Norymberga
Jest to opowiadanie, które napisałem cztery lata temu. Opowiadanie, do którego fabułę zaczerpnąłem z wizyty w Norymberdze, dwa lata wcześniej. Inaczej niż w opowiadaniu, nie byłem tam sam. Byłem z córką – Martą. Razem zjeździliśmy wiele niezwykłych zakątków Europy. Niemniej, w opowiadaniu jestem w Norymberdze samotny. Marta zaakceptowała mój wybór narracji. Dokonałem takiego wyboru dlatego, że chciałem zachować pewną czystość i staranność opowieści. Właśnie staranność, bo w opowiadaniu zawarłem wiele szczegółów pozornie drugorzędnych, a niesłychanie stanowiących. Jestem w Norymberdze sam, poza przygodnymi osobami z nikim nie rozmawiam, przyglądam się, rozważam, przybliżam się do celu, który, nawet jeśli uświadomiony i obecny już na początku, w swojej zasadniczej konkluzji pozostaje długo ukryty. Chciałem opisać, jak rodzi się potworność. Rodzi się banalnie.
„Późnym popołudniem ustawiałem auto na hotelowym parkingu. Budynek miał cechy anonimowej nowoczesności: piaskowiec, szkło, cokół z różowego kamienia i z płyt takiego samego koloru podjazd dla niepełnosprawnych. Wewnątrz biel, blady błękit, beż. W windzie za dużo luster. Korytarz szeroki i jasny, neutralne reprodukcje na ścianach. Pokój ładny, bardzo stonowany i spokojny. Przez rozsunięte zasłony płynące światło wczesnego wieczoru. Nie byłem zmęczony. Wziąłem natrysk, przebrałem się i zjechałem do hallu.
Mogło to być jakiekolwiek inne miasto. W powroty z corocznych wojaży do Francji wpisany był etap pośredni: jeden, niekiedy dwa dni w wybranym miejscu i wcale niekoniecznie leżącym wprost na trasie podróży. Uważałem to za rodzaj deseru. Po przejechaniu kilkuset kilometrów miło jest przespać się w wygodnym łóżku i potem obejrzeć coś interesującego. A dlaczego w tym roku była to Norymberga? Być może zdecydowało przypadkowe spojrzenie na mapę. W wyborze nie tkwiła żadna szczególna myśl, a już z pewnością nie była to myśl polityczna. Polityczne aspekty dwudziestego stulecia nie leżały w obszarze moich zainteresowań.
Zaopatrzony w rozmaite broszurki, a też ustne wskazówki otrzymane w recepcji, zatrzymałem się na chodniku przed hotelem. Spokojna, szeroka, peryferyjna aleja, kilkupiętrowe, ładnie zaprojektowane domy mieszkalne, na jednym z budynków zapewne ogród na dachu, bo zza balustrady wychylały się wierzby. Na lewo park, na prawo obszerny plac z raczej niską zabudową wokół, na placu zakręcający tramwaj. Tam też zapewne była wskazana przez recepcjonistkę stacja metra i tam miałem iść.
Po drodze nie napotkałem niemal nikogo. Przystanąłem na czerwonym świetle, przejechały dwa auta, światło zmieniło się na zielone, przeciąłem jezdnię mijając na przejściu dla pieszych jedną osobę. Słońce było już nisko, budynki rzucały na plac długie, romboidalne cienie. Samotnie zszedłem na peron metra.
Wysiadłem na jasnej, sterylnie czystej stacji, przeszedłem na górny poziom. Stacja wychodziła częściowo z ziemi, jej zewnętrzna ściana, obrośnięta dzikim winem i przypominająca mur miejski poprzecinana była arkadowymi łukami. Od właściwego muru miejskiego oddzielał ją pełen zieleni wykop, z biegnącą wzdłuż niego drogą spacerową. Uniosłem głowę; po przeciwnej stronie szerokiej ulicy spory gmach z czerwonej cegły o ciemnym, niemal czarnym, kopulastym dachu. Dużo ozdób, okna duże i bardzo duże, posągi na frontonie i na krawędziach dachu. Nieco gotyku, jak mi się wydawało na bocznej ścianie, od frontu renesans. Przypomniałem sobie widzianą przed chwilą na peronie strzałkę: opera. Wokół gmachu pusto, może dzisiaj nic nie grają? Odwróciłem się; naprzeciw mnie była brama w murach miejskich. Przez nią przeszedłem na drugą stronę.
Kilkumetrowej wysokości okrągłe, solidne białe słupy stojące w rzędzie na lewej krawędzi spacerowej alei – jak kolumnada z czasów faraonów. U szczytu alei biała ściana odgradzająca ją od biegnącej prostopadle ulicy, z łukowato sklepioną, centralnie umieszczoną bramą i dwoma mniejszymi, prostokątnymi przejściami po bokach. Tabliczka: Straße der Menschrechte – Ulica praw człowieka. Przyjrzałem się bliżej. Na każdej z kolumn umieszczony był tekst – artykuł z Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Biorąc pod uwagę kolumnadę, w moim odczuciu nawiązującą do pomysłów Alberta Speera, owe inskrypcje powinny być wyryte raczej w płytach chodnika. Przeszedłem przez kolejną bramę. Dużo bram było w tym mieście.
Dalej było już właściwe centrum, w miarę zagłębiania się w nie przybierające coraz bardziej charakter starówki – miasta starego. Kolorowe, rozświetlone, coraz bardziej pełne ludzi przechadzających się, siedzących w kawiarnianych ogródkach, stojących w grupkach, często z kuflami bądź tekturowymi kubkami w rękach. Architektura eklektyczna: harmonijnie łączone budynki stare i nowe. Zadbane drzewa otoczone kamiennymi cokołami na obrzeżach chodników. Stoliki kawiarniane i restauracyjne wychodzące na ulicę. Jasne witryny sklepowe. Gwar, śmiechy. W perspektywie ulica wznosiła się ku górze.
Przeszedłem przez most nad kanałem, czy też rzeką. Po prawej słabiej oświetlony, raczej stary budynek, prawie bez okien, u szczytu dwuspadowego dachu zwieńczony germańskim orłem. Przypatrywałem się orłu przez chwilę – czegoś tam brakowało. Potrząsnąłem głową i odwróciłem wzrok. Nie wiedziałem.
Spacerowymi alejami od placu, do placu. Gazony, trawniki, drzewa, rozstawione co parę metrów ławki. Latarnie, w większości ozdobne. Po prawej mijałem kościół z dwiema strzelistymi wieżami. Pod kościołem ustawione stragany, wokół nich kupujący, oglądający. Kolejna ulica zwężała się nieco, pojawiły się samochody. Ustawione dyskretnie w zacienionym miejscu dwa policyjne radiowozy. Ulica jeszcze węższa i pod górę, nieco mniej przechodniów. U szczytu zapewne zamek.
Był. Rzęsiście oświetlony, otoczony kolejnymi murami, z kolejnymi bramami. Patrzyłem ku górze stojąc na placu podzamcza, rozjaśnionym bardziej nawet niż sam zamek; do kilku zdjęć które zrobiłem flesz się nie włączył. A wokół – ludzka ciżba. Jakby wszyscy mieszkańcy miasta zgromadzili się tutaj tego akurat wieczoru. Być może fetowano jakieś święto, nie wiedziałem tego. Kilka otwartych na ów ryneczek restauracji o wręcz oblężonych ogródkach, wokół położonego centralnie gazonu rozstawione stoły na kozłach, kilkanaście straganów, ludzie siedzący, stojący, przechadzający się. Głośne rozmowy i śmiechy, także chóralny śpiew dobiegający z drugiej strony placu. Wypatrzyłem akurat zwalniany stolik w ogródku restauracji przytulonej do zamkowej skarpy, po chwili miałem przed sobą kieliszek wina, kawę i popielniczkę.
Feta trwała. Kelnerzy roznosili jadło i napoje. Po kwadransie i ja uległem, przypomniawszy sobie, że przecież jestem bez kolacji. Wymieniwszy zdanie z kelnerem skusiłem się na norymberskie kiełbaski, odwiedziony jego stanowczą argumentacją od kolejnego kieliszka wina. Miało być piwo – do norymberskich kiełbasek nie można pić wina, co okazało się słuszne aż tak bardzo, że poprosiłem drugi kufelek. Szczęściem kelner mówił w języku niemieckim, nie zaś lokalnym dialektem, którym posługiwano się tutaj powszechnie. Z rozmów dookoła, w żadnym wypadku nie prowadzonych piano, nie rozumiałem nic, a językiem niemieckim dysponuję jako tako.
Kiełbaski były znakomite. Piwo, za którym na ogół nie przepadam, też zupełnie niezłe. Po jego dwóch kufelkach, wiedziony naturalną potrzebą zaszedłem do wnętrza restauracji i zadając pytanie dostrzegłem prześliczne mozaiki na ścianach, o liniach secesyjnie miękkich, przypominających nieco kreskę Gustava Klimta. Z zupełnym niedowierzaniem wymieniłem nazwisko Hundertwassera. Przytwierdzono mi: tak, mozaiki były jego dziełem. Po chwili oglądałem trójkę ptaków, cudacznie upozowanych na gałęzi, być może zresztą byli to pielgrzymi. Między oknami inne mozaiki, falujące jak egzotyczne węże. Dokończyłem kawę, zapłaciłem. Jeszcze chwilę rozglądałem się po ryneczku. Otaczające go budynki miały konstrukcję w większości z muru pruskiego, z biało tynkowanymi wypełnieniami ścian pomiędzy ciemnymi belkami. Na prawym rogu uliczki odchodzącej w dół od placu budynek licowany kamieniem, dopiero powyżej pierwszego piętra pruski mur. Okna dzielone bardzo drobno, pod nimi skrzynki pełne czerwonych kwiatów, napis na ścianie: Albrecht – Dürer – Haus. Zatrzymałem się. Tutaj przecież urodził się i zmarł ów renesansowo piękny, sądząc z autoportretów, mężczyzna, obdarzony niezwykłym talentem do malowania i rytowania. Szczególnym wydało mi się, że „Czterej Jeźdżcy Apokalipsy” powstali akurat w tym mieście.
Wracając metrem wysiadałem na stacji, której ściana naprzeciwko peronu, w kolorze indygo, nieco wpadającym w fiolet, ozdobiona była sporym, zamaszystym facsimile: Gustavus Adolphus. Obok, mniejszymi literami: Gustav – Adolf – Strasse. Rzeczywiście, przypomniałem sobie: to tutaj, pod Norymbergą, Gustaw Adolf, król Szwecji, oberwał od Wallensteina, dowodzącego cesarsko – elektorską armią w wojnie trzydziestoletniej. Oberwał, albo i nie – według innych historyków. Należało przypuszczać, że jest w Norymberdze również Wallensteinstrasse i pod nią stacja metra Wallenstein, z równie energicznym podpisem na ścianie. Honorujący Gustawa Adolfa mieszkańcy Norymbergi zdali mi się ludźmi nader światowymi. Sam dramat i osoby dramatu wydawały się mieć dla nich daleko większe historyczne znaczenie aniżeli fakt, że Gustaw Adolf był przecież najeźdźcą.
Spałem dobrze. Na śniadaniu, pamiętając soczysty smak wczorajszych kiełbasek wybierałem potrawy raczej treściwe; hotelowe kiełbaski aż tak znakomite nie były, co stwierdziłem z żalem. Nie mając na przedpołudnie ustalonego planu przeglądałem otrzymany wczoraj w recepcji folder. Przypomniałem sobie prześliczną fontannę którą mijałem wczoraj na starówce w drodze powrotnej: w kształcie kapliczki czy też może strzelistej wieży stylizowanej na gotyk płomienisty – zamek czarnoksiężnika w miniaturze. Na następnej stronie folderu budowla niczym Koloseum w prowincjonalnej wersji, a przecież wiedziałem, że tutaj Rzymianie żadnego amfiteatru nie postawili. Przyjrzałem się staranniej. Die Kongresshalle. Dokumentationszentrum Reichsparteitagsgelände – podpis pod zdjęciem. Wyjątki z tekstu obok: Hala kongresowa na terenach zjazdów partii Rzeszy, obecnie centrum dokumentacyjne ze stałą wystawą „Fascynacja i Przemoc”. Budowa, rozpoczęta w 1935 roku, nie została zakończona. Halę planowano na pomieszczenie 50 tysięcy osób. Uformowana w kształcie litery U, o rozmiarach w poziomie dobrze ponad 200 metrów, w pionie docelowo do 70 metrów. Godziny otwarcia.
Monstrum. Z tego co pamiętałem, rzymskie Koloseum obliczone było na podobną liczbę widzów. Tyle, że tutaj nie byli to widzowie – byli to uczestnicy. Widzami byli mieszkańcy prowincjonalnego, niedużego miasta. Schludni, grzeczni, czyści i przecież nie zaściankowi. Może lubiący kapcie i ciepły piec w domowym zaciszu, ale też wcale chętnie posiadujący po knajpkach. Mający niezły gust. Raczej otwarci na świat i chyba tolerancyjni – poza pojedynczym pogromem w okresie epidemii dżumy w czternastym bodajże stuleciu nie przypominałem sobie żadnych norymberskich ksenofobicznych ekscesów. Antyżydowskich ekscesów – teraz nasunęło się to samo. Zatem nie przypominałem sobie żadnych innych pogromów Żydów w Norymberdze, powtórzyłem w myślach. Może były. Potem już były, z pewnością. Przed kilku laty oglądałem „Triumf woli” Leni Riefenstahl. Oglądałem starannie, zwracając uwagę na szczególy; pamiętałem na przykład, że umundurowane bataliony maszerowały ze szpadlami, nie z karabinami. Ulicami tego akurat miasta. Miasta zjazdów NSDAP. Nationalsocialistische Deutsche Arbeitspartei nazywała się ta partia, a nie partia Rzeszy, jak napisano w folderze. Teraz już wiedziałem, czego brakowało mi wczoraj, kiedy patrzyłem na germańskiego orła na szczycie budynku. Swastyki.
Była. Na jednym z plakatów eksponowanych na wystawie „Fascynacja i Przemoc” podobny orzeł trzymał w szponach swastykę. Bo pojechałem obejrzeć halę kongresową partii Rzeszy, halę kongresową NSDAP. Mówi się wiele o uprzedzeniach. O tym, że przez pokolenia odór Holocaustu i Drugiej Wojny Światowej będzie się za Niemcami ciągnął. Nie byłem uprzedzony, albo inaczej: nie byłem uprzedzony aż tak. Historia opowiada o dziedzińcach pałacowych brukowanych czaszkami ludów uznanych za wrogie. Uznanych, a nie wrogimi będących, a w wyniszczaniu ludów uznanych za wrogie wszystko jest kwestią możliwości technicznych, nie zaś skali nienawiści. Skala nienawiści wielokrotnie w historii była podobna, a wcale często i bez nienawiści się obywano, wystarczała perspektywa zysku, jakikolwiek by on nie był. Gdyby w Epoce Walczących Królestw znane były komory gazowe, zapewne znalazłyby zastosowanie. Nie byłem aż tak uprzedzony. Lubiłem Niemcy, historyczną plemienną Alemanię, krainę zamieszkałą przez resztę ludzi, kiedy już wiadomo było gdzie mieszkają Frankowie, Burgundowie, Sasowie i cała reszta plemion, które się przez Europę w owych zamierzchłych czasach przetaczały w te i wewte. Alle Männer – wszyscy ludzie – ci, którzy zostali. Stąd Alemania. Lubiłem Alemanów jeszcze wówczas, kiedy wśród znajomych, nieustannie powołujących się na Drugą Wojnę Światową przy okazji moich deklaracji, postawa taka była co najmniej egzotycznym wybrykiem. Lubiłem ich historię, która na ziemi podzielonej na księstwa, palatynaty, elektoraty była bardziej historią paktów i umów, aniżeli historią wojen. Lubiłem ich kulturę, która przez wieki wśród Niemców, uważanych powszechnie w Europie za mało kulturalnych, przejawiała się dbałością o kulturę właśnie. Hölderlin nie pozostał bez pomocy, w każdym razie. Lubiłem Berlin, za beztroską atmosferę, gdzie można było bez urazy pogawędzić z nieznajomym siedząc ze szklanką wina nad Szprewą i nawet bawarskie Monachium lubiłem, gdzie absurdalny humor można było spotkać w miejscach absolutnie nieoczekiwanych, jak na przykład w chińskiej restauracji, w której na drzwiach od wewnątrz wyrysowany był pies i obok krzyczący w oczy znak: zakaz wyjścia – widziałem to na własne oczy. Lubiłem niemieckie filharmonie, opery, muzea i tanie dyskonty spożywcze też, od czasu, kiedy w jednym z nich nieoczekiwanie zoczyłem moje ulubione Marzemino i natychmiast wykupiłem cały zapas, po trzy euro butelka. Kartoffelsalat kupowaną tam regularnie też lubiłem.
Uważałem, że Trzecia Rzesza była dla Niemców rodzajem raka, przerażającym zwyrodnieniem świadomości i historii, które mogło każdemu narodowi się zdarzyć, zdarzało się zresztą niejednemu wcześniej. Tyle, że każdy następny rak, każdy następny zwyrodniały twór przyćmiewał poprzedni. Historii nie widzimy jednoczasowo, widzimy ją w chronologii. Gdybyśmy na zdarzenia patrzyli jednoczasowo, czy też ahisorycznie, mogłoby się okazać, że stąpamy po masowych grobach, dokądkolwiek nie pójdziemy, bo historia jest przede wszystkim zbiorem takich przerażających raków właśnie. Przezwyciężanych, do następnego razu, następnego zainfekowania potwornością, następnego ludobójstwa. W międzyczasie próbujemy coś zrobić, z samymi sobą. Stać się choć trochę lepszymi. Gdyby można było prześledzić drzewo genealogiczne każdego z nas aż do Adama i Ewy, w każdym takim drzewie byliby i kaci, i ofiary. Czy stajemy się lepsi? Myślę, że tak, że przynajmniej mówimy o cierpieniu, krzywdzie i rozpaczy. O prawie do życia. Uczymy się, ale cena, jaką płacimy za naukę jest niesłychanie wysoka. Mówię „jest”, bo staram się patrzeć jednoczasowo. Cierpienie, miliony cierpień wpisane w historię tak jak ją znam i rozumiem czasami bolą mnie bardzo dotkliwie. O ile wyrośliśmy? Niech przykładem będzie spostrzeżenie, które kiedyś spowodowało w pierwszym odruchu oburzenie, zaś po chwili zastanowienie. Powiedziałem, że jeśli przyjrzeć się starannie, Biblia jest, między innymi naturalnie, zbiorem poczynań ludobójczych. I wygubił mężczyzn, kobiety, dzieci, owce, wielbłądy – tak tam jest napisane, wcale często. I zrównał z ziemią i kamienia na kamieniu nie pozostawił – tak jest tam napisane też i jest tam, w tak napisanym, bezwstyd i pycha. Może powinniśmy wyłączyć z kanonu pewne księgi? Może większe znaczenie powinna mieć dla nas Księga Koheleta?
W każdym razie nie uważałem, żeby Niemcy byli naznaczeni, napiętnowani, gorsi. Mogło się to każdemu narodowi przydarzyć, bycie narodem katów. Zresztą, tu też potrzebne było szersze spojrzenie; idee totalitarne w ówczesnej Europie cieszyły się szczerym poparciem we wszystkich krajach i obywatele wszystkich krajów brali potem udział w ich przerażającej realizacji, nawet jeśli sprawcza i kierownicza rola należała do Niemców i NSDAP. Nie mnie odpowiadać na pytanie „dlaczego”. Dlatego, że człowiek taki jest – tak mogę odpowiedzieć, a jest to odpowiedź tyleż enigmatyczna, co bezradna. Taki właśnie człowiek jest.
Oczywiście, nie byłem wolny od skojarzeń. Urodzony w powojennej Europie, wychowany przez ocalałych rodziców, dorastający wsród pokolenia pamiętającego trupi zaduch i grzechot karabinów nie mogłem być wolny od skojarzeń. Dlatego, być może, kolumnada ilustrująca prawa człowieka, przemawiająca przecież jakoś do osób tamtędy przechodzących, mnie kazała widzieć prawa człowieka podeptane. Bo tutaj prawa człowieka podeptano bezmiernie – nie ma żadnej miary na zdeptanie praw człowieka w Trzeciej Rzeszy Niemieckiej. I potem na starówce germański orzeł, przecież szlachetny, przedstawił mi się zbrukany, czego dowód później na wystawie zobaczyłem aż nazbyt wyraźnie. Nie byłem wolny od skojarzeń.
Przechodziłem w ciszy od eksponatu, do eksponatu. Fotogramy, plakaty, kolaże filmowe. W budynku było w ogóle cicho, mimo sporej ilości zwiedzających, czasami zadźwięczały kroki na metalowych schodach lub rampie. Sam budynek był… dziwny – to chyba najlepsze słowo. Od frontu bezduszny monument, mający chyba symbolizować jakąś potęgę, był w gruncie rzeczy duży i nijaki – nie wyrażał niczego, może poza pewną ponurością. Na lewym skrzydle, gdzie po metalowych schodach wchodziło się do muzeum, budynek przebity był ażurową, spiczastą konstrukcją, wybiegającą poziomo ze szczytu i tuż za nią jakby wieżyczką strażniczą, również wychodzącą z budynku, całą oszkloną. Wyglądało to trochę tak, jakby ufo wbiło się nie do końca w budynek, wystając z niego elementami o nieczytelnym przeznaczeniu. Wewnątrz wysoka, surowa hala z betonu i cegły, przecięta biegnącą na wysokości rampą, punkty informacyjne, przeszklone wejścia do dalszych pomieszczeń. Niedokończoność budowli rzucała się w oczy. Pomieszczenia wystawowe były nisko sklepione i mroczne, z betonowymi stropami złowieszczo zwisającymi nad głową. Mur z czerwonej cegły, w półmroku przybierającej kolor brunatny. Unsere letzte Hoffnung – Hitler. Bücherverbrennung. Der Führer – sein Leben, sein Werk. Reichsparteitag NSDAP Nürnberg. Kristallnacht. Dachau. Groza, dusząca groza. Oszkloną rampą przeszedłem do miejsca, z którego widać było wnętrze owej litery U. Nieoczekiwane wrażenie: otoczony ceglanym murem gigantyczny więzienny plac. Nawet jeśli na okalających ten plac murach zaznaczały się arkadowe łuki, mające być zapewne zaczątkiem jakichś trybun, konstrukcja sprawiała wrażenie skończonej w tym kształcie, w jakim była. Odwróciłem się. Przeszedłem metalową rampą, później takimi samymi schodami, potem przez betonowy hall i dalej, na zewnątrz.
Późnym popołudniem wyjeżdżałem z miasta, rozmyślając nad jego zagadką. Dlaczego Norymberga? Co spowodowało, że Hitler akurat Norymbergę wybrał na miejsce zjazdów NSDAP? Obdarzony był niesłychanie zręczną psychologiczną intuicją – to niewątpliwe. Wybór miasta średniej wielkości był oczywisty, podczas zjazdów miasto miało być przez wyznawców jego ideologii zdominowane, zapewne wręcz zalane – tak mógł myśleć. Berlin był za duży, tak samo pobliskie Monachium, nawet jeśli traktowane przez Hitlera z sentymentem. Tam zjazd utonąłby w metropolii – jeszcze jedna impreza wśród wielu innych imprez, a miało być właśnie odwrotnie: to brunatne mundury miały zdominować miasto. Natomiast sami Norymberczycy, tak jak ich postrzegałem, nie bardzo pasowali do obrazu dających się ponieść bezwolnych potakiwaczy i klakierów, a tacy zapewne odpowiadaliby Hitlerowi najbardziej. Nie byli materiałem na tłum, w końcu mieszkali w mieście, które od prawie ośmiuset lat nosiło uzasadniony przywilejami przydomek: Freistadt – wolne miasto. Kiedy wjeżdżałem na autostradę słońce nagle zaświeciło mi wprost w oczy i po raz drugi przypomniałem sobie „Triumph des Willens” Leni Riefenstahl. Film nakręcony genialnie również i dlatego, że nie pomija otoczenia, fundamentu, na jakim zjazd się odbywa, samego miasta. Kiedy bataliony maszerują ulicami, Riefenstahl kilkukrotnie przebija ich marsz obrazem usadowionych w oknach i na balkonach norymberczyków. Kręci również histerię tłumów, ale to potem. Pierwsze ujęcia wydają się w jakiś sposób kluczowe. Otóż norymberczycy patrzą na to, co się dzieje, z zainteresowaniem i sympatią. Jakby się cieszyli, że w ogóle coś się dzieje. Że coś się wreszcie zaczyna dziać: bataliony maszerują, samochody jadą, oficerowie salutują, słychać okrzyki komend i mocne uderzenia butów o jezdnię. Coś się wreszcie dzieje i to o wiele większego niż afera ze świnią sąsiada, która wczoraj uciekła i biegała samopas po rynku. Jesteśmy w sercu ważnych zdarzeń, na dokładkę elegancko się prezentujących. Nie wiedziałem, czy moja pamięć filmu jest dokładna, ale tak go sobie przypomniałem. Z Norymberczykami, cieszącymi się na święto.
Wówczas przypomniałem sobie jeszcze coś. Czasami pisuję wiersze, ot tak, dla siebie i czasami dla mnie samego pozostają one niezrozumiałe. Kiedyś taki wiersz napisałem i do tej chwili nie wiedziałem dlaczego taki jest i o co właściwie w nim chodzi. Teraz go zrozumiałem.
Dotknąć nieba otwartą dłonią
I jeszcze coś podobnego zrobić
Tak
Polizać dłoń
W gruncie rzeczy krążymy ciągle wokół przygody
A gdzie miłość, że nie zapytam nawet
o morze nienawiści
A kiedy chcemy zapytać, zazwyczaj jest już za późno. Kiedy już wiemy, że trzeba zapytać. Koniecznie. Jechałem autostradą i patrzyłem w zachodzące słońce. Wtedy już nie pytamy, bo mamy życie, swoje życie do ocalenia i w przeogromnej większości jesteśmy zupełnie zwyczajni. Powinniśmy pytać. Stale, uporczywie pytać. Powinniśmy stale pamiętać o tym, żeby pytać”.