Podróż(19) – Szalka Petriego(6/1)
Karolina uruchomiła silnik, samochód ruszył i potoczył się do wyjazdu. Przez chwilę patrzył za nim. Wrócił do apartamentu, wszedł do sypialni, otworzył szufladkę nocnego stolika, wyjął nóż. Ten nóż – ten sam, którym podczas tamtego śniadania kroili chleb, ten sam, który trzymała na jego krtani Karolina, obejmując go udami. Chciał go zatrzymać. Teraz odłożył go na półkę przy drzwiach wejściowych, aby odnieść i przeprosić za opóźnienie. Za dwa dni on też wracał do świata. To był dobry ruch, aby rozpocząć przygotowania.
SZALKA PETRIEGO
– Byłam… radosna. Taka byłam radosna jak nigdy, a potem zdarzyło się to wszystko z Filipem… – Helena rozpłakała się. – Ja nie chciałam, to nie miało być tak, ja się brzydzę samą sobą… – mazała się coraz bardziej. Zdążyła przez te kilka miesięcy rozpaść się na milion kawałków, poskładać, znowu rozpaść, znowu poskładać… Robert był jak potwór. Nie – to było jedyne co słyszała w odpowiedzi, jeśli w ogóle coś słyszała. Był sadystyczny i to nie ona to powiedziała tylko jego siostra. Boże! Przepraszam, przepraszam, wybacz – miliony razy to powtórzyła. Nie rozumiała tego, co się z nią stało. Robert! Robert, proszę, przepraszam, wybacz. Wybacz! Nie chcę ślubu, już nigdy nie będę chciała, żyjmy tak jak dotąd ale razem. Bądź, Robert. Bądź! Roberta nie było, a nawet gorzej. Był w negatywnym sensie – nie pustego miejsca, a miejsca wypełnionego jego odrzuceniem, jego wyparciem. Postawieniem muru. Odcięciem się. Znała dziesiątki określeń na to coś. Rozumiała, że jest winna, czuła się winna ale przecież to on powiedział, że to jest do wybaczenia. Kiedyś, wczesną wiosną, na balkonie. Dopóki istnieje uczucie wszystko jest do wybaczenia – tak powiedział. Nie do wybaczenia jest jedynie okrucieństwo, bo jest z rozmysłu, z zaplanowania. Zimnego zaplanowania, bez emocji, bez uczucia. W niej było uczucia aż za dużo, cały czas i potem nawet jeszcze więcej, nigdy nie było go aż tyle co teraz. Wtedy też przecież było i właściwie sama nie wiedziała, dlaczego to zrobiła, ale nie była w stanie oprzeć się temu zwierzęciu w niej – tej suce. Są takie stany, kiedy jakieś atawizmy mogą się w nas odezwać i pewnie jest na to odpowiednie określenie, ale pocieszenie to nie jest. Za drugim razem mogła powiedzieć nie – po prostu, mogła powiedzieć nie w hotelu, w Gdańsku. Ściskała nogi i prosiła, żeby przestał. Właściwie Filip ją zgwałcił. Jeden ją zgwałcił, drugi jej się wyparł, została sama, Mela została sama i gdyby nie Mela najlepiej byłoby umrzeć i nie pamiętać tego wszystkiego, żeby wreszcie przestało przychodzić co chwilę i przypominać o sobie. Żeby już raz się skończyło…
Mama była sceptyczna. Zachowałaś się jak idiotka i zachowujesz się jak idiotka, powiedziała. Jak małolata. Ale to on zrobił ze mnie małolatę, płakała Helena, on zrobił ze mnie dziewczynkę, której wszystko wolno, on mnie zepchnął gdzieś do wagarów, popalania papierosów, zaczepiania chłopaków, on mnie zdominował i powiedział, że to wszystko wolno, pomóż mi mamo, proszę. To on mi powiedział, że kocham cię zawsze znaczy kocham cię i nic innego. To mu powiedz, odpowiadała mama. On nie chce, mamo nie chce, a ja się znowu rozlecę za chwilę. Dorośnij, mówiła mama, dorośnij znowu. To nie jest chłopiec, to jest mężczyzna, na dokładkę trudny. Da ci wszystko, co ma, dopóki wie, że go kochasz. Jak zwątpi, zabierze. Zabierze jeszcze więcej niż dał, bo siebie zabierze też – tego, którego ty wzięłaś, zabrałaś, o którym myślałaś, że już jest twój. Zabierze kawałek ciebie, ten z nim. Mam z nim porozmawiać? Tak – płakała Helena. Nie – płakała jeszcze bardziej. Mamo! Halszka zadzwoniła do Roberta. – Przyjdź na herbatę.
– Co zrobisz?
– Nie.
– Nie pytałam, czy do niej wrócisz – Halszka stawiała przed Robertem herbatę – tylko co zrobisz.
– No to wyprzedziłem twoje pytanie – Robert sięgnął do cukiernicy.
Halszka patrzyła. – Trzecia – powiedziała po chwili.
– Co? – zatrzymał rękę. – Aha, rzeczywiście. Zamyśliłem się.
– Ładna była z was para. Taka… zakochana. Byliście bardzo żywiołowi w rzucaniu się sobie na szyję.
– Może – mruknął Robert. Podniósł głowę. – To trzeba było rzucać się jednemu. A nie przy pierwszej lepszej okazji przed kolejnym rozkładać nogi.
– Robert, proszę. Nie bądź wulgarny. Chcesz ciasta? Jabłecznik.
– Chcę. Przepraszam – patrzył na swoje ręce. Lewa trochę drżała. – Zaraz usłyszę, że on był do mnie podobny.
– A nie?
Nic nie odpowiedział. Halszka rozstawiała talerzyki z jabłecznikiem. – Dzieci – westchnęła. – Dorośli ludzie, a jak dzieci. Ty sam zrobiłeś z niej dziecko. Takie rzeczy się zdarzają i nawet ktoś o twojej umysłowości musi brać to pod uwagę.
– Brałem – odpowiedział. – Być może nie brałem pod uwagę tego, że mnie to aż tak… zrani – odetchnął. – Ale zraniło. Nie chce się zagoić. Być może dlatego, że to mój rodzony, nienawidzący mnie syn i kobieta jeszcze niedawno będąca największą miłością mojego życia.
– Dość patetycznie powiedziane. Ale – spojrzała na niego – sam jątrzysz ranę. Chociaż spróbuj, Robert, przecież możesz z nią rozmawiać. Z nią, z Melą. Zresztą sytuacja Meli… – zamilkła nagle. – Nie, ciebie to już nie obchodzi.
Robert milczał. – Dobry ten jabłecznik – powiedział wreszcie. Odłożył widelczyk. – Obchodzi. Bardzo bym chciał żeby nie obchodziło, ale obchodzi. Dobrze… Jeszcze tylko powiedz mi, jak mam do niej odbudować zaufanie. W sobie. Że się puściła z moim synem pal diabli, oczywiście. Wszyscy jakoś przechodzą nad tym do porządku. Robertowi się należało, mówią. Bo to, bo tamto, dziewczyny przeszłe, niedawne. Dobrze… – podniósł głowę. – Ale jak ja mam w sobie odzyskać zaufanie do niej, przestać myśleć, że może za chwilę zrobi to samo, żyć w ciągłym poczuciu zagrożenia, budzić się w nocy i sprawdzać, czy jest obok. Założyć jej czip i kontrolować, gdzie jest? Masz może jakiś pomysł?
Halszka patrzyła na niego dłuższą chwilę. – Nie, nie mam – powiedziała wreszcie. – Oboje jesteście tacy sami. Deklarujecie wielkie uczucie, ranicie się beztrosko, a później rozpaczacie. Chciałabym, żebyś jej wybaczył. Pewnie wybaczysz, takie mam wrażenie. Chciałabym, żeby już nic złego się nie zdarzyło. Pewnie się mylę – westchnęła. – Ach, Robert. Nie moglibyście po prostu zająć się uszczęśliwianiem siebie nawzajem?
– Helenie to powiedz – prawie odburknął.
– Nie myśl, że nie mówiłam. Daj jej szansę. Zawsze będziesz mógł liczyć na mnie, jeśli ona kiedyś powie, że straciła do ciebie zaufanie.
Robert sięgnął po widelczyk. Nie odpowiedział.
– Wróci, chyba – w głosie Halszki nie było entuzjazmu. – Nie wiem, czy w ogóle powinniście być razem. Coraz więcej mam wątpliwości. Kocha cię, oczywiście. Ale… on się zrobił bezwzględny, córko. A ty się teraz zgodzisz na wszystko, nawet na to, że on codziennie będzie ci dawał do zrozumienia, że pamięta. Wytrzymasz?
– Tak.
Halszka zamyśliła się. – Dobrze by było, żeby ktoś jeszcze. Przycisnął go. Może on złagodnieje? Kochanie moje, dlaczego akurat Robert?
– Nie wiem. Mamo, nie wiem!
– Pomożesz mi?
– Mogę mu zasugerować, że stałby się bardziej zrównoważony gdybyście znowu byli razem. Bez ciebie jest nie do wytrzymania. Parę razy urządził nam takie piekło… a teraz jeszcze to świństwo w piwnicy. Już raz myślałam zostawić go w cholerę i szukać gdzie indziej roboty. A niech się, kurwa, wali. Bo jak jemu odbije do końca, to instytut diabli wezmą. Halkowski jest za stary, a Robert następców nie ma. Dobra, a co u ciebie?
– Pomożesz mi? Ula, proszę. Nie daję sobie rady. Mela bardzo tęskni.
Chwila ciszy.
– Dobra, pewno. Nie myślałam, że to tak będzie… Że w nim siedzi aż taki samiec. Ale to nie jest na telefon, laleczko. Wolisz na mieście? U ciebie, u mnie?
– A przyszłabyś? Do mnie? Poczułabym się lepiej, nie taka… porzucona. Nikt o mnie nie pamięta.
– Jutro sobota, to można posiedzieć. Pod wieczór? O której kładziesz Melę spać?
– O ósmej, jak się uda.
– Przed dziewiątą. Z winem. I pamiętaj, nawet tak błyskotliwy samiec jak Robert, to tylko samiec.
Urszula rozłączyła się. Chwilę myślała, przesunęła palcem po ekranie.
– Lilu, kochanie, co ty mi opowiadałaś o Robercie i tej blondie? W jakim to było hotelu? Kto ci to mówił?
Chwilę milczała. – Aha. No, taka trochę ostra scena. A ona pojechała, Volkswagenem w motylki? – stłumiła chichot. – Śniadanka jeszcze, tak? W prezydenckim apartamencie, to do niego podobne. Może spróbuj coś jeszcze od niej wyciągnąć, ja potem zadzwonię.
Znowu słuchała. – W niedzielę po południu będę w domu, to sama wiesz. Zawsze. A nie, to dopiero w poniedziałek, na kawie. Pa, kochanie. Też tęsknię.
Jeszcze parę dni, myślał Robert wychodząc wieczorem z instytutu. We wtorek ostatnia seria, kontrolna, już poza statystyką. Rozrzut mieli mniejszy niż koledzy z akademii wojskowej, czy też ich zleceniodawcy – bo Robert nie wiedział, gdzie tamte badania były robione, ale ciągle nie była to powtarzalność w granicach błędu. Nie dociekał, co robili inaczej, nie miał zresztą pełnej wiedzy o warunkach tamtego cyklu doświadczeń – był przygotowany na przekazanie dokumentacji badań, tak jak one biegły. Kontrolna seria, a potem wziąć pieniądze i zapomnieć – mimo dziewięciu dni nad morzem, znowu narastało w nim zmęczenie. Połączone z irytacją – Karolina realizowała pożegnalne „nie wspominaj” tak starannie, że jedynie na esemesy odpowiadała – enigmatycznie i tylko na niektóre. Wybierała się do Sztokholmu, tyle wiedział. Z Filipem od epizodu gdańskiego kontakty zerwał – był on synem nie marnotrawnym, a zmarnotrawionym – przez niego samego, do czego coraz częściej przyznawał się przed samym sobą, w sobie teraz znajdując coraz więcej przyczyn do zaistnienia konfliktu, który zrujnował mu życie. Ponieważ nie widział z niego wyjścia, fatalistycznie przyjmował, że raz na zawsze. Potknął się schodząc na parking, pomyślał o Karolinie – że być może kiedyś jeszcze jej zuchwałość… znowu pomyślał o Helenie. Podszedł do samochodu. Nie przyznawał się przed sobą do myślenia o Helenie, dość miał myślenia o Helenie, był od myślenia o Helenie chory i tylko tamte pięć dni podpierało jakoś jego równowagę, znowu coraz bardziej chwiejną. Jak to Karolina powiedziała? Element mściwości? A nie? – zapytał samego siebie. Telefon.
– Robert, przepraszam. Kocham cię.
– Przestań. Co chcesz?
– Porozmawiać. Porozmawiaj ze mną. Proszę. Och, Robert…
– Nie.
– Nie tęsknisz?
Cisza, jeszcze cisza.
– Nie, nie tęsknię – zaczął mówić. – Zeszmaciłaś uczucie, o którym nawet nie wiedziałem, że jest aż takie. Moje, do ciebie. Może sobie istnieć cała ta pieprzona metafizyka miłości, ale teraz i tak na końcu zawsze będą twoje rozłożone nogi. Przed Filipem. Jakieś propozycje?
– Tak – włożyła w to całą swoją odwagę. – Ja ciebie kocham. Tylko ciebie.
– To co to było?
– Nie wiem.
– A jaką mam… – umilkł. To było pochopne. Ulegał jej beztrosko, zdał sobie sprawę. Czyżby chciał? A był aby w stanie zapomnieć? Nie ulec? Znowu spotkać w sypialni Helenę, dotykać ją i nie pamiętać? – To mów – powiedział. – Te propozycje.
– Czternastego Mela ma urodziny i bardzo chce, żebyś przyszedł. Będą jej koleżanki, naturalnie, ale mógłbyś przyjść, a potem byśmy usiedli gdzieś z boku i chociaż spróbowali porozmawiać. Ona jest z ciebie bardzo dumna, a pochwalić się koleżankom, to sam rozumiesz. I to jest przecież twój dom… nasz. A my… Robert, mówiłeś wtedy, że to jest do wybaczenia. Wtedy, na balkonie. Ja ciebie kocham.
– To, co zrobiłaś… Filip jest moim synem, nie zmienię tego.
– Przecież to… – ugryzła się w język.
– Co, przecież?
– Nieważne.
– Wiem, co chciałaś powiedzieć. Że to przecież jakby ze mną, tylko młodszym. Jeżeli uważasz, że kiedykolwiek coś takiego zaakceptuję, to idź do diabła.
– Robert!
Wyłączył się.
Telefon zadzwonił ponownie. – Przepraszam – powiedział. – Może miałaś na myśli coś innego. Ale ja mam to i tylko to. Może twoja zdrada z kimś innym bolałaby mniej. Ale dobrze, zastanowię się. Do czternastego dam ci znać, na pewno.
Butelka wina stała na stole. Pokazała Urszuli dom, poprzytulały się, pocałowały parę razy. Przyjaciółki – teraz. Dziewczyny, jeśli któraś się potknie, chętnie stają się przyjaciółkami – pomaga to zbagatelizować problem, znaleźć jego rozwiązanie, czasami wiele rozwiązań, pozwala przypomnieć sobie o beztrosce, pozwala pamiętać mniej. Ula była powściągliwa w gruncie rzeczy, a te parę pocałunków? Helena trochę obawiała się tego spotkania, ale dziewczyny się całują, przytulają, dotykają. Takie są – lubią się przytulać i całować, a między sobą mogą to robić bez ryzyka, że jakiś facet znowu się wścieknie. Nawet pośmiały się z Roberta – gdyby był kobietą, byłoby mu z takim charakterem łatwiej, bo właśnie w jego charakterze było sporo zadatków na kobietę. Też to lubił.
– Może dlatego aż tak się w nim zakochałam? – zamyśliła się Helena. – W nim sporo dziewczyny, we mnie trochę chłopaka?
– A nie mogłaś we mnie? – zapytała szorstko Ula. – Ja bym ci awantur o Filipa nie robiła, o Roberta zresztą też nie. Otwórz to wino.
– Zobaczę, co Mela robi. Ty otwórz, tu masz korkociąg. Kieliszki w szafce po prawej.
Helena wróciła. – Przewraca się z misiami po łóżku. Zaraz zaśnie. Trochę jest podniecona, bo za parę dni są jej urodziny. Przyjdą koleżanki, mama, nawet Grażyna powiedziała, że wpadnie na chwilę. Jego siostra.
– A on?
– Nie wiem… Rozmawiałam z nim. Prędzej bym z kamienia jakieś uczucia wycisnęła. Powiedział, że zastanowi się i zadzwoni, przynajmniej tyle. Ach, napijmy się tego wina.
Ula odstawiła kieliszek i przyglądała jej się chwilę. – On cię kocha. Tylko facet który kocha będzie się tak zachowywał. On się na nas wyżywa za ciebie… za siebie właściwie, że cię stracił. Że nie miał innego wyjścia. Pomieszaj miłość z dumą i wściekłością i wyjdzie ci Robert – zamyśliła się. – Chcesz wyrównywacz?
– Jaki wyrównywacz? – zapytała Helena. – Co to jest wyrównywacz?
– Na Dzikim Zachodzie tak mówiono na colta. Wielki wyrównywacz. Z coltem w ręku każdy miał takie same szanse, reszta była kwestią talentu i umiejętności. Lubię westerny – uśmiechnęła się. – Przecież wiesz, jaka jestem. Napijmy się jeszcze.
Helena napełniała kieliszki i popatrywała niepewnie na Ulę. – To co to jest?
– Znasz ten hotel, do którego on stale jeździ?
– Pewnie, że znam. Ze trzy razy tam byliśmy. Fajny hotel – zamknęła oczy. – Kiedyś w nocy kochaliśmy się tam w basenie…
– Może i tym razem… – Ula nie dokończyła.
– Którym tym?
– On tam był. W sierpniu. Wynajął apartament prezydencki. Z blondynką. Młoda, zgrabna dupa, nie wiem, czy to nie ta wasza koleżanka.
– Karolina?
– A jeździ tym nowym garbusem w motylki?
– Tak.
Ula sięgnęła po butelkę. – No to się napijmy jeszcze trochę.
– Dość ostentacyjni byli – podjęła po chwili. – Na plaży, w restauracji. Takie ocieranie się, prowadzanie za rękę. Ostatniego dnia żegnali się na podjeździe i podobno jak z filmu to było. W nosie mieli, czy ktoś ich obserwuje.
– Skąd to wiesz? – źrenice Heleny to rozszerzały się, to zwężały.
– Od naszej wspólnej znajomej, której przyjaciółka była tam w tym samym czasie. Ta przyjaciółka zna Roberta dobrze, chociaż tylko z widzenia. Mówi, że była trochę zażenowana i starała się nie nawijać im na oczy. Natomiast oni zwracali uwagę.
– Wyrównywacz – powiedziała zamyślona Helena. – No, rzeczywiście. Popatrz, Robercik. Zrobiłam ci krzywdę i ty mnie przegnałeś. Zrobiłeś mi krzywdę, a ja ci właściwie już wybaczyłam. Ale – zaśmiała się cicho – nie powiem ci tego, przynajmniej nie od razu. Teraz ciebie będzie boleć.
Wstała. – Gdzieś mam kilka butelek szampana. Veuve Cliquot, zostały po nim. Miały być na po ślubie. Toast? – zmrużonymi oczami spojrzała na Ulę.
– Dziewczynko – mruknęła Urszula. – Nie chciałabym być w jego skórze. Tylko niech się to wszystko dobrze skończy. Bo jak nie, to was, kurwa, pozabijam.
– Bez obaw – uśmiechnęła się Helena. Po raz pierwszy od miesięcy beztrosko.
– Dobrze, przyjdę – powiedział Robert. – Tylko ze względu na Melę. Na żadne ustępstwa z mojej strony nie licz.
– Dobrze, Robercie. Mela już czeka. Ja i tak się nie liczę, ale też cieszę się na spotkanie. Do zobaczenia w środę. Ja cię kocham, pamiętaj o tym.
– Dobrze – wyłączył się. Coś było w tej rozmowie dziwnego, ale co? Wzruszył ramionami, spojrzał na zegar. Dziewiąta, a gdzie jego kawa? Wstał, wyszedł na korytarz, strzelił drzwiami gabinetu.
– Dzień dobry, panie docencie – przechodząca magister z sekcji hodowli, trochę spłoszona. Robert nawet nie odpowiedział. Poszedł prosto do kuchenki.
– Czy w tej norze?!… – zaczął podniesionym głosem i zaraz złagodniał. – No dobra, dziewczyny, nic nie widziałem. Tylko niech mi ktoś kawę zrobi. Dziewiąta.
Obie patrzyły na wychodzącego Roberta. Ulka zachichotała. – No, nie bardzo w porę on tutaj.
– Czekaj – Lila, sekretarka profesora, odsunęła się. – Zrobię mu tę kawę.
– Zrób – Ula była dalej rozbawiona. – Od czwartku to on będzie wchodził i grzecznie pytał, czy ktoś znajdzie chwilkę, żeby mu kawę zrobić. Kto wie, czy nie zacznie jej sobie robić sam.
– Aż tak?
– Aż tak – potwierdziła Ula. – Zrobi się zupełnie bezradny. A potem… potem to zobaczymy. Dobrze będzie.
Urodziny udały się nadzwyczajnie. Robert przybył z domkiem dla lalek wielkości dwóch kuchennych szafek, na początku trochę się boczył ale Mela była zachwycona w tak żywiołowy sposób, że on ani zauważył, jak śmiał się z wszystkimi. Mela co chwilę chciała mu coś pokazać, w końcu dawno tu był, a to jest też twój dom, powiedziała Helena. Siedząc obok niej przy stole a później na kanapie, miał trudności z kontrolowaniem rąk, trudności z kontrolą samego siebie. Robił co mógł, Grażyna obcięła go kpiącym wzrokiem zanim wyszła, Halszka starała się nie przeszkadzać. Wszędzie leżały prezenty, dziewczynki biegały po całym domu, Helena powiedziała do mamy to my na chwilę do biblioteki, poszedł bez specjalnego zastanowienia. Przespała się z Filipem? Dam Filipowi w zęby i po sprawie.
Biblioteka była pusta, jakby z niej życie uszło. Zostały fotele, stolik, ale przecież całą resztę wywiózł. Książki, obrazy, lampy, biurko, podręczną szafkę na dokumenty. Dywan też – w końcu był jego. Z jego domu. Poczuł się nieswojo. Chciał usiąść na krawędzi fotela obok Heleny.
– Siądź naprzeciwko, proszę.
Posłuchał.
– Ja ciebie kocham – powiedziała Helena. – Cały czas pamiętaj, co ja kiedyś powiedziałam i co ty powiedziałeś. Ja cię kocham.
– Może nie dorosłem – mruknął. – Posłuchaj mnie…
– Nie, ty mnie posłuchaj – przerwała mu. – Wybacz mi, proszę o to jeszcze raz…
– Zastanowię się – teraz on przerwał.
Milczenie obojga. Helena podniosła głowę.
– Byłeś nad morzem? W naszym hotelu?
– Byłem – Robert poczuł zagrożenie.
– Z Karoliną?
– Och, przyjechała na jedno popołudnie. Chciała się poopalać.
– Nie na jedno popołudnie, tylko na kilka dni – szmaragdowe oczy Heleny patrzyły na niego bez złości. – Może i chciała się poopalać, w końcu apartament prezydencki pewnie ma taras, na którym i nago można się opalać bez ryzyka.
– Coś sugerujesz? Kochanie? – to ostatnie powiedział niemal bezwiednie.
– Nie, nie sugeruję. Opowiadam ci, jak byliście postrzegani. Para, która ma gdzieś resztę świata. Sceny w wodzie i na plaży. Pożegnanie, podobno jak z „Przeminęło z wiatrem”. Robert, nie próbuj mi wmówić, że bawiliście się wieczorem klockami.
– Graliśmy w szachy. Nie kochaliśmy się, zapytaj Karoliny.
Helena wybuchnęła śmiechem.
– Mama? – zajrzała Mela, za nią Halszka. – Już ją zabieram. Rozmawiajcie sobie. Chodź, kochanie.
Uspokoiła się. – Bawiliście się w doktora?
Robert nie odpowiedział.
– Kocham cię. Powtarzałam to tak wiele razy… – patrzyła na niego, a on się modlił, żeby mu wybaczyła. I nie te kilka dni i nocy z Karoliną, ale to, jaki był. Zaczynał rozumieć, wpatrzony w oczy Heleny. – Ja ci już wybaczyłam. Bo cię kocham i nie umiem, nie potrafię ci nie wybaczyć. Tego że, jak mówisz, nie kochałeś się z Karoliną. Ale…
– Kochanie, wiem – Robert wstał. – Wybaczam ci wszystko. Nie pamiętam niczego.
Helena dalej patrzyła na niego. Szmaragdowe oczy i najpiękniejsze piersi świata. Oczy patrzyły z namysłem, a piersi były poza zasięgiem i już to wiedział.
– Zniosłabym nawet gdybyś mnie uderzył. Za tamto. Ale że byłeś nieczuły, aż tak okrutny… Chciałeś mnie zabić.
– Nie!
– Tak – powiedziała to bardzo spokojnie. – Idź sobie, Robert. To się pewnie ułoży, ale jeszcze nie teraz. Bardzo chcę, żeby się ułożyło. Potrafię ci wybaczyć niemal wszystko, poza tym jednym. Że nie chciałeś być Robertem. Moim Robertem. Że nie potrafiłeś tego przeżyć. Sobą przeżyć, tym kimś w sobie, moim.
Wstał, odwrócił się i wyszedł.
W czwartek po ósmej poszedł zrobić sobie kawę. Powie, żeby mu kupiono jakiś ekspres, pomyślał. Dolewał wody do filiżanki, kiedy weszła Urszula.
– Nie poczekałeś?
– Nieważne – wyszedł z filiżanką, przeszedł korytarzem, otworzył drzwi, postawił kawę na biurku. Telefon.
– Lepiej przyjdź na dół – kolega, kierownik zespołu doświadczalnego.
Stał przed klatką ubrany w izolujący go od świata kombinezon. Wokół głowy słyszał wyjaśnienia kolegi, patrzył. W klatce leżało kilkanaście padłych szczurów, wzdętych, sinych, z kałużami krwistej wydzieliny wokół naturalnych otworów. Kilka miało pęknięte brzuszki, z których wypływała brunatna, zmacerowana treść. Kilku innym podobna treść wypływała z pyszczków i z oczu. Ostatni żywy, dogorywający w kącie szczur prężył łapki. Z jego pyszczka wydobywały się bańki krwistej wydzieliny. Jeszcze jedna bańka, szczur znieruchomiał.
– Sześćdziesiąt cztery godziny. Dwadzieścia godzin przed dotychczasowym średnim czasem. Wszystkie w ciągu ostatnich stu minut – głos kolegi rozbrzmiewał w kapturze kombinezonu.
Wzdrygnął się. Miał mdłości, wydawało mu się, że zwierzątka zostały przez bakterie pożarte. Tych bakterii musiało teraz być tam miliony, jeśli nie więcej. Ogarnęło go wrażenie, że zaraz rzucą się na nich i po sześćdziesięciu czterech godzinach oni będą dogorywać w kałużach wymiocin, ropy i krwi. – Odetnij piwnice – starał się mówić spokojnie, ale głos mu trochę drżał. – Sterylizuj wszystko i każdego. Preparaty na miejscu. Histologia, bakteriologia, posiewy. Niczego stąd nie wynoś. Będę u siebie.
Śluza, kombinezon, śluza, bielizna, prysznic i dezynfekcja, jeszcze jedna śluza i prysznic. Robert wrócił do gabinetu, wydał kilkadziesiąt poleceń, czekał. Po dwóch godzinach telefon zabrzęczał.
– Treść ropna, w zasadzie. Mnogie ropnie płuc, ropnie jelit z maceracją pętli, martwica rozpływna wątroby i nerek, ropnie mózgu. Biochemicznie masywny zespół wykrzepiania naczyniowego, nieobecność hormonów kory nadnerczy, porażenie toksyczne szpiku. To coś pożarło je od środka.
– Co?
– No, właśnie.
– Mów.
– To była pałeczka dżumy, tak? Ta modyfikowana?
– Tak.
– Ją też pożarło.
– Co, do cholery?!
– Pałeczka okrężnicy. Ten szczep, na którym ćwiczyliśmy bakteriofaga.
Cdn. Alski