Za dużo miłości – pierwszy
Pierwsza powieść… Zacząłem ją pisać w grudniu 2010 roku, została wydana w październiku 2011. Napisanie jej zajęło mi sześć miesięcy, a dlaczego w ogóle tak niezwykły pomysł? Odpowiem dzisiaj tak, jak odpowiadałem wówczas: chciałem się dowiedzieć, czy jestem w stanie napisać powieść. Sporo na temat jak doszło do powstania pomysłu, niezwykłych okoliczności narodzenia się fabuły, jej realizacji, cierpliwego, a czasami szalenie niecierpliwego pobierania nauk o sztuce opowiadania, jest w „Pegazie Lubuskim” z roku 2011, kiedy wspólnie z prezesem oddziału ZLP, Ireneuszem Krzysztofem Szmidtem skonstruowaliśmy coś na kształt sterowanego wywiadu, a później został on opublikowany.
tutaj > http://www.wimbp.gorzow.pl/uploaded/Pegaz%20Lubuski/2/Pegaz_4_(47)_2011.pdf
Ów wywiad jest na stronie dwudziestej, trochę trzeba przewinąć, ale jeśli ktoś interesuje się genezą powstawania powieści (nie tylko tej – sporo o tym czytałem i zazwyczaj przebiega to podobnie), to zapraszam. Oprócz kłótni z Ireneuszem, który był i nadal jest zaciekłym wrogiem wszelkich innowacji literackich w opowieściach, wprowadzania elementów eseistyki, rozbudowanych refleksji i tak dalej, pobierałem nauki pisania historyjek u jego żony, dr Krystyny Kamińskiej, która nie tylko wykazywała świętą cierpliwość do naszych kłótni, ale w przerwach sporo mnie nauczyła. Później uczył mnie Paul Ricoeur, ale to zupełnie inna historia.
Jaka ona jest? Znowu odpowiem tak samo, jak odpowiadałem wówczas. Jest to źle napisana powieść, dobra do czytania. I jest to prawda. Sam chętnie po nią niekiedy sięgam, czytając niektóre fragmenty z przyjemnością, niektóre z zażenowaniem. Jak można być takim… zadufkiem! Pisać z pewnością ślepca, że wyjdzie świetnie. Powieść jest naiwna. Opowiada o trzech osobach: Krzysztofie, Natalii i Izie. Krzysztof jest prowincjonalnym lekarzem – z wyboru, wielbicielem kultury, żyjącym samotnie od paru już lat. Jest surferem, niezłym, jak opowiada powieść; wątek surferski w pierwszej części powieści jest intensywnie obecny. Ma pięćdziesiąt lat i jest najstarszy w grupie świrów, z którymi jeździ na desce. Większość przedstawionych przyjaciół Krzysztofa ze spotu surferskiego to postacie autentyczne. Krzysztof ma pięćdziesiąt lat. Jest zniechęcony do kobiet, z wielu powodów, które powieść stopniowo odsłania. Natalia jest lekarką, pracującą w renomowanym szczecińskim szpitalu pod opieką Joli, traktującej ją trochę jak córkę, trochę jak młodszą siostrę. Natalia ma dwadzieścia osiem lat i od razu trzeba dodać, że jest szalona. Dlaczego? Wyjaśnienie zawarte jest w części drugiej powieści. Iza to dwudziestoparoletnia córka Krzysztofa, z którą ten od kilku lat podróżuje po Europie, zwiedzając co piękniejsze jej zakątki. Iza ma relacje z ojcem ambiwalentne, czemu daje wyraz w pewnym monologu (być może pojawi się on tutaj kiedyś), a na co dzień pełni rolę dobrego duszka, załatwiając ojcu na przykład sandałki na szpilce od Diora, aby ten mógł żyć w swoim zaczarowanym świecie i czarować Natalię. Oczywiście, jest to romans – powieść nawet pierwotnie nosiła tytuł „Romans”. Z niej pochodzi jedna z częściej cytowanych fraz w polskim internecie: „Chcę mieć z tobą romans. Pod jednym warunkiem: na całe życie”. Powieść kończy się źle, bo wszystkie takie opowieści kończą się źle, ale po drodze jest wiele momentów naprawdę pięknych, choć źle napisanych. Ale dlatego, że to Krzysztof jest naiwny, nie autor (terefere – autor też jest naiwny).
Czy powieść jest autobiograficzna? W pewnej części tak, w pewnej – nie powiem. I nie dlatego, żebym nie chciał. Nie mogę – i tak to pozostawmy. Teraz pierwszy fragment. Krzysztof (spotowe pseudo: Doki) zachwycił się Natalią, dostał od Joli numer jej telefonu, siedzi wpatrzony w ekranik i roi sobie rozmaite bzdury, zresztą nie najgorzej ilustrujące jego pokrętną osobowość. I nieoczekiwanie…
„Pewno, jak dziewczynce zabraknie ojca, to jest trochę inaczej, niż kiedy chłopcu zabraknie ojca. Sam przez lata nie rozumiał, może nawet teraz nie rozumiał, jakie to tworzy zależności, skłonności, wybory. Jego ojciec, sporo od mamy starszy, wróciwszy z kilkumiesięcznej delegacji ozdabianej, jak potem z rozmaitych szczegółów zaczął się domyślać, jakimiś paniami, doznał udaru mózgu dosłownie na słomiance własnego domu, udaru wyłączającego bystrego intelektualistę z życia, nawet jeśli ono i dotąd interesowało go raczej umiarkowanie, przynajmniej w aspekcie codziennym, udaru pakującego go w dziesiątki szpitali, sanatoriów, ośrodków rehabilitacji. W jakiś sposób, jak mógł się doczytać, znany w pięćdziesiątych latach ubiegłego stulecia organizator stowarzyszeń próbujących być niezależnymi od rządu, wówczas nader zależnego, z tychże stowarzyszeń został wygnamy, a one same przez rząd zawłaszczone, zaś potem owe, zawłaszczone już stowarzyszenia, łaskawie zgodziły się aby jego, pokonanego już i bezwolnego, leczyć na ich koszt. Po niemal czterdziestu latach mógł to sobie choć trochę ułożyć, niemniej kiedy był mały, nie dawał sobie z tym rady zupełnie. Czuł się upokorzony jadąc do ojca, który nie jest w stanie normalnie się poruszać, czuł się upokorzony jadąc do ojca, który nie jest w stanie samodzielnie się ubrać. Być może tak wielkie upokorzenie ojca złamało mu kark. Jego wiedza – przedwojennego absolwenta warszawskich szkół wyższych – była olbrzymia: potrafił z miejsca rozpoznać utwór muzyczny, kompozytora, przytoczyć z pamięci cytat literacki… Bywał w Muzach[1], a muzy o nim zapomniały. Potem jeszcze z niespokojną bezradnością obserwował coś na kształt romansu – mężczyzny tak niepełnosprawnego ze śliczną, jak zapamiętał, siostrą zakonną, a potem ojciec doznał drugiego udaru i zmarł. Na pogrzebie było mu zimno. Tak naprawdę, było mu zimno do dzisiaj, bo nie wiedział, co zrobić z ojcem. Czasami obawiał się, że ma wadliwą identyfikację, na zasadzie kurczowego trzymania się tego, co zostało. Co zostaje dziecku, które nie ma wyboru? Niemniej podejmował starania aby wydorośleć. Dawało to rezultaty raczej mizerne: mama zmarła pół roku temu, a on tęsknił za mamą, nie za rodzicami – ojciec przebywał w sferze emocji niedookreślonych, niekiedy dwoistych. Zerojedynkowość nie sprawdzała się w życiu, przynajmniej jego, ciągle coś było pomiędzy, poza, obok. Pozostawał, z czego zdawał sobie sprawę, niedokończonym projektem i nigdy nie mającym być skończonym, choć ciągle dokańczanym i zaraz potem przerabianym. Bliższa byłaby matematyka chaosu; same turbulencje i zero ruchu laminarnego. Potykał się o samego siebie bo mamy nie było. Nie z powodu, że nie było ojca, przynajmniej tak uważał. Nie miał żadnego dostatecznie wyrazistego obrazu, który mógłby wstawić w miejsce ojca, żeby czuć się dobrze, może niekoniecznie aż dumnym. Natomiast te, które miał, albo nie nadawały się do wstawienia, albo były rodzajem enigmy – niemożliwe do rozkodowania. Ale jak komuś ojciec po prostu zniknie… teraz na dokładkę okazywało się, że już nie umiał myśleć o sobie, bawić się swoim ja, żonglować pomarańczami wrażeń i zdarzeń, bez Natalii. Ale Natalii nie było – i tak naprawdę nawet nie wiedział, czy Natalia – jego Natalia, ta którą wyobrażał sobie od kilkunastu dni, od chwili, w której dziewczyna w sandałkach na szpilce wysiadła z samochodu, w ogóle istnieje. Może jego własna egoistyczna wyobraźnia – skłaniał się ku pojmowaniu samego siebie wedle standardów Joli – wytworzyła jakąś Natalię, w której idiotycznie się zadurzył, uciekając od samego siebie, nie wiedzącego teraz co począć z otwartym oknem, nie wiadomo komu ślącym świeże powietrze – bo nikogo tutaj nie było, chyba żeby Natalię policzyć za jeden, pominąwszy zero. Może jego własna egoistyczna wyobraźnia zapędziła go w kąt świata tak ciasny, że wyjść z niego będzie można jedynie przebijając się do jakiejś Australii, przez środek Ziemi? Może powinien pomyśleć nieco rozsądniej, albo poradzić się psychiatry? Tymczasem patrzył na telefon, a właściwie na numer telefonu Natalii, który się nieco bezosobowo, mimo wszystkich jego rojeń, wyświetlał. Zapewne, Natalia może realizować swoje nieodkryte podróże z ojcem, ale jakie podróże realizuje on patrząc na ten akurat numer telefonu?
Wyrzucił za okno jointa, nie mogąc znieść samego siebie w takiej panoramie. I wtedy zadzwonił telefon, ten właśnie numer, który się wyświetlał. Numer zamigotał i wyśpiewał chilloutową melodyjkę.
– Dokiii?
Ciągle był czwartek wieczór.
– Samochód mi się popsuł.
Spróbował poszukać samego siebie. Nie szło, wszędzie była Natalia.
– Dokiii, jesteś tam?
– Tak, a dlaczego jesteś wszędzie?
Cichutki śmieszek.
– Doki, nie pal tyle. Dokiii… samochód mi się popsuł. Zabierz mnie ze sobą, proszę.
– Natalia, dlaczego jesteś wszędzie?
– Ciii, tak ma być, zawieziesz mnie?
– Tak. Zawiozę cię i odwiozę, oczywiście.
– Pytałam tylko, czy mnie zawieziesz, nie pytałam, czy mnie odwieziesz, Doki.
– Zawiozę cię, a co się samochodowi stało?
– Nic mu się nie stało.
– O trzeciej?
– Na Mickiewicza.
– Natalia…
– Dobranoc Doki. Dokiii…
– Tak.
– Nie wiem, co się dzieje. Może za mocno…
– Natalia…
– A, co tam, tęsknię za tobą, Doki.
Ekran zgasł. Zjawienie się pawia w łazience zmalało do rozmiarów banalnego dropsa. Patrzył na telefon z niedowierzaniem. A jeśli to też była efemeryda? Nacisnął guziczek.
– Taaak, Doki?
– Natalia… A, co tam, kocham cię.
Cichutki śmieszek.
– Wiem.
Zbudził się przerażony, spocony, rozkołatany, przeraził się natychmiast jeszcze bardziej. Rozbiegającymi się na wszystkie strony palcami wystukał esemesa. Wysłał. Zrobił kawę. Wypił połowę i wtedy telefon zasygnalizował, że ma dla niego wiadomość. Rzucił się na niego prawie rozlewając pozostałą kawę. Przeczytał: Krzysztof, ja nie jestem zakochana, śpię o tej porze. Popatrzyłeś na zegarek? To jest Mickiewicza – i tu był podany numer, ozdobiony wykrzyknikiem. I dopisek: tam mieszka Natalia. Potem była jeszcze buźka, bardzo uśmiechnięta. Popatrzył na zegarek: wpół do czwartej. Jedenaście i pół godziny. Zrobił drugą kawę i wziął gramatykę francuską.
Wjechał na dodatkowy pas przy chodniku, wysiadł i czekał. Auto było duże, ciemnoniebieskie, pod kolor Natalii. On był mniejszy, jasnoniebieski, pod kolor Natalii. Świat wokół był prześliczny, pod kolor Natalii. Galaktyka była cudowna – pod kolor Natalii. Właściwie nawet Wielki Wybuch był pod kolor Natalii; nie bardzo wiedział, jaki kolor mógł mieć Wielki Wybuch, ale z pewnością był pod kolor Natalii. Czekał, wyobrażając sobie kolorową Natalię w świecie, który czekał, aż Natalia wyjdzie i doda mu jeszcze trochę koloru. Wyszła, krokiem niewiarygodnej gazeli, ubrana w kuse, obszarpane u dołu, ledwo ćwierci uda sięgające sprane resztki dżinsów, zawiązaną pod piersiami koszulę, taką trochę jak po bracie, wydające się nieco za duże adidasy na gołe stopy, z czapką na głowie w rodzaju: wolność wiodąca lud na barykady. Kochał wszystkie Natalie, ale tę kochał jeszcze bardziej niż Natalię, którą kochał przed chwilą. Podszedł, podeszli do siebie powolutku, Natalia postawiła ostrożnie plecaczek na chodniku, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała delikatnie w policzek. Przytrzymał ją przez chwilę, świat się na moment zatrzymał. Pozdrowienia od Drogi Mlecznej – Natalia istniała. – Chodź – powiedziała – jedziemy. I dodała, nie wiadomo komu dając ten podarunek, bo patrzyła tak trochę poprzez niego – Krzyś.
Natalia kręciła się w samochodzie, rozłożyła siedzenie, położyła się, skuliła, rozciągnęła z radością dziewczynki, zaczęła myszkować w płytach. Jechał powolutku, próbując dopasować własne podniecenie do potrzeb reszty użytkowników ziemskich dróg, żeby tylko im nie przeszkadzać i żeby to trwało jak najdłużej, najlepiej do Sądu Ostatecznego. Coście robili – zapyta Bóg. – Kochaliśmy się, Panie Boże. – Bóg z wami, moje dzieci. Też chciałbym, ale obowiązki, obowiązki. – Nastaw coś – poprosiła. Nastawił. Experiments in violent light.
– Daddy was a great captain
commander chief general
and a fly kkiller kkiller killer
never left a bridge before midnight
but what do i know about
me
with my bike[2], mruczała Natalia. – Krzyś, skąd masz moją piosenkę?
– Ukradłem.
– Ale to moja piosenka. Ukradłeś moją piosenkę? – uśmiechała się. – Ukradłeś?
Pogłaskała go delikatnie po ramieniu. Na chwilę przytrzymał jej rękę. Już wiedział.
– Ukradłeś moją piosenkę, Doki – przypomniała.
– Mam wiele twarzy, Natalio – odpowiedział, też się uśmiechając. – W dzień opowiadam bajki na bazarach, zaś w nocy przechodzę przez ściany i podłogi, krążę pod sklepieniami komnat, wykradam piękne obrazy, cienie snów, spojrzenia, które pozostały w przestrzeni, wykradam szelesty sukien, wykradam melodie krążące w opustoszałych galeriach. Od paru tysięcy lat… Widziałem cię na dworze nomarchy faraona Userkare, to było, poczekaj… zastanawiał się chwilę. Natalia otworzyła usta. Obawiał się, że za chwilę parsknie śmiechem, ale nie. Była jeszcze śliczniejsza niż Natalia sekundę wcześniej. – Za szóstej dynastii. Był taki bal, wtedy się na to nie mówiło bal, jakoś inaczej… nie pamiętam. W każdym razie odprawiłaś mnie wtedy, wymawiając się pewnym smutkiem, który ci towarzyszył. Pomyślałem sobie, że poczekam. W Askalonie tęsknie patrzyłaś za pewnym templariuszem. To było, zaraz… w tysiąc sto pięćdziesiątym siódmym chyba; pełniłem wówczas posługi duchowne, stąd moja rezerwa – mogłaś nie zwrócić na mnie uwagi. Czekałem dalej. Natalio, kiedy wysiadłaś z samochodu na spocie wiedziałem, że mogę się ośmielić, być może mogę przypomnieć się tobie. Czy pamiętasz mnie, pani?
– Doki, jesteś szalony. Miała oczy otwarte szeroko, szeroko. Wydawało mu się że utonie w tych dwóch szmaragdowych jeziorkach, jeśli popatrzy chwilę dłużej.
– Nie, ja tam byłem. Kocham cię, od kiedy pamiętam. A piosenkę wyniosłem parę dni temu, kiedy spałaś, a ona błąkała się wokół twoich snów.
– Krzyś. – Natalia delikatnie dotknęła jego twarzy. Zajadle grał dalej.
– Twoje sny były piękne – zadumał się. – Takie radosne… Chciałem nawet wejść między nie, wejść do twoich snów. Ale – uśmiechnął się do niej – z natury jestem trochę nieśmiały.
– Doki, kłamiesz jak najęty! Byłeś tam i wiem to na pewno.
– Natalia – popatrzył w jej oczy. – Kocham cię.
FlyKkliller mruczał w basowym rytmie. Trzymał kierownicę, a Natalia dotykała jego twarzy, jakby próbując przypomnieć sobie, w którym stuleciu go widziała. Nigdy, nigdy w życiu nie był tak zakochany.
[1] 13 Muz. Nazwa klubu literacko – artystycznego w Szczecinie.
[2] Tatuś był wielkim kapitanem, głównym dowódcą i flajkkillerem kkillerem kkillerem, nigdy nie opuścił mostka przed północą, ale co ja o tym wiem, ja, z moim rowerkiem. (ang.) FlyKkiller, FlyKkiller, z płyty: Experiments in violent light. Flykkiller jest słowem w zasadzie nieprzetłumaczalnym, po rozłożeniu na elementy możemy otrzymać: fly – latać, lot, albo fly – chytry, sprytny i killer – zabójca. W przypisie pominięto fabułę widowiska, do którego skomponowano tę muzykę.”
Czy mam coś do dodania? Nie – naiwność tej opowieści bije w oczy. Ale właśnie dzięki temu ma w sobie niemal dziecięcy urok i dlatego, od czasu do czasu, przedstawię jakiś fragment opowieści o dwójce zagubionych dzieciaków, które dzieli tak wiele, ale łączy jeszcze więcej. To – dla mnie – piękna opowieść i proszę nie pytać, dlaczego.
1 COMMENT
Mam na półce i przeczytam na pewno!