Prezent – czwarty
Im bardziej wczytuję się w tę, napisaną kilka lat temu, powieść, tym bardziej dochodzę do wniosku, że chciałem z niej uczynić coś na kształt powieści totalnej. Chciałem zawrzeć w niej możliwie jak najwięcej gatunków literackich, a przede wszystkim chciałem aby esej – ćwiczenie z wyobraźni, przeplatał się w niej z wyobraźnią jako taką – samą w sobie. Czy się udało? Przypominam sobie, że wówczas uważałem, że nie – że postawione sobie zadanie mnie przerosło, że przygoda z miłością zwyciężyła, że było to swoiste rozmienienie ambicji na drobne dnia codziennego. Dzisiaj już nie jestem tego samego zdania. Bo nawet jeśli gdzieś tam pojawia się urocza przygoda z autem marki porsche, to ona też pełna jest jednego i drugiego: niesłychanej miłości i czułej nad nią refleksji. Napisałem powieść – dobrą, nawet jeśli dla samego siebie. Niekiedy zebranie pewnych spostrzeżeń na własny temat może okazać się użyteczne – dla mnie: jak nigdy, obecnie. Proponowany dzisiaj fragment pochodzi z dalszej części powieści. Natalia z Nali wybierają się kupić sandałki, Krzysztof natomiast zostaje w domu aby pisać esej o genezie religii, który obiecał swojej dorosłej córce z poprzedniego małżeństwa – Izie. Fragment nie jest łatwy i niewykluczone, że niektórzy czytelnicy będą w trakcie zniechęceni. Jeśli wytrwają, pod koniec znajdą to, co – odnoszę wrażenie – lubią najbardziej. Jeszcze uwaga na temat logo. Zdjęcie przedstawia głowę kapłanki świątyni Kybele w Vienne. Ta świątynia pojawia się w tekście.
– Kupiłem Izie samochód. – To świetnie, ale już mi mówiłeś. Bardzo jej się teraz przyda. Markus ma pracę w Lipsku, a oni zdaje się teraz trochę tak jak my – przyjrzała mu się. – Miałam ci nie opowiadać – przyjrzała mu się jeszcze raz. – Krzyś, ona jest jak ty. Zakochana zupełnie ślepnie. Dobrze, że kupiłeś jej auto, a jakie kupiłeś? Wyciągnął aparat. – Proszę. Natalia patrzyła. – Ty! Kupiłeś babskie autko! – zaczęła się śmiać. – Jest super! Iza wie? Pokręcił głową. – Dostanie na imieniny, to zresztą za niecałe dwa tygodnie. Ale… – Co, ale? – Natalia patrzyła. – Ale myślałem, że mnie pochwalisz, że dbam o córkę, albo… Natalia zaczęła się śmiać. – Krzyś! A co ty masz innego do roboty?! Uszczęśliwiaj swoje dziewczyny, po to w końcu jesteś. A one po to, żeby uszczęśliwiać ciebie! Ach, ty… – Natalia? – zapytał. – A jaka ty jesteś? Kiedy jesteś zakochana? – Ślepa – ujęła jego twarz w obie ręce. – Też zupełnie ślepa. Nali by powiedziała: najślepsza ze ślepych. Ale przyzwyczaiłam się. Zawsze jakoś przez ulicę przejdę. Do ciebie, ty głupi zakochany – obróciła się. – Zawołam Nali i jedziemy po butki. A ty pisz to swoje ćwiczenie.
„Z niezwykłą wyrazistością tkwią w mojej pamięci domki przyklejone do Oude Kerk, na starówce w Amsterdamie. Domki, nieprzerwanie od kilkuset lat pełniące jedną i tę samą funkcję. Funkcję burdeli. Patrząc w górę przez strzeliste, gotyckie okna Oude Kerk, sytuując samego siebie w sakralnej przestrzeni kościoła, w sferze sacrum, można dojść do refleksji, że oto profanum, nawet jeśli szczególne, jakby przytulone do ściany kościoła, próbuje swój walor w jego blasku podnieść albo w jego cieniu ukryć. A może oba są jednym i tym samym? Bataille powiada, że tak. Wychodząc na plac, a nawet wchodząc do któregoś z przybytków, doznaje się refleksji odmiennej. Że oto sacrum wyrasta z profanum, nawet jeśli szczególnego (a zaraz spróbujemy dowiedzieć się czegoś więcej o owej szczególności), sacrum wznosi swoje wieże ku niebu co najmniej profanum dotykając, jeśli go nie przenikając, mieszając się z nim. Czy zatem jest to profanum? W końcu Eros to najstarszy z bogów olimpijskich. Może oba są rzeczywiście jednym i tym samym? Odmiennym aspektem pewnego stanu wspólnego dla obu? Bataille powiada, że tak.
Profanum to z pewnością plac. Sfera pośrednia, jeszcze niedookreślona, to domki Erosa, nader tutaj ziemskiego. Sacrum to przestrzeń świątyni, oddzielona, ale nie całkiem, jak próbowałem opisać przed chwilą. Tak to widzę. Plac jest nieinteresujący, jak pieniądze. Jest również niezbędny, podobnie jak pieniądze. Pieniądze powstające zresztą na owym placu z wymiany za dobra i usługi. Zapewne, można natychmiast wtrącić, że następny krąg też wytwarza pieniądze za usługi. Tak, ale poczekajmy z uwagami, bo końcowa konkluzja, jaka, choć jeszcze we mgle, krąży mi gdzieś po zaułkach myśli, mnie samemu wydaje się aż zbyt horrendalna, aby ją wypowiedzieć. Wracając: plac jest absolutnie niezbędny, absolutnie przyziemny, jest profanum od początku do końca. Nawet „Uliczka” Vermeera, albo któryś Hals, gdyby tu trafiły na sprzedaż, byłyby towarem i tylko towarem, jak wszystko tutaj; nawet najbardziej zachwycony nabywca musiałby się targować, a przynajmniej zapytać o cenę a potem uiścić opłatę. Nawet jeśli wyobrazimy sobie niesłychanego arystokratę, który, wkroczywszy w świat boskości „Uliczki” Vermeera poczuje się jej bliski na tyle, żeby rzucić worek złota będąc pewnym, że będzie on dla sprzedawcy więcej wart niż Ona (choć oboje wiemy, że worek złota wart aż tyle po prostu nie istnieje), wyobrazimy sobie arystokratę który poczuje wzniosłość, czy też, żeby określić to dosłownie i raz na zawsze, poczuje boskość roztaczającą się wokół niego, znikający czas i siebie samego uczestniczącego, obecnego w owej boskości, to przecież będzie to tylko jego wrażenie i nikogo innego. Nie otworzy się, poza imaginacyjną, żadna przestrzeń sakralna, sprzedawca Vermeera na kolana nie padnie, ani też to mieszczańskie małżeństwo, macające obok prosię czy też ryby.”
Zrobił sobie herbatę, na dużej tacy wyniósł z kuchni netbook, dzbanek, filiżankę, popielniczkę. Zaniósł wszystko na balkon. Rozstawiając zawartość tacy na stoliku pomyślał, że znowu jest jak zwykle. Miało być o religii. Jeśli natomiast będzie szedł dostrzeżoną ścieżką, a wiedział, że będzie – z czystej ciekawości będzie szedł, dojść może do konkluzji już nawet nie heretyckich, dojść może do konkluzji niemal bluźnierczych. Nalał herbaty do filiżanki, otworzył ekran. Zielona Żabka błysnęła. – Mimo wszystko, płaz – pomyślał.
„Niedawno przeglądałem zdjęcia. Vienne, ruiny świątyni Kybele. Na prawo, nad zachowanymi kolumnami architraw i na nim trzy płaskorzeźby kobiecych twarzy. Zupełnie niezrozumiały wyraz tych twarzy, przenikliwie nadludzki. Nie nieludzki, nadludzki właśnie. Zamykam oczy i widzę je takimi, jakimi widziałem je wtedy, na jakie wtedy patrzyłem czując grozę na plecach. Daleko było moim krokom do pewności, kiedy szedłem po resztkach posadzki, a z całą pewnością czułem ucisk w podbrzuszu, jakby to, co tam mam, za wszelką cenę próbowało się ukryć wewnątrz mnie samego. Wówczas, dwa lata po rozstaniu z Natalią dotarło do mnie, że przeżywszy tyle szaleństwa, tyle piękna, przeżywszy tyle razy znikający czas, mogę nadal być niesłychanie odległy od wiedzy o prawdziwej dematerializacji czasu, o odarciu świata z czasu. Dlaczego Attis, kochanek Kybele, sam się wykastrował? Być może zdał sobie sprawę, że dalej się z nią kochając napotka postacie bogów prawdziwych, najbardziej przerażających z przerażających, napotka piękno i grozę będące esencją całego kosmicznego piękna i grozy. Zobaczy wszystko takim, jakim jest naprawdę, a nie takim, jakim się być wydaje. Być może, kochając się Kybele, dostrzegał już cienie. Dlaczego Attis sam się wykastrował? Dlaczego zabrał tej, którą kochał i z którą się kochał, samego siebie? Być może zdał sobie sprawę, że dalej się z nią kochając przekroczy mgłę, za którą czas nie płynie a wszystko to co było, jest i będzie pozostaje w nieskończoności takim właśnie, jakim było, jest i będzie. Czas, tam stojący, pogrąża zwykłych śmiertelników w lodowatej grozie i ich w tej grozie pozostawia. Pozostawia śmiertelników w śmierci trwającej bez końca. Żywych śmiertelników, owładniętych trwającą w nieskończoność śmiercią (choć owładnięcie jest słowem zbyt małym aby oddać to, co chcę wyrazić).
Bataille powiada, że przeżycie erotyczne jest rodzajem śmierci. Bataille powiada, że od przeżycia erotycznego wieje pięknem, ale i grozą. Francuzi na orgazm mówią: la petite mort – mała śmierć. Bezwzględność uczuć, bezwzględność emocji najpierwotniejszych, przez dziesiątki tysięcy lat wzbogacana wyobraźnią, od malowideł w Lascaux i Altamirze, przez piramidy, katedry, Ołtarz z Isenheim, Boscha, Ukrzyżowanie Bacona, wszystko to musiało nieuchronnie czymś zaowocować, jakimś konstruktem psychicznym, zapewne jednak do zdeszyfrowania niełatwym. Bo przecież nie będzie to deszyfrowanie ja – przedmiotu, ale deszyfrowanie ja – podmiotu, deszyfrowanie nawet nie samego siebie, ale wielkiego innego we mnie samym. „Gdzie jest to Zwierzę, które cień ogromny we mnie wciąż rzuca[1]” – pyta Grochowiak. No właśnie, gdzie? Inny wiersz Grochowiaka kończy się tak: Jest tylko echo i szum nietoperzy, jakby ktoś miotał kule czarnej wełny[2]. Kończy się genialnym przeczuciem, ponieważ światło znika, pozostaje ruch i cień dźwięku w czarnej przepaści. Resztę: wybór, decyzję, czy ruch ma zniknąć czyli czy ma zniknąć czas, Grochowiak pozostawia czytelnikowi. A jak kuszący to wybór, próbowałem opisać wyżej. Przekroczyć granicę, przekroczyć mgłę i poznać tę niesłychaną trwogę i równie niesłychane piękno. Czy poznać bogów? Może tak.”
Usłyszał telefon. Wstał i przeszedł do pokoju. – Kochanie – mówiła Natalia. – Sandałki już, ale teraz chcemy po sukienkach pobobrować i jeszcze… – roześmiała się. – Co robisz? – Piszę. – Ciekawie? – Zaniepokojony tym, co napisałem – odpowiedział. – Znowu zachłystujesz się samym sobą? – zapytała. W jej głosie pobrzmiewała ciekawość. – Może bardziej obawiam się siebie. – Przeczytam, kiedy wrócę. Bo przecież nie schowasz tego w wieży! – roześmiała się znowu. – Kochanie, gdybyś był głodny, są ciekawe garnuszki w lodówce. – Zadzwonię po pizzę – mruknął. – Nie waż się! – nagle wyczuwalne napięcie w głosie Natalii. – Nie waż się tego robić! – A dlaczego? – zapytał przekornie i już rozumiał. – Dobrze, nie… – Dlatego, że zabiję cię, jeśli to zrobisz. – Nie zrobię. Kocham cię. Przepraszam. – Ja ciebie też kocham. I też przepraszam. Cichy trzask. Natalia zniknęła, telefon zamilkł. Patrzył na niego przez chwilę. – Astronom – pomyślał. – Zamknięty w katalogu Messiera. Czy może właśnie otwarty.
„Teraz będzie o popędzie śmierci, o poszerzeniu obszaru erotyki, o wędrówce od mroku do światła, o zachwycie i znowu o popędzie śmierci. Tanatos jako klamra – jak umrzeć, ale też jak umrzeć nie umierając. Jak poznać bogów i ocaleć. Nie sądzę żeby się udało, a przynajmniej żeby udało się tak, jak to widzę, przeczuwam, próbuję ogarnąć, ale spróbuję. Skoro obiecałem esej?
Nie będzie chciał ujrzeć bogów ten, kto w bogów, w ich istnienie nie wierzy albo ich istnienie uważa za niedopuszczalne, albo jeszcze ten, kto nie wie o możliwym do wyobrażenia ich istnieniu. Rozszerzając to, co powiedziałaś kiedyś o człowieku pozbawionym wszelkiej religii, można przyjąć paradygmat (w antropologicznym rozumieniu), że ów człowiek wymieniony w poprzednim zdaniu będzie człowiekiem niepełnym, czegoś pozbawionym. Bo wyobrażenie, każde wyobrażenie wzbogaca. Wyobrażenie do nieskończoności wzbogaca nieskończenie.
Erotyka jest protoreligią, ponieważ, jak się wydaje, w niej właśnie zjawia się pierwsze wielkie niewytłumaczalne. Pierwsza ekstaza. Uczucie o niezwykłej sile i przeżycie o niezwykłym wymiarze. – Byłam, byłem tam! Ale gdzie ja byłam, gdzie byłem? Czyżbym umarła, umarł na chwilę? Być może tak, być może w tym miejscu protohistorii (słowo utworzone przez analogię) rozpoczyna się rozdział protoreligii na dwa dostrzegane przeze mnie nurty. Pierwszy, poszukujący przeżyć, niech będzie ekstaz erotycznych, coraz silniejszych i coraz bardziej złożonych, przez rytualne orgie, świętą prostytucję, dziewice ofiarowywane bogom i męskie ofiary składane boginiom (kult Kybele), pomysły na coraz bardziej wyrafinowane pieszczoty (Kamasutra), aż po libertynizm Wielkiego Markiza, który wszystko co robił, co kultywował i opisywał, czynił tylko po to, aby udowodnić, że Boga nie ma. Zapomniał tylko dodać, że sam tkwi w obręczy innych bogów, archaicznych poprzedników Tego, z którym walczy. Gdyby żył kilka stuleci, dzisiaj odwiedzalibyśmy go, być może, w jakimś klasztorze. Dorzućmy jeszcze finalne w jakiś sposób dla naszej cywilizacji „Oczy szeroko zamknięte” i „Dziewięć i pół tygodnia” – moje ulubione. Właśnie dlatego ulubione, że cień, odbicie tej archaicznej, niesłychanie silnej metafizyki, jest tam stale obecne. Tak zatem, erotyczny popęd śmierci, próbujący się zrealizować u fundamentów naszej wrażliwości, stale był i jest obecny, bo jest to najkrótsza droga do ekstazy. Zaś jeśli obrać ją z niesłychanego uniesienia, wzniosłości towarzyszącej zakochaniu i potem miłości, tej zupełnej, absolutnej miłości, wówczas droga będzie zupełnie krótka. Do pewnej namiastki, oczywiście, czegoś w miejsce czegoś innego, ale te relacje są daleko bardziej pokrętne, nawet jeśli wydaje się, że kobieta tylko coś sprzedaje, a mężczyzna tylko coś kupuje. To nie jest aż tak proste. W tym miejscu przypomnę punkt wyjścia ćwiczenia. Oude Kerk w Amsterdamie i to, co wokół niego.
Wracając do poprzedniego akapitu. Patrząc na jego pierwszą linijkę, chciałbym dopisać uzupełnienie. Istnieje pewne niedopowiedzenie stale krążące wokół stanu niewiary. Ci, którzy deklarują się jako osoby, które nie wierzą (vide Markiz, a z nowszych Dawkins ze swoim „Bogiem urojonym”), jakoś dziwnie zajadle walczą z urojonym cieniem, jakby wcale dla nich nie był on urojony, a jak najbardziej rzeczywisty. Niby dlaczego Nietzsche z takim uporem głosi śmierć Boga? Czyżby obawiał się, że znowu zmartwychwstanie, że zmartwychwstaje wiecznie, zawsze? Po cóż obnaszać się z opozycją przeciwko komuś, kogo, wedle obnaszających się, po prostu nie ma? Może wcale nie po prostu. I może wcale nie jest tak, że nie ma.”
Telefon dał znowu znać o sobie. – Jeszcze małą godzinkę, Krzyś – mówiła Natalia. – Jesteśmy u… – roześmiała się. – Nie powiem ci. Nali bawi się w ogródku, a ja siedzę w fotelu i nic nie robię. – To wróć, kochanie – powiedział. – Wróćcie do domu. – Właśnie nie – głos Natalii teraz trochę niepewny. – Bo ja nic, ale ze mną coś. Domyślisz się? Krzysztof kojarzył miejsca, w których Fretka mogłaby siedzieć w fotelu i nic nie robić. Dentysta? – Nie domyślę się – powiedział. – Wróćcie, ale nie spieszcie się, jeśli nie możecie… – Daj mi! – teraz usłyszał Nali. – Tato! Bo mami jest szunięta! – Ja ci! – widocznie Natalia odebrała jej telefon. – Nie niepokój się o nas, pisz spokojnie. Dostaniesz niespodziankę! – roześmiała się jeszcze raz. – Kochamy cię!
Stał w pokoju z telefonem i myślał. Coś, jakieś spostrzeżenie przemknęło, kiedy odgarniał firankę wychodząc z balkonu. Co to było? Wyszedł znowu na balkon, odwrócił się do drzwi. – Tam – powiedział do siebie. – W aucie. Zszedł na dół, w samochodzie poszukał w schowku. Był, cały komplet, płyty i książeczka z tekstem. Wrócił na górę.
„Drugi strumień. W nurcie codziennego życia zjawiały się też zdarzenia niezwykłe i z wolna powstawało, kształtowało się spostrzeżenie, że ekstazy to nie tylko eros. Bo było uderzenie pioruna i straszliwy pożar wokół i potem ekstatyczne poczucie szczęścia: Ocaleliśmy, ocalałam. Spotkanie ze zwierzęciem dostatecznie wielkim i dzikim, żeby zemdleć z przerażenia. Odchodzące zwierzę i obezwładniające poczucie niebywałej obecności, niebywałego poczucia samego siebie: Jestem! Nadal jestem! Trwoga, pazurami wbijająca się w plecy podczas wędrówki nocą przez busz. I szczęście, kiedy już widzisz ognisko, nieoczekiwanie zlana potem, z tym zniewalającym uczuciem w podbrzuszu: Ocalałam. Nieuchronnie wówczas pojawiające się pytanie, wtedy gdy już zaczynasz myśleć, gdy snujesz refleksje. Bo myślisz już, wędrując dwieście tysięcy lat temu po afrykańskich wyżynach, potem, może sto tysięcy lat od dzisiaj licząc, idąc doliną Nilu. Potem myślisz tym bardziej, kilka tysiącleci pomieszkując na Synaju, zanim wyruszysz dalej, na Krym, do Grecji i jeszcze dalej, do grot Lascaux, do Bengalu. Nieuchronnie pojawiające się wówczas pytanie: dlaczego ja to otrzymałam, ten dar? Od kogo? I za pytaniem być może pierwsze poczucie moralności: powinnam podziękować. Komu? A jeśli lękam się że dar umknie, może mogłabym poprosić, aby jednak pozostał, aby mnie nie opuszczał. Kogo poprosić?
Boskość jest złożona. Bo z jednej strony istnieje moje zbliżenie się do bogów, nawiedzające mnie niekiedy, moje uczucie niezwykłe, moja euforia i moja ekstaza. Z drugiej zaś, przychodzi to wielkie coś do mnie z zewnątrz, w zdarzeniach, które przeżyłem albo przeżyję, które pamiętam jako przeżyte, albo które mam nadzieję przeżyć. Jeśli proszę o owoc, to tym bardziej przecież o to wielkie coś proszę. Jeśli za owoc dziękuję, to za to wielkie coś dziękuję tym bardziej. Kogo proszę? Komu dziękuję? Już dostrzegasz? Religijność jest immanentnie zrośnięta z wyobraźnią i tak jak wyobraźnia ewoluowała, ewoluowała i religijność. Oczywiście, nie ustrzegę się twojego przekornego pytania, pytania osoby religijnej i dlatego właśnie przekornego, czy w takim razie religijność nie jest tylko tworem wyobraźni i czy bogowie nie istnieją w wyobraźni wyłącznie, zaś w realnym świecie są tym, co Dawkins nazywa urojeniem. A widzisz, niekoniecznie.
Istnieje wszystko, co da się pomyśleć. Obserwując potomstwo ludzkiej wyobraźni, niekiedy zdumiewające i przedziwne, realizowane zapewne od momentu kiedy po raz pierwszy jakiś niecodzienny sen został poddany refleksji albo kiedy po raz pierwszy opowiedziano bajkę, albo kiedy po raz pierwszy ktoś usiadł i pomyślał co może być, a czego nie ma, śledząc dzieci naszych snów i marzeń trudno byłoby znaleźć potomka takiego, który w jakiś sposób nie zaistniał, nie został zrealizowany albo nie był do pomyślenia jako realny. Dywan latający? Proszę, jest samolot. Ludzie na Księżycu? Byli przecież. Demokrytejski atom i ciągły ruch? Odsyłacz do fizyki współczesnej, która tego absolutnie niepodzielnego szuka na coraz głębszych poziomach już nie materii, a ciągłego ruchu właśnie. Życie wieczne? Zaczynamy właśnie podróż w klonowanie. Być tu i w mgnieniu oka gdzie indziej? Teleportacja jest fizycznie do udowodnienia. Bóg?
Istnieje nieuchronnie, skoro jest do pomyślenia. Oczywiście, istnieje zupełnie inaczej, niż to wyobraziliśmy sobie, niż to pomyśleliśmy, niż to zapisaliśmy w księgach. Jest kimś zupełnie innym, nawet nie jest kimś w naszym rozumieniu, bo ani tego stanu nie znamy, ani słowa na opisanie tego stanu nie znaleźliśmy jeszcze. Ciągle jeszcze nie jest nam ono aż tak potrzebne. Natomiast jeśli stanie się potrzebne naprawdę, stanie się niezbędne, znajdziemy je z pewnością. Bo On jest i dostatecznym dowodem na Jego istnienie jest to, że jest do pomyślenia.
Wróćmy na plac przed Oude Kerk. Religio prima[3], przycupnięta na bruku, tuląca się do murów kościoła. Religio ultima[4], wieżami próbująca nieba dosięgnąć. Odległe od siebie, ale jednak siostry pewnego przeżycia, które zdarzyło się być może komuś, kto na placu przed obiema w towarzystwie kobiety naprawdę pięknej na straganie dostrzegł „Uliczkę” Vermeera. Może potem wraz z kobietą i wraz z „Uliczką” wszedł do Oude Kerk. Podziękować. Poprosić o jeszcze.
Dość. Myślę, że dostatecznie daleko zawędrowałem i że możesz być zmęczona albo nawet zirytowana. Jeszcze słówko o umieraniu. Bo przecież umieramy. Ale oni, umarli, nasi umarli, być może gdzieś są i być może kiedyś powrócą, jeśli nie my pójdziemy do nich. Być może śmierć to ekstaza największa z wielkich i być może w tej ekstazie chce pozostać on, ona, umierający, umierająca. Być może jest to przeżycie jedyne z jedynych i być może nie dorośliśmy do takiej odwagi. A że pozostawiamy ciało? Może to tylko ubranie, przywdziane na te parę chwil tu i teraz. Spróbuję to oddać pewnym tekstem, bardzo starym. Może uda mi się odnaleźć właściwe znaczenie zawartych tam słów.”
Krzysztof sięgnął po przyniesiony z samochodu kartonik. Wyciągnął książeczkę i otworzył. Patrzył przez chwilę.
– Otwartych jest oboje wrót od horyzontu
– Odjęte są rygle od nich[5]…
– Taaato!
Nali jak kometa wpadła na balkon. Zdążył zauważyć pasemka w jej włosach, jak wspomnienie Kaprun. Tyle że tym razem były pomarańczowe. – Taaato, chodź! – ciągnęła go za rękę. – Chodź, zobacz!
Stanął w drzwiach balkonu. – Poczekaj – powiedziała Nali i pobiegła. – Chodź, no chodź! – usłyszał z korytarzyka. Najpierw znowu ukazała się Nali, urocza, uśmiechnięta pyzatka, błękitnooka i te kilka pomarańczowych pasemek na potarganych włosach koloru słomy. Potem brakująca rączka Nali. Potem rączka Nali z ręką Natalii. A potem Natalia.
Była ruda. Nie całkiem ruda, ale jakby zachęcająco ruda albo delikatnie ruda, taki radosny rudzielec patrzący teraz na niego trochę niepewnie, trochę zadziornie, a trochę dumnie. Jakby chciała powiedzieć: już nie jestem blondynką. Krzysztof patrzył urzeczony.
Najbardziej zniewalający uśmiech, jaki znał, to uśmiech spaniela. Do chwili obecnej uważał, że jest on nie do podrobienia. Stojąca w progu Natalia uśmiechała się do niego najbardziej zniewalającym, arcyzniewalającym uśmiechem spaniela. Odgarnęła włosy z czoła. Rude. Szmaragdowe oczy Natalii błyszczały jakby bardziej zielonkawo. – Bo… – powiedziała i umilkła. Uśmiechnęła się jeszcze bardziej. Nali wpatrzyła się w tatę, odwróciła buziak do góry. – Mami! – powiedziała stanowczo. – Weź to odmyj. – Dlaczego? – Natalia nie odrywała od niego spojrzenia. Jeszcze bardziej uśmiechniętego, jeśli to możliwe. – To jest tacie szkodliwe – zdiagnozowała Nali. – On jest całkiem nieżywy. – Nie… – powiedział cicho i nie dokończył. Zrobił pierwszy krok, Natalia drugi i potem już nie czekało żadne z nich. Stali na środku pokoju i całowali się, a Nali skakała naokoło. – Wariaty! Wariaty!
Noc. On i wokół niego jedwab wnętrza ud Natalii. Ona, prężąca się pod jego dotykiem. Jego ręce wędrujące od szyi, poprzez obie krzywizny, niewiarygodne i wypukłe z miejscem słodkim jak cukier pamiętany z dzieciństwa, twardniejącym pod jego ustami. Jego język wokół perły, wokół pępka i smak inny, może jabłek… I jeszcze niżej, brzoskwiniowo – cynamonowe wilgotne płatki, coraz bardziej wilgotne. Ręce Natalii przyciskające jego głowę. – Jeszcze… – niemal niesłyszalny szept. – Jeszcze… Natalia pochylona nad nim, nad zabawką – zwierzaczkiem, połyskliwa, ruchliwa wierzba, cała w jasnordzawych kotkach i to nieprawdopodobne uczucie wzlotu, co chwila… Zabawka pomiędzy piersiami Natalii, uciśnięta piersiami Natalii i coraz bardziej niewiarygodne wrażenie teraz już zupełnie nie do opisania, tonięcia w oczach zielonych, coraz bardziej zielonych, zielonej głębi, otchłani, Natalia… Pocałunki. Pospieszne, zlizywane z warg, chwytane niekiedy w zęby z pasją, coraz większą i większą, potem szukanie smaku coraz głębiej i Natalia jak owoc mango pod językiem, tam gdzie więzadełko, żeby poprzez włókna wilgotne i gładkie dobrać się do pestki, jej zęby zagryzione delikatnie na jego języku i pomruk spoza nich, ciemny i mokry od śliny, pomruk rozpadający się w gwiazdy rozkoszy, teraz jaskrawo rozbiegające się w tęczówkach pełnych najzieleńszej zieleni z rąbkiem błękitu wokół granatowych, jak przepaście, źrenic. Ona… Obejmująca go nagle z niesłychaną siłą, kryjąca się pod nim. – Teraz… Uścisk jej ud, uścisk jej ramion wokół. Oddech, jeszcze oddech i jeszcze, widoczne kropelki potu, oczy co chwila zamknięte, co chwila otwarte. – Jeszcze… Chcieć się zatrzymać, za wszelką cenę chcieć się zatrzymać, żeby to trwało wiecznie w czasie stojącym teraz, zamarłym, w czasie który nie istnieje. – Jeszcze!… Coś wypływające z głębiny, jak wąż tajemniczy, który wie wszystko i jest wszystkim, jeśli tylko zechce, nagle otwarta bezkresna nataliowa zieleń w otoczeniu milionów rudawych kotków, parzące ciepło i Natalia przyciśnięta z niewiarygodną siłą, przyciśnięta jeszcze raz i jeszcze… – Teraz! … Jego usta przykryte jej dłonią, jej palce w jego ustach. – Gryź… On wśród zapachu i koloru wierzby i Natalia oddychająca bardzo głęboko, wolniej, coraz wolniej, Natalia śpiąca, śpiąca bardziej, jeszcze bardziej, on sam śpiący, bardziej śpiący, oni oboje. Ono.
O piątej rano Krzysztof obudził się wokół Natalii, śpiącej wszędzie wokół niego. Świergotały pierwsze ptaki, niewidoczne głosy to odalały się, to zbliżały do nich. Kręgi, zataczane przez świergot w przestrzeni niewidzialnej, teraz niewidzialnej, ciągle nieobecnej jeszcze, bo czas nie płynął, czas był ciągle zatrzymany. Ugięta noga ukochanej, potem to miejsce ukryte, pełne wilgoci, brzoskwiniowo-cynamonowe. Ciepło. Odychające ciepło z perłą w pępku, poruszającą się w rytm oddechu. Ucisk prawej piersi i prawa ręka zagarniająca każdą rzeczywistość możliwą do zagarnięcia. Usta Natalii tuż przy jego obojczyku i wyżej obłok jasnej miedzi, jak Achajowie szykujący się na wyprawę, z okutymi rudym metalem tarczami. – Po złote runo – szepnął. – To nie ona – usłyszał. – To ja. Twoja… aż nie śmiem powiedzieć – roześmiała się cichutko. – A co pomyślałeś? – Nie powiem – odpowiedział. – Nie śmiem. Ale tym właśnie jesteś. Tą osobą, tym mitem. – Fauście – roześmiała się cichutko. – Ja mogę tylko być. Zawsze. Twoja. Być w czasie, który nie płynie – przeciągnęła się. – Idź już, idź na wyprawę, choć to tylko kawa i papierosy. Ja jeszcze… – Zaśniesz? – zapytał. Natalia obróciła się. Jego twarz w jej dłoniach. – Pomodlę się. Za nas.
Otwartych jest oboje wrót od horyzontu
Odjęte są ich rygle
Chmury oblekają niebo w mrok
Upadają gwiazdy
Chwieją się konstelacje
Drżą kości psów w otchłani
Niemi są odźwierni
Widząc króla
Wzlatujący brzask duszy
Śmiertelni padają
Ich imiona nie są już więcej
Podejmij ramię króla
Unieś króla w czas nieba
Skoro nie umarł on w prochu ziemi
Między śmiertelnymi
Ten wzlata który wzlata
Ten król daleko od was wzlata
Wy ludzie
On nie jest ziemi
On jest nieba
On bije skrzydłami jak Ptak Zeret
On wspina się do nieba
Ponad wiatrem[6]
O siódmej patrzył na maila do Izy. Dopisał post scriptum: Zapewne pojawi się część druga, ta właściwa, pierwotnie zaplanowana. To ćwiczenie powstało w zasadzie spontanicznie i dla mnie samego jest nieoczekiwane. Krytyki spodziewam się w okolicach czternastego lipca. Po namyśle dodał: Wykupię się życzeniami, kwiatami i niespodzianką. Wysłał. Poszedł do kuchni, wrócił z kawą dla Fretki. – Też cię kocham – usłyszał z poduszki. Stuknęły drzwi. – A kakao dla Fretuni? – usłyszał sopranik za plecami. Odwrócił się. Nali spoglądała figlarnie na oboje. – Ja też jestem Fretka. Malutka. Taka Fretunia.
Taka to powieść. Alski
[1] Fragment wiersza „Genesis” Stanisława Grochowiaka, ze zbioru „Nie było lata”.
[2] Fragment wiersza „Zejście” Stanisława Grochowiaka z tego samego zbioru.
[3] Religia pierwsza (łac.)
[4] Religia ostateczna (łac.)
[5] Tłumaczenie pochodzi z libretta opery „Echnaton”, Philipa Glassa. Szczegóły są podane w następnym przypisie.
[6] Inwokacja z pierwszego aktu opery „Echnaton” Philipa Glassa, recytowana przez Skrybę w scenie pogrzebu faraona Amenhotepa III, ojca Echnatona. Wersy zostały zaczerpnięte z Tekstów Piramid Starego Królestwa. Przekład wolny.