzy sypialniami – z wanną wielkości baseniku, w jednym końcu zaopatrzoną nawet w wodne masażery, z obszerną i urokliwą kabiną pełną rozmaitych prysznicy, w której i orgię można było wyprawić, ze ścianą toaletek, a wszystko w piaskowcowym, jasnym beżu, przetykanym nieco ciemniejszymi żyłkami. Z obu sypialni można było tam wejść, zatem i przejść przez nią z jednej do drugiej – jak to się bez przerwy zdarzało, kiedy w domu była Miriam, a różowa sypialnia należała absolutnie do niej. Dlatego machnął ręką. Wyzuty przez nią z siebie, na co nie tylko się zgadzał, ale liczył, i liczył z gorączkową intensywnością wszystkie padaczkowe piki, aby zneutralizować je – najchętniej natychmiast i najchętniej raz na zawsze – machnął ręką na wyzucie go dodatkowo z łazienki, bo to akurat ani bólem w duszy czy umyśle, ani w podbrzuszu nie było. Uchylił szklaną ścianę, wyszedł na podest biegnący na zewnątrz domu, zapalił papierosa. Nie miał żadnej absolutnie koncepcji na przyszłość poza jedną: pozbyć się klątwy padaczki Miriam. Niemniej demony podpowiadały, że ofiary czają się pod horyzontem. Wcielony w skórę Żyda mógł oszukać, ale nie zabić – nie chciał nikogo krzywdzić. Gdzieś w ogrodzie pohukiwała sowa i ta wprawiła go nieoczekiwanie w dobry humor. „U-dasz, u-dasz” – usłyszał. Uśmiechnął się, dokończył papierosa, wrócił i spróbował drzwi do łazienki. Barykada i śmiech Miriam. Poszedł do toalety przy salonie, umył zęby, wrócił, rzucił się na łóżko, zagryzł zęby na poduszce.
Musiał zasnąć na chwilę. Kiedy otworzył oczy, Miriam siedziała tuż obok. W świetle księżyca różowe okola brodawek i piersi – jej piersi! – w połowie drogi pomiędzy zuchwałością a chęcią na miłość. Koronkowe szarawary niżej – siedziała przy nim na piętach w tych koronkowych szarawarach i miała coś na kształt zastanowienia w migdałowych oczach. Obie jej ręce krążyły nad nim, jakby odczyniały jakieś czary, w końcu opadły. Lewa odrzuciła pled, prawa objęła i obnażyła jego najlepszego przyjaciela – w końcu obrzezany nie był. On i jego najlepszy przyjaciel – oni obaj – uznali, że jest to stworzenie świata. On się trochę spóźnił, przyjaciel nie. Miriam obejmowała go, kąciki jej ust uniosły się.
– Nie wolno ci mnie dotknąć – pochyliła się, poczuł jej usta i język.
Kiedy pierwszy raz doprowadziła go niemal do orgazmu, marzył tylko żeby wybuchnąć i niech to się skończy. Ale nie – uniosła głowę i spojrzała na niego. Spojrzenie zdeprawowanej dziewczynki, piersi jakby cięższe i ręce, krążące po jego udach i brzuchu. – Jeszcze nie – powiedziała cicho. – Pocierpisz trochę, za Mrówkę.
Starał się oddychać regularnie. Od jakiegoś czasu miał wrażenie, że brakuje mu powietrza. Miriam musnęła ustami jego wargi. – Tak smakujesz. Nie wolno ci mnie dotknąć.
Pochyliła się znowu, a on czuł się jak kometa. Jeśli się werżnie, w coś, w cokolwiek, to wszystkie najbardziej kosmiczne katastrofy po prosu wybledną. Ta była jedyna. Był Hanem Solo, a księżniczka Lea kierowała Sokołem Millenium!
Za czwartym razem był o krok od błagania o litość. Miriam cofnęła usta, a on nie zdążył. Ścisnęła go u nasady, patrzyła w jego oczy. Jak kat, najbardziej upragniony. Dokończ egzekucji, proszę.
– Jeszcze nie. Ręce, bo wyjdę.
Gdyby poruszył rękami, żyłby. Ale chciał umrzeć jak nigdy dotąd i nie zrobił tego. Usta kata pochyliły się nad ofiarą.
Umarł, w dosłownym sensie tego słowa. Życie wystrzeliło z niego jak gejzer, opuściło go, zostawiło kadłub. Widział siebie z góry. Miotał się trochę, Miriam pokazała mu język najpierw, potem opadła na niego, otwarła mu usta, poczuł samego siebie. Miriam rozmazywała go po sobie. – Ty – powiedziała. – Ty…
Kiedy się obudził, był poranek, a ona śpiewała w łazience. – „Wszystkie nasze dzienne sprawy, wszystkie nasze zapomnienia, bo prócz siebie nic nie mamy, nic nie mamy do stracenia”[2] Niektóre głoski wymawiała na sposób niemiecki, ale była tak nieprawdopodobnie radosna w tym śpiewie, że bał się zapytać. Skąd ona to znała?
Wyjrzała z łazienki. – Muszę umyć włosy, wszystko mam pozlepiane. Genialna piosenka. Chodź.
Kąpała się. Myła włosy. Naga kręciła się po łazience, dotykała go co chwilę. Usiadła na bidecie. – No co? Patrz, to też ja. Jeśli mamy dotrwać?
– A jak inaczej? – uśmiechnął się. – Dotrwamy.
Stanął naprzeciwko niej. – Julio?
– Słucham, Romeo?
– Kocham cię.
– I nie pytaj, dlaczego. Kocham cię – wstała, obejrzała się, zamknęła strumień wody. – Wszystkie nasze dzienne sprawy, no! Teraz weź ręcznik i powycieraj swoją upragnioną niedostępną. Potem też się wykąp. Aż za bardzo pachniesz sobą.
Wytarł. Wykąpał się.
– A twoje orgazmy? – zapytał.
– Pracujesz nad tym – mruknęła. – Z Karoliną, swoją niegdysiejszą kochanicą. Mam szanse przeżyć przynajmniej tyle co ona, jeśli nie będzie przesadnie zazdrosna. I odbiorę wszystkie, co do jednego, najchętniej tej pierwszej nocy po wyzwoleniu. Nawet gdybym miała cię zaorać.
– Biorąc pod uwagę… – Grześ nie dokończył, uśmiechnął się.
Miriam spojrzała na niego, przyjrzała się uważniej. Kąciki jej ust uniosły się. – Aż tak?
Zaczerwienił się i nic nie odpowiedział.
Miriam zaczęła się śmiać.
Siedzieli w kręgu powstałym wokół ruin stajenki, czy czegoś innego, czymkolwiek to było przed laty. Pnące róże na murach szykowały się do kwitnienia, wszystko wokół szykowało się do kwitnienia, albo już kwitło, był już maj przecież. Jabłonie na peryferiach ogrodu, krzewy bzu też już, a jaśmin za chwilę. Tuż przy nich do kwitnienia szykowała się purpurowa naparstnica – pod krzewem sumaku, roznoszącym już za chwilę ciemną czerwień swoich kwiatów na wszystkie strony. I róże, wszędzie róże, krzewiaste i szczepione na pniach, tworzące wielobarwne alejki pełne kwiatów i zapachów. Przez przeszklone ściany salonu widać było ogród japoński, z miłorząbem, w którego zieleń wplatały się już gęsto żółte kotki kwiatów i z wiśnią na drugim krańcu, jak panna młoda w bieli z powiewem różu – niczym jutrzenka.
Na ścieżce Charlie polował na ptaki. Miriam chciała wstać, ale powstrzymał ją ruchem ręki. – One już go znają – powiedział. – Nie dadzą sobie krzywdy zrobić.
Nadal patrzyła z niepokojem. – Charlie! – zawołała.
Odwrócił się z miną, jakby chciał powiedzieć: Jestem zajęty plewieniem marchewki. O co chodzi?
Grzegorz zaśmiał się. – Zgrywus!
– Jak ty – Miriam była niepewna. – A możeś ty to wszystko wymyślił, żeby się do Mrówki dobrać?
Teraz już wybuchnął radosnym, niepohamowanym śmiechem.
– Pierdol się – powiedziała z teatralną urazą i też zaczęła się śmiać.
– Masz świetny akcent! – mama wychyliła się zza szklanej krawędzi. Niosła koszyk w jednej ręce, metalowy dzbanek w drugiej. – Kawa już. Tomek pojechał po drożdżówki, zaraz wróci.
Widocznie oni oboje mieli w spojrzeniu to samo, bo mama zarumieniła się, ale niezrażona wydobywała z koszyka filiżanki. – A zwróciliście uwagę, że dzisiaj dzwony były jakby cichsze?
– Nie – odpowiedzieli oboje.
– Były – powiedziała mama. – Moglibyście czasami wyjść z tego sejfu dla dwojga i posłuchać śpiewu ptaków, na przykład. Hermetyzujecie wasze życie, a to niebezpieczne.
– On hermetyzuje – powiedziała Miriam. Wskazała na niego. – Czasami tracę oddech.
– No, słyszałam – mama nalewała kawę do filiżanek – ten oddech. Kocham cię, dziewczynko, ale nie przesadzaj. Radośnie do tego sejfu wskakujesz, a potem któreś z was traci oddech. Mówisz, że to jego wina? Oświadczam, że poza faktem, że jest to mój syn, na niemal nic nie mam wpływu. Gdybym miała coś ci podpowiedzieć, to nie uwielbiaj go aż tak intensywnie.
– Mamo! – Grześ był oburzony.
– Za dobrze masz – powiedziała z przyganą mama. – Popisujesz się, dla ciebie kochać ją to przygoda. A to nie jest przygoda tylko przeżycie, bo kochacie się naprawdę i ja to wiem. Tomek! – zawołała. – Tutaj jesteśmy, w ruinach!
Tomasz wniósł drożdżówki i pączki.
– Dobrze – powiedziała Miriam. Sięgnęła po ciastko. – W poniedziałek sprzedaję Huracána. Francuzowi. Fajny facet, mieszka na stałe w Berlinie. Mówi, że przy nim Paryż jest jak lumpeks. Jeździ Mercedesem AMG, zatem umie jeździć, ale chce wypróbować Huracána na torze. Hersz – odwróciła się do niego. – Pojedziemy na Sachsenring. Przyjedziesz?
– Kiedy? – zapytał.
– Tor mamy zamówiony na środę. Na jedenastą, cztery godziny.
Popatrzył na nią. Co ty szykujesz, dziewczynko, pomyślał. Co szykujesz, ukochana prowokatorko? – A gdzie to jest?
– Za Lipskiem – miała absolutnie neutralny wyraz twarzy. – Miejscowość nazywa się Hohenstein-Ernstthal. Tor ma niecałe cztery kilometry, ale do łatwych nie należy. Najlepszy dowód, że rozgrywa się tam całe serie mistrzostw motocyklowych. Przyjedź, pościgamy się – i uśmiech.
– Nooo… – co ta ślicznota kombinuje, myślał gorączkowo – cały tydzień miał być na liczenie, ale dobra. W poniedziałek i wtorek posiedzę dłużej. A z toru pojadę do Drezna, tam też mam parę spraw do załatwienia.
– Nie pożałujesz – odwróciła się do mamy, chwilę zastanawiała się. – Mamo, a ty wiedziałaś… o Mrówce? O tym, że on ją zaprosił?
Tomasz podsunął Miriam koszyk z ciastem. – Zjedz pączka, cukier ci się przyda.
– Pewnie masz rację! – roześmiała się i wzięła pączka.
Mama rzuciła Tomkowi spojrzenie pełne wdzięczności. – Tak, Miriam. Wiedziałam. Wtedy wiedziałam i teraz wiedziałam. To był mój pomysł, żeby ją zaprosić. Pracują razem, a jej mąż jest formalnie szefem Grzesia. Uważam, że jest to dobre rozwiązanie i nic złego z niego nie powinno wyniknąć.
– Nie, chyba nie – Miriam jakby wahała się. – Ale chyba pierwszy raz w życiu tak intensywnie czuję swoją rolę. Jakbym grała w jakiejś sztuce. Hersz – odwróciła się i pogładziła jego rękę. – To jest morze nadziei, we mnie. Na nas, dla nas.
– We mnie też, na was dwoje, amen – mama zamknęła dyskusję.
– Działa – powiedział Grzegorz. – Siedem sekund. Działa bajecznie.
– Pokaż – Karolina stanęła za nim, obie ręce położyła mu na karku. Tyłem głowy dotykał jej piersi.
– Przestań.
– Sam przestań. Pokaż.
Pochylił się i cofnął obraz. Uruchomił ponownie. Górą biegły piki wyładowań padaczkowych, dołem generowane przez program wyładowania w przeciwfazie, w połowie ekranu biegł wykres zgodności.
Ciąg dalszy obiecał poprawę. Do następnego odcinka – Alski.
[1] Tam podamy sobie ręce (wł.). Duet Zerliny i Don Giovanniego z pierwszego aktu opery „Don Giovanni” Wolfganga Amadeusza Mozarta. Jeden z najbardziej znanych duetów operowych.
[2] Trubadurzy, „Będziesz ty”. Z płyty o tym samym tytule, nagranej w 1973 roku.