Trzecie oko – pierwszy
Nie potrafię określić, jakiego ta powieść jest rodzaju. Jej bohaterowie mają wiele przygód – być może jest to powieść przygodowa? Owszem, ale należy dodać, że ich przygody rozciągają się na przestrzeni ponad pięćdziesięciu milionów lat – zatem byłaby to powieść historyczna, a nawet prehistoryczna? Niekoniecznie, niektórzy jej bohaterowie pochodzą z przyszłości odległej o kilkaset tysięcy lat i z miejsc w tej przyszłości nie do końca określonych. Zatem jest to powieść typu fantasy? Nie, bo sporą jej część zajmują rzetelne uzasadnienia możliwości jakimi bohaterowie dysponują, zaczerpniętych z zaawansowanych teorii kosmologicznych, mechaniki kwantowej, fizyki cząstek elementarnych, neuro- i psychofizjologii, egzotycznych gałęzi teorii ewolucji. Może fantastyka naukowa? Nie, bo wymienione w poprzednim zdaniu naukowe tło stanowi jedynie fundament, mający uzasadniać poczynania bohaterów i uczynić je możliwymi. A co to za poczynania? Między innymi wynikają one z refleksji nad ważkimi problemami etyki, w tym nad pochodzeniem i znaczeniem wiary i jej zinstytucjonalizowanej formy – religii. Może to w ogóle nie jest powieść, tylko jakiś esej filozoficzno – naukowy? Nie, bo bohaterowie mają wiele przygód. Koło się zamknęło. Biorąc pod uwagę, że w pewnej scenie jeden z bohaterów patrzy na siebie samego strzelającego z łuku do pewnego króla, a w dalszym rozdziale inny bohater pisze manuskrypt, o autorze którego nie wiemy do dzisiaj nic, równie dobrze może to być kryminał. Dodam jeszcze, że jest tam również miłość. Pozostańmy przy tym i nie kontynuujmy.
Ależ kontynuujmy. Powyższy fragment pochodzi ze wstępu, do którego napisania zmuszono mnie, tak ta powieść jest zawiła. Niewykluczone, że chciałem w niej opowiedzieć samego siebie – ze wszystkimi fascynacjami, ze wszystkimi zwątpieniami, z wszystkim tym, co kreuje zarówno wątpliwości, jak i pewności. Te ostatnie nie istnieją – to wiemy wszyscy, chyba że pojawiają się jak iluminacja i wówczas nie podlegają dyskusji. Powiedzmy, że powieść pojawiła się jak iluminacja i wówczas nie pozostało mi nic innego, jak tylko ją napisać. Dzisiaj zaproponuję cztery fragmenty, kolejne wkrótce. Zaczynamy.
„W sobotę po południu umówiony byłem w zaułku na szachy. Drzwi otworzyła mi Blanka. – Stefana nie ma – powiedziała. – Wyjechał do Pragi i trochę się spóźni. Do wieczora powinien wrócić – otworzyła drzwi szerzej. – Bardzo proszę. Uprzedził mnie, że jesteście umówieni na szachy. – Kiedy wyjechał? – zapytałem wchodząc. Zupełnie odruchowo. – Rano – odpowiedziała Blanka i zakaszlała. – To znaczy, przedwczoraj rano. Zagra pan ze mną?
Z Blanką nie grałem nigdy. Wiedziałem, że ma pojęcie o szachach, bo czasami siadywała, to przy panu Stefanie, to przy mnie, i półgłosem przemyśliwała nad kolejnymi ruchami. Dość przenikliwie. Może byłoby to ciekawe doświadczenie? Poza tym, Blanka… – Z przyjemnością – zdecydowałem się. Trochę się bałem. Tyle, że nie szachów.
Goniec.
– Pan niezdrów? Panie Marku? – namysł, głowa pochylona nad szachownicą. Twarz zasłonięta włosami, jasnymi i prostymi. Teraz uniesiona, powtórzenie pytania w spojrzeniu. Pion, pion, koń, goniec jeszcze raz, hetman, zdjęty pion – mój. Dobrze. Budowa pułapki rozpoczęta.
– Dlaczego pani pyta?
– Widziałam pana wychodzącego z przychodni.
Wieża. Hetman. Nie pomoże, o nie. Koń i szach.
– To takie zawstydzające, droga pani.
Niezła obrona. Za dwa ruchy koń może być na straty i lewa flanka odsłonięta. Trzeba się skupić.
– Co takiego?
– Lamblie.
– Lamblie są urocze! Jak serduszka – uśmiech. Do mnie?
Stracony pion i wieża zaraz potem, odrobina irytacji. Koń dawno w stajni przeciwnika. Trzeba się skupić i zagrać psychologicznie.
– Dużo ma pani wolnego czasu, zdaje się.
Spojrzenie. To naprawdę urocza kobieta. Pion. A, co tam.
– Dlaczego tak pan uważa? Szach.
Wieża.
– Rzadko bywam w przychodni. A pani zauważyła.
I po wieży.
– Szach. Przejeżdżałam przypadkiem. A czasu trochę mam, rzeczywiście – uśmiech, kolejny.
Odgłos zamykanych drzwi. Półgłośny śpiew, jakby Marsylianka. – Dobry wieczór dzieci – pan Stefan podszedł do nas, rzucił okiem na szachownicę i z trzaskiem przewrócił mojego króla. – Niech pan z nią nie gra, mój młody przyjacielu. Niech pan nie gra z Blanką szalbierką, bo nawet jeśli pan wygra, to i tak pan przegra – przysunął sobie fotel i usiadł przy nas.
– Wujku! – oburzenie Blanki było tak szczere i pełne bezradności, że obaj zaczęliśmy się śmiać. I wtedy nagle znowu zobaczyłem świat wokół siebie – naokoło mnie, po raz drugi. Obraz był miejscami niesłychanie wyrazisty, z tyłu jakby widziany przez obiektyw typu rybie oko i płynnie przechodzący ku przodowi. Był jak z planetarium. Nie zdumiało mnie to wcale, jakbym w swojej istocie czekał na powtórzenie i rozwinięcie poprzedniego zjawiska. Natomiast zaskoczyła mnie doskonała percepcja obrazu. Przecież współcześnie tylko jakaś endemiczna jaszczurka dysponowała trzecim okiem, a tym samym aparatem mózgowym przetwarzającym z niego obraz. Skąd to u mnie? Jednocześnie uświadomiłem sobie informację: porozmawiamy o tym później. Tak właśnie: uświadomiłem. – Upiekłam ciasto – powiedziała Blanka. – Spróbujecie?”
„I tu zaczyna się właściwa historia, bo Wilhelm postanowił Anglię zdobyć. Zaprosił do współpracy w tym zdobywaniu, i potem do podziału łupów, rozmaitych notabli i rycerzy, poprosił o błogosławieństwo papieża i je uzyskał, bo papież był akurat obrażony na angielskich biskupów, zbudował całą flotę, na którą podobno weszło osiem tysięcy koni nie licząc rycerstwa i czekał na wiatr. Z tymi końmi to musiała być jakaś lipa, bo nawet dzisiaj przewieźć osiem tysięcy koni żywcem, to byłby nie lada problem, ale tak to kronikarze zapisali. W każdym razie zabrał się za czekanie i doczekał się pod koniec września. Przepłynął z całym majdanem Kanał i wylądował w Anglii. Na początku nie bardzo miał się z kim bić i dopiero właśnie pod Hastings nadział się na wojska Harolda, na takim niby wzgórzu. Wzgórze było ufortyfikowane i przygotowane do obrony, siły po obu stronach wyrównane, a na pomoc Haroldowi szły posiłki i płynęły okręty. A Harold bitwę przegrał, nie bardzo wiadomo dlaczego. Całą wojnę zresztą też. Wilhelm został królem Anglii i odtąd mówiono na niego nie Bastard, tylko Zdobywca.
Dość znudziła mnie ta historia, poza bitwą właśnie. Historycy podkreślali, że Wilhelm miał nie lada szczęście, bo zanim zwyciężył, trzy razy zabito pod nim konia i za każdym razem wybuchała w jego wojsku panika. Jego zwycięstwo zasadzało się na ciekawym manewrze i przypadkowym zdarzeniu w trakcie tego manewru. Podobno część jego wojska po nieudanym ataku na wzgórze zaczęła udawać, że ucieka. Wtedy Anglicy pod wodzą Harolda wypadli zza wałów, za którymi siedzieli, i zaczęli ich gonić. Wyjątkowo idiotyczna decyzja, bo skoro tamci oberwali, to musieli się cofnąć, naturalną koleją rzeczy. W tym właśnie momencie doszło do kluczowego w bitwie zdarzenia, mianowicie Harold został trafiony w oko jakąś zabłąkaną strzałą. Zachwiał się na koniu, czy też z niego spadł, wśród Anglików powstał tumult i parę chwil później Normanowie wjechali na pozbawione obrony wzgórze.
Dziwnie to się przedstawiało i jeden z historyków, wyrażając swoje wątpliwości, stwierdził, że nie tylko papież, ale i opatrzność musiała być po stronie Wilhelma, skoro losy bitwy potoczyły się aż tak dziwacznie. W każdym razie miałem się o tym zdarzeniu dowiedzieć czegoś nowego i czekałem zaciekawiony, kiedy Stefan zadzwoni z zaproszeniem”.
„Staliśmy kilkadziesiąt metrów od wzgórza. Było nieprawdopodobnie zielono, nieprawdopodobnie błękitnie i ciepło. Staliśmy w błocie. Na prawo rozpościerały się jakieś chaszcze, pomiędzy nimi widoczny był szlak wiodący dalej przy litej ścianie lasu. O dziwo, na szlaku spod kęp trawy i gałęzi prześwitywały kamienie. – Stara rzymska droga – powiedział półgłosem Stefan i pociągnął mnie za rękę. Na wprost teren wznosił się łagodnie, zarośla rzedły i dalej było wzgórze. Chodziły po nim jakieś świnie, brązowe. Pomiędzy krzakami sterczały ukośnie drągi i patyki, chyba zaostrzone na końcu. W połowie wysokości wił się wał świeżo przekopanej ziemi, schodzący na oba skrzydła pagórka. Nieco wyżej były odcinki drewnianej palisady, dość niechlujnie postawione. Tam kręcili się jacyś ludzie, dobiegały do nas ich zawołania. Nikt nie zwracał na nas uwagi.
Blanka poruszyła się. – Chodźmy na tę… drogę – powiedziała. – Nie – odezwał się odwrócony tyłem Stefan. – Zadepczą nas. Chodźcie tam – wskazał w górę, na lewy skraj wału. Stamtąd wszystko będzie widać. Za wzgórzem jest obóz Harolda – odwrócił się do mnie. – Niezła lekcja historii. Kiedy byłem tutaj poprzednio… Bo to było moje zadanie, jedno z pierwszych. Sami zresztą zobaczycie – pociągnął mnie za rękę. – Idziemy.
Wszędzie były odchody. Brzęczały muchy. Przez ciepłe powietrze przedzierał się duszny, lepki, zmieszany z dymem zapach, niesiony zza wzgórza z każdym powiewem wiatru. Ludzie zza palisady byli teraz lepiej widoczni. Obrośnięci, skudłani, przyodziani w jakby krótkie suknie przewiązane w pasie, na nogach mieli łapcie wiązane sznurem czy też łykiem. Jeden miał przysznurowane do łydek płaty jasnej kory. Z przodu nosił drewnianą deskę, wyciętą w kształt napierśnika. Jego towarzysz miał coś podobnego z metalu, nierówno wyklepanego. Na szczycie wzgórza powiewała chorągiew. Wzdrygnąłem się, kiedy świnia wypadła niemal spod moich stóp. Silniejszy podmuch wiatru przyniósł mdły fetor. – Martwy koń – mruknął Stefan. Blanka zakryła ręką nos i usta. – Skąd tyle tego paskudztwa? – zapytałem, wskazując na nieregularne, biegunkowate placki skupione pod krzakami. – Ludzie – odparł Stefan. – są tutaj od dwóch dni. Kilka tysięcy. Gdzieś muszą się załatwiać, a że jedzą kiepsko i nieświeżo… Popatrz – wskazał ręką na lewo. Tam właśnie leżał martwy koń, rozpłatany, częściowo pozbawiony skóry, ze sterczącymi z grzbietu i kłębu okrwawionymi kośćmi. Chmara much krążyła nad nim. – Giermkowie pojedli – mruknął Stefan, kiedy przechodziliśmy obok. Blanka odwróciła głowę. – Prędzej, bo zwymiotuję – przyspieszyła kroku. Jeszcze kilkanaście metrów szliśmy pod górę. Obeszliśmy od lewej splątane chaszcze i otworzył się przed nami widok na dolinę. Zatrzymałem się oniemiały. Za wzgórzem kłębili się bezładnie ludzie, konie, dymiły ogniska, stały jakieś pałatki czy też szałasy, bliżej nas było kilkanaście namiotów, w tym jeden większy z umieszczoną na szczycie chorągwią z lwem na czerwonym tle. Przed namiotem biło się dwoje ludzi – oboje tarzali się po ziemi i okładali pięściami. Obok tkwił zatknięty w ziemię, przekrzywiony, sporej wielkości krzyż. Trzech mężczyzn przyglądało się tej scenie. Byli niscy i krępi, ubrani w cudaczne kaftany, niżej z jakby ochraniaczami na kolanach i łydkach, przepasanymi rzemieniami. Wokół walała się broń: topory na długich styliskach, miecze, o ścianę namiotu oparte były długie łuki i piki. Bezładne krzyki, rżenie koni stojących nieco dalej. Wszędzie kręcili się pochyleni ludzie, gorszej chyba kondycji. Na lewej flance półkoliście ustawiał się oddział, być może gotujący się do walki. Przemawiał do nich chyba dowódca, bo miał kolczugę i metalowe okrycie głowy, obok stał człowiek wyglądający na księdza, w workowatej tunice przewiązanej sznurem w pasie. Wygolony na głowie. Dolatywały do nas chrapliwe głoski, na przemian z rozciąganymi do niemożliwości nawoływaniami. W głębi doliny obraz się rozmazywał. – Tam! – nie odwracając się, Stefan machnął ręką do tyłu. Z lasu za nami wynurzali się jeźdźcy, konie, trzymane przy pysku, prowadzili uzbrojeni piesi. W oddali widać było ciżbę nadchodzących ludzi, niektórzy, idący z przodu, byli pstrokato ubrani. W dolinie przed nami rozległy się przeraźliwe dźwięki trąb i zaraz po nich wzbierające falą krzyki. Za palisadami na wzgórzu pojawili się ludzie uzbrojeni w łuki, wielu ludzi. Inni gromadami przechodzili przez obozowisko, tworząc za liniami palisady na wzgórzu pęczniejący, ludzki wał, wychylający się zza nich po bokach. Tam niektórzy byli na koniach, ale niewielu. Właśnie grupa konnych, z chorągwią, tą samą, która poprzednio powiewała nad największym namiotem, ustawiała się naprzeciwko nas w odległości kilkudziesięciu metrów. – Harold – mruknął Stefan. – Chodźcie.
Zeszliśmy bardziej na lewo. Blanka przykucnęła, częściowo zasłonięta krzakami. Potknąłem się na grudzie porośniętej jakimś zielskiem, Stefan mnie podtrzymał. Od rozdeptanej kępy rozszedł się miły zapach. Blanka zachichotała, a Stefan mruknąwszy: nie ma tego złego, roztarł zerwane łodygi ziół w rękach. Oboje poszliśmy za jego przykładem. Od strony palisad na wzgórzu leciały pojedyncze strzały, z przeciwnego krańca doliny zbliżali się konni i piesi posuwający się szeroką, nieregularną ławą. Kilkanaście metrów przed nią, tanecznym krokiem, szło trzech mężczyzn ubranych w kolorowe, powiewające szaty, żółte, czerwone i czarne, za nimi jechało kilkoro konnych. Jeździec w centrum dzierżył chorągiew, też czerwoną, ale z dwoma lwami upozowanymi jakby w biegu. Teraz wszyscy wstrzymali konie, jadący z boków odwrócili się do ławy wojowników, wymachując rękami. Dwaj z nich trzymali proporce na długich drzewcach, pozostali miecze. Dało się słyszeć głośne: Hare! Hare! Tłum uciszył się nieco. Najwyższy trefniś postąpił do przodu, ignorując dolatujące niemal do niego strzały i zaczął mówić donośnym głosem:
– Karli rez! Notr emperer magnez!
– Set anz tuzplein ad estet enespain!
– Tresquen la mer konquis!…
Dalej nie słuchałem. – Co to za język? – Starofrancuski – odpowiedział Stefan. – Początek „Pieśni o Rolandzie”. Musimy zejść jeszcze niżej. Między drzewa! – zakomenderował. Zbiegliśmy w dół. Kiedy przedzieraliśmy się przez chaszcze na skraju lasu, za naszymi plecami zaczynało się kotłować.
Kiedy Wilhelm zwalił się z konia po raz trzeci i chorągiew z dwoma lwami najpierw zachwiała się, a potem na chwilę zniknęła, bitwa nie tylko wydawała się, ale właściwie była przez Francuzów przegrana. Stefan się tylko uśmiechał. Od czasu do czasu zwracał naszą uwagę na jakiś fragment bitwy, którą raczej należałoby nazwać bijatyką, z okazjonalnym użyciem topornych narzędzi, co wówczas przeradzało ją w rodzaj bezładnej rzeźni pełnej wrzasku ludzi i kwiku zwierząt. Blanka wydawała się znudzona, obserwowana przez nas kotłowanina trwała w końcu od przedpołudnia i parę razy musieliśmy zmieniać miejsce dla uniknięcia stratowania przez przewalające się wokół ryczące i ścigające się nawzajem hordy hm… zbrojnych mężów? Można ich było tak nazwać, z szerokim marginesem tolerancji. To była dzicz. Byłem świadkiem, jak jeden z Francuzów zapędził jakiegoś Anglika w zarośla, obuchem siekiery uderzył go w głowę, odrzucił siekierę, zaczął go okładać pięściami i dusić. Kiedy tamten wyraźnie prosił o zlitowanie, Francuz wstał, przydeptał mu stopą szyję, sięgnął pod kubrak i obsikał go. Na odchodnym kopnął go w głowę i pobiegł w kierunku największego tumultu. Obserwowałem Anglika, kiedy przechodził obok nas. Płakał rzewnymi łzami. Śmierć na tym polu bitwy nie była łatwa. Na początku obie strony strzelały z łuków, Francuzi także z kusz. Niewielka część pocisków trafiała celu, strzały grzęznące w piersi lub ramieniu wojownicy, albo ich towarzysze łamali albo wyciągali, niewiele uwagi, jak się wydawało, przywiązując do bólu. Celniejszych było niewiele; co charakterystyczne, padłych współtowarzyszy natychmiast obdzierano z co cenniejszych przedmiotów, głównie uzbrojenia. Być może mieli go za mało. Wzgórze zaatakowali najpierw piesi, idąc, a potem biegnąc z rykiem, na tych zza palisad wypadły hordy Anglików i bitwa, dotąd jako tako uporządkowana, przerodziła się w ogólną bijatykę na pięści, noże i siekiery, kiedy większość walczących postradała albo odrzuciła piki i miecze i z furią rzuciła się na siebie. Próby uporządkowania chaosu na przedpolu lepiej wychodziły francuskim dowódcom, którzy wrzeszcząc i tłukąc własnych wojowników, wycofali oddziały na skrzydła, pozostawiając trupy i jęczących rannych wokół palisad. Interesującym było, że ranni byli traktowani stosunkowo dobrze, w każdym razie dobijani nie byli. Obowiązywał tutaj swoisty kodeks honorowy, zabraniający widać krzywdzenia nie mogących się bronić. Poobijane i pokaleczone rzędy wojowników rozdzieliły się w końcu jakoś i na pagórek ruszyła konnica. Na początku było to efektowne: tętent koni i tak dalej, ale szybko przerodziło się w chaotyczną przeprawę przez rowy, teraz już nie chronione przez sterczące z ziemi drągi i kije poprzewracane przez uprzednio atakujących pieszych, potem przez palisady, zza których z łuków szyli do nich obrońcy. Kwik koński przewiercał uszy, padła chorągiew, powstał kolejny chaos, jeźdźcy skupili się wokół dowodzącego, zapewne Wilhelma, chorągiew chwiejnie powstała, jeszcze jedna próba sforsowania wału i palisady, wreszcie konni zrezygnowali i pocwałowali z powrotem, zagarniając po drodze kilka wierzchowców pozbawionych jeźdźców.
Stefan co jakiś czas zwracał naszą uwagę na rozmaite fragmenty bitwy, ujawniając pewien porządek działań tam, gdzie myśmy, a ja z pewnością, widzieli jedynie chaotyczną bijatykę i rąbaninę. Stopniowo zacząłem widzieć i ja, tym bardziej, że ogląd miałem niejako panoramiczny i taki model widzenia pozwalał nader sprawnie odgadywać intencje poszczególnych ruchów i przewidywać ich konsekwencje o kilka długości do przodu. Właśnie wtedy jasnym dla mnie się stało, że Wilhelm tej bitwy wygrać nie może, przynajmniej nie w ten sposób. Ataki Normanów przypominały walenie barana głową w ścianę, przy czym baran wydawał się tracić impet szybciej aniżeli ściana spoistość. Spojrzałem na Stefana pytająco, uśmiechnął się tylko i wskazał na lewe skrzydło. – Problem Einsteina – powiedział półgłosem, bo akurat wrzaski wojowników uciszyły się nieco. – Palisada wydaje się nie do ruszenia, a czasu coraz mniej. Co należy zrobić? – Uruchomić czas – odpowiedziała za mnie Blanka. Oparta o mnie plecami splatała wianek z polnych kwiatków, coraz mniej zainteresowana spektaklem. Było mi przyjemnie, kiedy patrzyłem na nią i mnie samemu wydawało się to niepokojące. Obok przejechała grupa konnych, prawie ocierając się o nas. – Teraz – powiedział Stefan. – Patrzcie.
Na wał pomiędzy palisadami wyskoczył jeden z obrońców, obrócił się tyłem do bitwy, podkasał suknię i wypiął goły tyłek w kierunku Francuzów. Z wypiętym tyłkiem zaczął komicznie podskakiwać, będąc doskonale dla wszystkich widocznym. Ryk śmiechu stoczył się w dół pagórka, zaś od dołu rozbrzmiały pełne wściekłości wrzaski. – Hare! – krzyknął prowadzący konnych, grupa zawróciła i znowu pocwałowała na wały. Zbierająca się u podnóża pagórka bezładna gromada pieszych wojowników też rzuciła się z rykiem pod górę, kierując się wyraźnie na lewe skrzydło, w kierunku żartownisia. Ten zeskoczył z wału i zmieszał się z obrońcami. Zauważyłem jeszcze, że sięga po łuk. Było widać, że Stefan obserwuje scenę z wyraźnym zadowoleniem. – Co to za cudak? – zapytałem. – Ja – odpowiedział krótko Stefan. Właściwie… właściwie niewiele mogło mnie już zdziwić.
Po trwającej jaki kwadrans kolejnej bijatyce Francuzi cofnęli się znowu, zostawiając na przedpolu kilku leżących, natomiast Anglicy tym razem wylegli zza wałów, z owym trefnisiem, od którego wszystko się zaczęło w pierwszym szeregu. Strzelał z łuku do odchodzących Francuzów, sięgając po strzały do kołczanu na plecach albo podnosząc leżące na ziemi. Za nim i resztą w wyrwie pojawili się konni, część z nich zsiadła z wierzchowców i pieszo pognała w dół. Pojawiła się chorągiew z lwem i następni konni, ci, zjeżdżając zakosami, doganiali cofających się od obu skrzydeł. Znowu dostrzegłem cudaka, który wypiął tyłek na Francuzów. Tym razem był z tyłu, za wszystkimi ścigającymi. Nadal strzelał z łuku. I w tym momencie wszystko jakby zatrzymało się, na ułamek sekundy. W następnej chwili ryk z dołu gwałtownie przybrał na sile, chorągiew z lwem upadła i kierunek tumultu odwrócił się z impetem do wzgórza. Jeszcze dostrzegłem kilku wojowników niosących innego, z którego głowy wystawała strzała. Było po bitwie”.
„To był Stefan. Ten podrzędny wojownik, nawet nie rycerz, ten, który pokazał tyłek Francuzom, powodując u nich wściekłość, a szał radości u Anglików, ten, który potem raził strzałami bez ładu i składu – pozornie, bo nawet to, że niektóre podnosił z ziemi, też miało znaczenie. Bo liczyła się tylko jedna strzała – ta, która miała trafić w oko Harolda, ta przypadkowa. Trafiła i nikt nigdy nie doszedł, kto strzelał. Bo strzelał nikt. Rozdwojenie funkcji falowej w tamtym momencie spowodowało, że historia w świecie, w którym ja się urodziłem, potoczyła się inaczej niż w świecie, w którym Harold tę bitwę wygrał. W moim ją przegrał, a zaburzenie wprowadził Stefan”.
1 COMMENT
Komentarz do siebie samego. Słucham muzyki. Beethoven, kwartet smyczkowy a-moll op. 132 „Heiliger dankgesang eines Genesenden an die Gottheit, in der lydischen Tonart”. To jest dopiero kosmiczna muzyka.