Balbec, Marcel Proust, trzy powieści i pewna postawa
Kilka uwag o pewnej, szczególnej postawie wobec życia. Dwie pierwsze powieści które napisałem łączą postacie bohaterów, że ich przypomnę: Natalia – piękna i nieco szalona dziewczyna, chirurg, niesłychanie zmysłowo zakochana w Krzysztofie, kolejnym bohaterze – pięćdziesięcioletnim lekarzu, który świadomie zrezygnował z akademickiej kariery, wyniósł się na prowincję i stamtąd sięga po swoje ulubione owoce: podróże śladami europejskiej kultury, operę, teatr, galerie sztuki i sale filharmoniczne. Jest on równie intensywnie zakochany w Natalii, tyle że jego uczuciu towarzyszy stały niepokój: Natalia ma dwadzieścia osiem lat. Trzecią bohaterką obecną w obu powieściach jest Iza – dwudziestodwuletnia córka Krzysztofa, studiująca w Berlinie bliskowschodnie kultury, towarzysząca ojcu w większości podróży. Scena poniżej ma miejsce rok przed poznaniem się Natalii i Krzysztofa, podczas kolejnego wyjazdu córki i ojca do Francji, w Cabourg – miejscu o tyle istotnym, że Marcel Proust tam właśnie napisał sporą część „W poszukiwaniu straconego czasu”, a w szczególności umieścił tam akcję tomu „W cieniu zakwitających dziewcząt”, w którym pojawia się Albertyna Simmonet – pokrętna miłość bohatera – narratora powieści Prousta. W jego powieści Caburg nosi nazwę Balbec.
Krzysztof jest wielbicielem prozy Marcela Prousta, o czym Iza wie. Wie też, że ojciec identyfikuje się z Charlesem Swannem – głównym bohaterem pierwszego tomu powieści, znawcą kultury, wyrocznią w kwestach mody, ulubieńcem paryskiej socjety, kochającym Odettę de Crecy – kobietę różną od niego we wszystkich wymiarach. Gilberta Swann, do której przyrównuje się Iza, jest w powieści córką Swanna i Odetty i jest różna od obojga, choć obciążona skłonnościami ojca – imponującego jej i będącego dla niej wzorem. W powieści Marcela Prousta Swann jest postacią bierną, choć niezwykle bogatą wewnętrznie. Wnosi propozycje przez samą swoją obecność, natomiast niczego nie narzuca. Jest wzorem – ale nie przez siebie tak określanym, a przez otoczenie. Żyje w świecie przez siebie wykreowanym i niechętnie ten świat opuszcza. Odetta de Crecy jest bodaj jedyną osobą, dla której opuszcza swoistą wieżę, w której przebywa, kolekcjonując w niej wrażenia z zewnętrznego świata. W pewnym fragmencie drugiej mojej powieści Natalia określa siebie jako absolutnie nie-Odettę-de-Crecy. Ciekawa wydaje się agresywna i prowokatorska postawa Izy, próbującej wytrącić ojca z bierności wobec świata. Ciekawa wydaje się też postawa Krzysztofa, akceptującego postawę córki, ale też akceptującego siebie bez najmniejszej ochoty aby zmienić w sobie cokolwiek. Jest to – przypominam – przed spotkaniem Natalii.
Dlatego dodaję następne fragmenty, z kolejnej, po „Za dużo miłości” powieści, o tytule „Prezent” i tutaj już mówi Natalia. O tym, że być może była Blanką Kastylijską zakochaną w Arnaut Danielu, poecie tamtej – dawnej epoki, którego przepiękny wiersz przewija się przez strony obu powieści, Blanką – która w listopadzie tamtego roku drapała grudy ziemi na grobie Arnaut Daniela (historycy dokonują cudów zręczności aby udokumentować związek między nimi), ale przede wszystkim jest sobą – realną Natalią, którą on ma zaakceptować i kochać taką, jaka ona jest, a nie, zamknięty w wieży, tworzyć jej idealizacje.
„Ostatniego dnia przed powrotem siedzieli przed Grand Hotelem, tuż przy murku, oddzielającym chodnik od plaży. Iza piła różowe wino, Krzysztof drugie espresso. Nieokreślona, trochę przymglona pora dnia pomiędzy popołudniem a wieczorem. Na plaży równym rządkiem stały parasole w biało–niebieskie pasy z opuszczonymi osłonami od wiatru, kilka osób kąpało się, morze falowało delikatnie. Po drugiej stronie deptaku kremowo–biały Grand Hotel, z rzędami balkonów w granatowych, secesyjnie giętych okuciach, tego samego koloru strome trapezoidalne połacie dachu u szczytu, poprzedzielane mansardowymi oknami. Latarnie imitujące gazowe. Kwiaty i drzewka w dużych donicach. Cabourg. Balbec. To już zawsze będzie Balbec, nawet jeśli zawsze będzie to Cabourg. Przez wiele lat zastanawiał się co jakiś czas, kiedy wracał do powieści, jakie to będzie uczucie siedzieć przed Grand Hotelem w Balbec, popijać cokolwiek, patrzeć na plażę. Pewnej nostalgii – powiedziałby teraz – pewnej tęsknoty za następnym niedopowiedzeniem, bo zawsze jest tak, że dosięgnąwszy czegoś pożądanego dostrzegamy, że za nim jest coś następnego, czego natychmiast zaczynamy pożądać, bo to ono jest teraz kolejnym niedopowiedzeniem, kolejną tajemnicą, kolejnym désir[1]. Nawet nie wiedział jeszcze, co to jest – ów kolejny désir, ale już wiedział, że jest, że czeka, że nasłuchuje, aby przed nim umykać, kryć się i kluczyć. Pił kawę.
– Albertyna – powiedział półgłosem, patrząc na plażę. Odwrócił się. Iza obracała w palcach kieliszek z winem.
– Tu nie ma żadnej Albertyny. A ja jestem Gilberta Swann. – Iza wypiła trochę wina, popatrzyła na niego. Przez jej zmrużone powieki ledwo dostrzegał źrenice. – Jedyna dziewczyna, z którą nie możesz się ożenić – dodała.
– Pochlebiasz mi – mruknął.
– Tak uważasz? – zamyśliła się. – Jesteś dla mnie Swannem, z całym swoim wielowarstwowym życiem, którego jedna warstwa nic nie wie o istnieniu innych warstw, ze swoimi wielopoziomowymi szachami w które grasz sam ze sobą i pozwalasz dolnej warstwie dowiedzieć się czegoś o górnej tylko wtedy, kiedy przestawiasz figurę z poziomu na poziom. Pamiętasz „Kobietę w czerwonych butach”[2]? – uśmiechnęła się. – Może lepsze byłoby dla ciebie prześcieradło znikające dwa razy?
– Nadal mi pochlebiasz – powiedział.
– Tak uważasz? – powtórzyła. – Dobrze. Zamów mi jeszcze kieliszek wina. Zamówił wino i trzecie espresso dla siebie.
– Jestem Gilberta Swann i dobrze wiesz dlaczego. Oczywiście bardziej Swann niż Gilberta, bo przecież o to ci chodziło. Gdyby to była zasługa, to naturalnie, ale nie wiem, czy będę ci wdzięczna. Jeszcze nie wiem. Ale ty nie wiesz, jakim jesteś Swannem i to jest coś, co może ci powiem, a może nie.
– Nie mów – roześmiał się. – Lepiej mi w mojej wieży ze złudzeniami niż z prawdą. Złudzenia, nawet budzące trwogę, można oswajać, kreować od nowa, przekształcać tak, że niesiona za włosy, na początku bajki odcięta ludzka głowa, na jej końcu może stać się bukietem kwiatów. Z prawdą nie można zrobić nic. Nawet najpiękniejsza, pozostaje beznadziejnie prawdziwa. Iza uniosła kąciki ust, ponownie zmrużyła oczy.
– Właśnie odpowiedziałeś sobie na pytanie, jakim jesteś Swannem. Używając trzech słów: wieża, złudzenie, prawda. Jakby ci to powiedzieć… jesteś Swannem upadłym, może Swannem ułomnym, może odartym z mitu a może kimś, kto mit ukradł i schował. Iza nadal unosiła kąciki ust w uśmiechu, patrząc mu prosto w oczy.
– Wykonuję użyteczną pracę – powiedział ostrożnie. Spuścił wzrok. – Ciągle dużo się uczę. Komponuję. Trochę piszę. Dużo czytam. Bywam, bywamy tu i ówdzie – mówił powoli, uważając na słowa. – Opera, koncerty, teatr. Jeżdżę, ciągle jeszcze jeżdżę na desce, na surfingu i na snowboardzie. Podróżuję, czy też podróżujemy. Gdzie dostrzegasz błąd? – podniósł głowę i spojrzał w jej oczy.
– Wieża – odpowiedziała – już nawet nie z kości słoniowej, a z jakiejś przeraźliwej mieszanki betonu ze stalowymi prętami i tłuczonym szkłem, w której siedzisz, którą ciągle podwyższasz i uszczelniasz, mając gdzieś to wszystko, co dzieje się poza wieżą. Człowiek może godzinami pukać do twojej wieży, może umierać na schodach do niej, a ty i tak nie otworzysz. Wieża, w której trzymasz wszystkie te twoje cudowności i twoje potwory, które nocami wyciągasz z szaf i oglądasz ukradkiem. Bo gdybyś pokazał je komukolwiek innemu, to by się pewnie zużyły. Wieża, z której wymiotłeś każdą prawdę, a wstawiłeś złudzenia. Nieważne jakie, piękne czy odrażające, byle złudzenia. Bo złudzeniami możesz się bawić, a prawdą nie. Żyjesz sobą, przez siebie i dla siebie. Reszta nie tyle, że się nie liczy, ona dla ciebie nawet nie istnieje.
Nie był pewien, ale przez moment dostrzegł w oczach Izy rozpaczliwą pasję. – A ty? – zadał pytanie odruchowo, ale natychmiast najchętniej by je cofnął.
Iza roześmiała się. – Ja? Ja jestem Gilberta Swann, jedyna osoba, przed którą nie możesz się zamurować, przed którą boisz się zamurować. Mało, panicznie boisz się, że ona zamuruje się przed tobą – zaśmiała się znowu. – Nie bój się, Karolu Swann. Nie można uciec od samej siebie. W twoim świecie tak samo Gilberta jest częścią ciebie, jak ty częścią Gilberty. Dopóki nie wychodzisz z wieży, wszystko gra. W realnym świecie – zamyśliła się – w realnym świecie musiałbyś wyjść, stanąć naprzeciwko prawdy i zapytać, niezależnie od tego, jak bardzo boisz się usłyszeć odpowiedź i jak bardzo ona mogłaby być bolesna. Trochę ci właśnie ułatwiłam. Dostałeś prawdę z dostawą do wieży, nie wychodząc z niej, a nawet nie pytając. Tak, mój ty czarowny, bezmyślnie okrutny egoisto – jestem Gilberta Swann. Udało ci się.
– Zdajesz sobie sprawę, że to samo czyha na ciebie – zamknął oczy.
– Oczywiście że tak i nawet bawi mnie to trochę. Czasami nawet lubię być Swann, dokładnie na twój sposób. Ale jestem kobietą i jestem Gilbertą. Pozostaje trzecia część, postaram się dać sobie radę. W jednym już daję sobie radę lepiej niż ty.
– Tak? – zapytał. Otworzył oczy.
– Tak naprawdę, to ty nie żyjesz, ty dajesz się żyć. Ty nie tworzysz zdarzeń, to zdarzenia tworzą ciebie. Czekasz, aż coś się zdarzy, bierzesz to coś, robisz z tego inne zdarzenie, ale tym nie dzielisz się już z nikim, oprócz mnie oczywiście, bo też jestem Swann. I nie zdarzenie, a jego urojona interpretacja tworzy twoją relację ze światem, jeśli jakakolwiek jeszcze istnieje. Czy moglibyśmy teraz zajść na wieżę i zajrzeć do szafy? – zapytała. Źrenice Izy to rozszerzały się, to zwężały.
Nie odpowiedział.
– Tato, w gruncie rzeczy ty nawet nie idziesz przez życie. To życie wędruje przez ciebie. Twój powóz stoi, Karolu Swann, Ziemia obraca się pod kołami twojego powozu, a ty od czasu do czasu wyciągasz rękę przez okno, po kwiatek, po jabłko, po cudzy sen. Właściwie, jesteś potworem – zamilkła, jakby zdumiona tym, co powiedziała.
– Tak, jestem potworem – potwierdził, powoli wymawiając poszczególne słowa. – Dlatego mieszkam w wieży, z betonu, żelaza i tłuczonego szkła. Jestem izolowany.
– Kocham cię, tato – spojrzała na niego z czułością, jakby patrzyła na dziecko – skoro też jestem Swann… Odstawiła kieliszek. – Nie będę już pić wina. Za dużo mówię, za dużo powiedziałam.
– Dokończ kochanie, proszę – powiedział. – Niedokończony kieliszek zawsze jest jakimś nie do końca spełnionym pragnieniem.
– No właśnie… popatrzyła na kieliszek. Źrenice Izy znów się rozszerzyły. – A co tam, jesteśmy w Balbec. Ale ten najostatniejszy łyczek jest twój. Za każdym spełnionym pragnieniem zjawia się następne pragnienie i następne… aż zjawia się pragnienie nie do spełnienia. Być może to pragnienie, które jest nie do spełnienia absolutnie, ono dopiero zaczyna nas tworzyć. Nie ożenisz się ze mną, choćbyś nie wiem jak bardzo chciał. Proszę – podała mu kieliszek.
Wypił.
– Ach, i tak cię kocham. Kocham upadłego Swanna, kocham potwora, kocham mizantropa z wieży. To ty. A ja? Ja jestem Gilberta Swann. Twoja córka”.
„Natalia nie mogła znać tego snu, wiedział to doskonale. Natalia mogła ten sen stworzyć, albo w nim być, ale nie mogła go znać, bo sny nie istnieją tak, jak zdarzenia. Ona, dziewczyna, w roku tysiąc dwieście dziesiątym, czternastego listopada tego właśnie roku po zbutwiałych liściach idąca przez cmentarz do tego grobu, przystająca przed nim, patrząca na kopczyk ziemi z żalem nie do opisania. Ale nie z rozpaczą. – Va-t-en au diable – słyszał i w chwilę później ona, ta dziewczyna, niebawem królowa sporej części chrześcijańskiego świata leżąca na grobie i drapiąca grudy ziemi. – Va-t-en au diable – jej głos. Poszedł, a diabeł go nie chciał. Nie mogła znać tego snu. Chyba, że to nie był sen. Nie wiedział. – Pamiętasz sen? – zapytała Natalia jeszcze raz. – Idź do diabła – zaczęła się cicho śmiać. – Nawet diabeł cię nie chciał. A teraz ja cię mam. Nareszcie”!
„– Być Arnaut Danielem. Dla ciebie. – Przecież jesteś – przekręciła się. Tęczówki przesłonięte mgiełką, chwilami ukryte pod zamkniętymi powiekami. Oddech, opływający jego ramię, spływający w dół i ginący gdzieś w przestrzeni. Pomiędzy nią a nim. Rozpłynięcie się oddechu jak rozpłynięcie tej przestrzeni. Zniknięcie. – Przecież jesteś. Nim też. Tak, jak ja jestem Blanche. Nią też. Tylko wyjdź z wieży, proszę. Porzuć ją, porzuć ten świat, w którym ja uduszę się prędzej czy później, porzuć świat, w którym prędzej czy później usłyszysz: już nie jesteśmy razem. Bo ja się tam uduszę, wśród twoich kolumnad, witraży i attyk. Jestem osobą, nie jestem kolumnadą, witrażem, attyką, jeszcze jedną… Nie należę do twojej kolekcji, ja sama jestem kolekcją i jeśli przyjdziesz i poprosisz, dostaniesz mnie, kolekcję. Nawet prosić nie musisz, wystarczy, że przyjdziesz. W roku tysiąc dwieście dziesiątym, czternastego listopada, leżałam na twoim grobie i myślałam, że zabiję cię za to, co mi zrobiłeś, że zabiję cię jeszcze raz. Opowiedziałeś mi najpiękniejszy wiersz jaki kiedykolwiek zaistniał, a potem go zniszczyłeś i dałeś się zabić. Beztrosko. Myślałeś wtedy o mnie? Myślałeś wtedy o mnie, Krzyś? Co ja będę czuła, kiedy już ciebie nie będzie? Kiedy ciebie wrzucą na dno dołu a mnie nie tylko przy tobie nie będzie, mnie wtedy w ogóle nie będzie? Z twojego wyboru? Łatwo jest mówić dziewczynie, że w Askalonie jej szukałeś. Łatwo jest zniszczyć wiersz, dać się zabić i pogrzebać. Porzucić nieodwracalnie, za każdym razem nieodwracalnie. Potem trzeba zaczynać od początku, kolejny raz, za każdym razem. Tak, szukałeś mnie, ale ja ciebie szukałam też, a tego już twoja bajka nie opowiada. Bo jest to twoja bajka, a nie nasza. Dlatego proszę, wyjdź stamtąd, bądź ze mną tutaj, a nie tam, gdzie twoje opowieści ozdabiają jedynie celę w wieży, a nie życie. Będę cię kochać i będę uważna. Ale przyjdź do mnie tutaj, a nie zapraszaj mnie na poszukiwanie czasu, który jest stracony, bo nie dotkniesz przeszłego czasu opowieści. Nie opowiadaj o miłości. Kochaj”.
Dlaczego taki akurat temat i te fragmenty?Wyobraźnia nie zna granic i można wykreować w sobie świat, jaki się chce. Problem pojawia się dopiero wtedy, kiedy ten wewnętrzny świat zaczyna istnieć nie obok realnego świata, a zamiast niego. Świat wewnętrzny jest zawsze pewną idealizacją, tworzoną z wybranych okruchów realnego świata, wtedy bez oglądania się na chronologię, następstwo zdarzeń, niekiedy nawet bez oglądania się na logikę. Każdy twórca bogatego, wewnętrznego świata, bierze ze świata realnego to, co najlepsze, odrzucając niemal wszystko to, co dziewięćdziesięcioletni Salomon Rubinstein, bohater powieści Emile Ajara (Romain Gary’ego), nazywa gotową konfekcją, z którą przychodzimy na świat: pieluchy, zupki, wrzaski, bijatyki, miłości pierwsze i ostatnie, śluby i rozwody, ulubione fotele, demencje, pogrzeby. W opowieściach ludzie rzadko chodzą siusiu – inaczej jest w gotowej konfekcji codziennego życia. Nie sposób pomijać tę konfekcję, odbierać jej wartość, bo ona przede wszystkim stanowi o wartości życia każdego z nas – a nie idealizacja. Jest dobrą rzeczą mieć bogaty świat wewnętrzny, ale niedobrze jest, kiedy wewnętrzny świat swiat deformuje spojrzenie na świat realny i jego ocenę. Doskonale ilustruje to ballada Leonarda Cohena o tytule, nomen omen, Tower of Song – Wieża Pieśni. Na tym właśnie potknąłem się ja sam i to kilka razy. Bohater dwóch pierwszych powieści miał szczęście: istniała Iza – jego córka, a potem zaistniała Natalia – jego ukochana. Nawet jeśli wskutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności traci Natalię i nie pozostaje mu (w jego rozumieniu świata) nic innego, jak tylko ponownie schronić się w wieży (nader celnie opisanej przez Izę w pierwszym fragmencie), nawet jeśli potem Natalia robi to, co robi, to przecież potem właśnie ona, w przebraniu Blanki Kastylijskiej wchodzi do wieży gdzie on – Arnaut Daniel, ciągle przeżywa swoje utraty kobiet i wierszy – i nic więcej z tym nie robi. Ujawniając się niejako w jego wnętrzu, Natalia nie tylko obiecuje – ona przyrzeka mu rozbić tę wieżę i wyciągnąć go z niej na świat – do prawdziwego życia, z którym on zresztą zupełnie dobrze daje sobie radę, tylko ciągle nad wszystko realne przedkłada ucieczkę (cytat z pierwszego fragmentu: „Nawet nie wiedział jeszcze, co to jest – owo kolejne pożądanie, ale już wiedział, że jest, że czeka, że nasłuchuje, aby przed nim umykać, kryć się i kluczyć”. Jest to tak skonstruowane zdanie, że aż ciśnie się na usta pytanie: kto tu kogo ściga, a kto ucieka?). Potknąłem się – tak napisałem. Niemniej ciągle chodzę do szkoły życia, nawet jeśli do klasy o tak horrendalnym numerze i ciągle mam szansę nauczyć się wreszcie, że konfekcja codziennego życia to wiele światów wewnętrznych ujawniających się pomiędzy nami wszystkimi z tym co dobre i co złe – światów równoprawnych. Czasami boli – to prawda. Ale suma szczęścia dla danej chwili świata jest jedna i jeżeli w następnej chwili, przez moją stratę, ono przyrośnie, to i ja będę mniej nieszczęśliwy. To trudne, ale niekiedy jedyne. Piszę ten tekst właściwie dla siebie, aby się z samym sobą ułożyć, próbując jednak uogólnień mogących pomóc kolejnym, wylizującym skaleczenia. I nie jest tak, jak do znudzenia głoszą facebookowe slogany, że inni ludzie nie są tego warci, bo odwrócili się od nas, albo zrobili nam krzywdę. Są tego warci – wszyscy. Istnieje suma szczęścia, a im go więcej, tym więcej przypada na każdego z nas, bez zabierania go innym ludziom.
PS: Te uwagi stoją w jaskrawej opozycji do poprzedniej wprawki „Notatki – neurony lustrzane”. Czy jest to celowe? Poprzednia jest kontynuacją tego, co w balladzie „Wieża pieśni” Leonard Cohen spiewa o Hanku Williamsie, aktualna jest rozwinięciem tego, co w powieści Emile Ajara (Romain Gary’ego) „Lęki króla Salomona”, o gotowej konfekcji z którą przychodzimy na świat mówi Salomon Rubinstein, uczęszczający do dziewięćdziesiątej klasy szkoły życia. Jak podsumował to mój kolega, Andrzej Tokarski: woda płynie.
Alski
[1] Pożądanie, pragnienie, także: obiekt pożądania (franc.)
[2] Film Juana Luisa Buñuela