Podróż (36) – Massaccio (10/2)
Niemal godzinę wyjaśniał. Na początku Halszka tylko słuchała, potem zadawała pytania, coraz więcej pytań. Uchyliła okno, w pewnym momencie w kuchni zrobiło się siwo od papierosowego dymu. Zrobiła kawę, zadała jeszcze jedno pytanie.
– Dlaczego ja?
– Dlatego, że jesteś poza kręgiem osób związanych z tymi badaniami.
– I ja mam to wysłać, jeżeli ty znikniesz, albo przyjdzie od ciebie sygnał, że mam to zrobić.
– Tak, umówimy się na jakieś hasło. Maile sam wprowadzę ci do komputera, tak że ty będziesz musiała jedynie nacisnąć enter.
– Dlatego, że jesteś zagrożony.
– Nie tylko ja. Zagrożona może być również Helena, właściwie każdy, kto miał kontakt z badaniami. Nie wiem, co tym ludziom może przyjść do głowy, a jest to gra o bardzo wysoką stawkę. To jest coś, jakby mieć przepis na bombę atomową wielkości pudełka zapałek. Jeżeli ten przepis zdobędzie tylko jedna strona, to dwie rzeczy są pewne. Pierwsza, że wraz z tym przepisem zdobywa dużą przewagę. Druga, że zawsze znajdzie się ktoś, kto nie zawaha się tego użyć. Natomiast jeśli schemat doświadczeń będzie dowolnie dostępny, tę bakterię może spreparować każdy. Równowaga zostaje zachowana.
– A jeśli jakiś szaleniec na to trafi i postanowi ją sobie zrobić? Tę bakterię?
– Trzeba mieć doskonałe przygotowanie fachowe i mnóstwo pieniędzy na sprzęt. Mało prawdopodobne, poza tym w mailach są również opisane kroki prowadzące do uzyskania bakteriofaga spowalniającego działanie bakterii. Ten bakteriofag został przetestowany na mnie. Żyję, zatem on działa.
– Czytałam taką powieść…
– To nie jest powieść, to się dzieje naprawdę.
– To bierz się do roboty. Laptop masz w pokoju na stoliku.
W piątek po południu pojechał na spotkanie ze Zdzisławem. Trochę błądził po wsi, bo pensjonat był cofnięty w stosunku do linii drogi i przejechał obok niego dwa razy zanim się zorientował. Rolnik, który po paru minutach oparł ręce z drugiej strony kontuaru był uprzedzająco grzeczny, sprawiał wrażenie poinformowanego, otworzył przed nim drzwi na piętrze, za którymi znalazł dwa pokoje, aneks kuchenny i łazienkę. Kiedy wieczorem przyjechał Zdzisław, jadł tosta. Wędrując kilka razy wzdłuż drogi zauważył sklepik, do którego poszedł po zapoznaniu się z zawartością mieszkania. Kupił chleb, ser, jakieś wędliny, ogórki i pomidory, majonez, wódkę. Tost parował, kiedy wszedł Zdzisław.
– Zrobić ci też?
– Proszę – opadł ciężko na fotel. – Wyłożenie tym ludziom czegoś, co stopniem złożoności przekracza wiązanie sznurówek, jest pracą ponad siły.
– Syzyfową?
– Nie, bo zwykle udaje mi się. Ale wysiłek – rozejrzał się – w to włożony jest z reguły nadmierny. Dopóki nie zacząłem tych wykładów z zasad epidemiologii nawet nie przypuszczałem, że na świecie jest tylu idiotów. Zdaje się, że żyłem w hermetycznym świecie. Szwagier nie zawiódł, dzięki Bogu.
– Jaki szwagier? – zapytał Robert. Zamknął pokrywę tostera i odwrócił się. – I gdzie te wykłady?
– W jednostkach. Ci ludzie mają średnie wykształcenie, maturę. Być może w szkołach uczą teraz czegoś innego. Nie biologii, nie matematyki. Nie wiem. A szwagier mój. To jego pensjonat. Tutaj jesteśmy bezpieczni.
– A gdzie indziej?
Zdzisław usiadł. – No, właśnie. Daj tego tosta.
Zjadł. W międzyczasie Robert znalazł kieliszki, napełnił.
– To co, za dawne czasy?
– Za!
Kontraktem interesował się wywiad i agencja bezpieczeństwa. Kontraktem interesowali się stojący w drugim rzędzie pracownicy pewnej sojuszniczej ambasady. – Skąd przyszło zlecenie nie muszę ci wyjaśniać – Zdzisław mówił powoli, zastanawiając się co chwilę. Jego zdaniem, Roberta zgubiły sukcesy na drugim etapie badań – nadmierne. Nie można wykluczyć, że był poddany delikatnej obserwacji – z odległości, ale uważnej. Jego chorobą zainteresowano się po otrzymaniu końcowego raportu – opóźnionym, a kiedy docieczono przyczyny opóźnienia, zainteresowanie wzrosło. Trudno nazwać to przesłuchaniem, ale Zdzisław udzielał, na prośbę wysoko postawionego w akademii oficera, odpowiedzi na pytania. Komu – nie wie. Pytania dotyczyły Roberta. Poza Zdzisławem na akademii przepytano jeszcze kilka znających Roberta osób. Pytający byli doskonale zorientowani w jego amerykańskich stażach, w przebiegu jego kariery, w związkach. Zdzisław odniósł wrażenie, że poszukiwacze węszą za możliwością kompromitacji lub szantażu.
– Byłeś zaczepiany?
– Nie.
Zdzisław pokręcił głową. – Spory wysiłek w to włożyli, zdaje się. Czyżbyś był porządnym człowiekiem?
– Kędzierzawym blondynem prędzej! – roześmiał się Robert. – Tylko ich potrzeby są większe niż moje niecne sprawki. Mając mój profil psychologiczny doskonale wiedzą, że moje nie znaczy nie.
– Wydaje mi się, że właśnie po to przyjechał Chris Abratansky. Żeby się dowiedzieć, czy jest coś do ugrania. Coś ty właściwie znalazł?
– A nie domyślasz się?
– Domyślam się.
Chwilę milczeli oboje.
– Ta kontrola też była nadana – podjął Zdzisław po chwili. – Jednego z facetów z zewnątrz znam, drugiego nie.
– Zdzisiek – Robert popatrzył na niego uważnie – dlaczego się tym interesowałeś. Jak na przypadkowego obserwatora dużo wiesz. I najważniejsze, dlaczego mi pomagasz?
– Dziewczyna – mruknął Zdzisław. – Tamta. Wtedy.
– Julka? – przyjrzał mu się z niedowierzaniem. – Śliczna Julka? No, żart!
Cisza.
– Ja jestem… no, wiesz jaki. A ty do niej wtedy poszedłeś i jej powiedziałeś o mnie. Że… no, wiesz. Parę razy chodziłeś. Potem wyjechałeś do Stanów, a ona… zaczęło się nam razem układać. I dalej się układa, bo ona jest moją żoną. Dwóch chłopaków mamy, jeden po studiach, drugi za rok maturę zdaje. Całe moje szczęście tobie zawdzięczam. Przecież wiesz, że ja nigdy bym do niej nie poszedł. Uff – Zdzisław odprężył się. – Ale ci nagadałem. Przepraszam, ale teraz przynajmniej wiesz. Nie mogłem ci nie pomóc, przynajmniej spróbować. Nalej może?
Robert napełnił kieliszki po brzeg. – To… za Julkę. Za twoje, za wasze szczęście.
Wypili. Robert wpatrywał się w kolegę. Piękne to – myślał. Sam miał ochotę na śliczną Julkę, ale spojrzenie Zdzisława dzień w dzień… błagalne, jak zbitego, cierpiącego psa. Zawsze miał niechęć do cierpienia. Dalej patrzył i nagle zaświtała mu horrendalna myśl. A gdyby?
– Jeszcze po jednym?
– Dawaj, dobrodzieju.
– Pomógłbyś mi?
– Jasne, co trzeba zrobić?
Przez kilkanaście minut wyjaśniał. Zdzisław był niepewny, miał wątpliwości.
– Ale to będzie wyglądać na donosicielstwo.
– Przecież nie! Nie w rzeczywistości. Powiesz im, że widziałeś się ze mną, że wyciągnąłeś ze mnie to i to, że anomalia była skrajnie niestabilna i nie utrzymała się w hodowli i najważniejsze, że zabezpieczyłem się.
– A jeśli zaczną ich szukać?
– Tych maili? Nie znajdą. Wyobrażasz sobie przeszukanie nie wiadomo ilu komputerów? A jeśli cokolwiek się zdarzy, te maile pójdą w świat.
Zdzisław myślał. – Dobra – powiedział wreszcie. – Pójdę i im to powiem. Głupio będę się czuł, ale może zadziała. Chciałbym, żeby zadziałało. A… słuchaj?
Robert rozlewał do kieliszków resztę z butelki.
– A gdyby… gdyby oni próbowali cię przekupić?
Pokręcił głową. – Nie. I nie ze szlachetności, heroizmu, albo odpowiedzialności za jakąś tam ludzkość. Nie wszystko jest kwestią ceny, po prostu. Jest jeszcze zupełnie zwyczajna przyzwoitość. Imperatyw kategoryczny. Immanuel Kant, pamiętasz? I żadna to zasługa, tylko szacunek do samego siebie.
Jeszcze czas jakiś wspominali dawne potyczki i ekscesy. Już w swoim pokoju Robert sięgnął po komórkę, chwilę czekał.
– Kochanie?
– Pusto bez ciebie…
– Kochanie moje – niemal razem, jak echo.
Cisza.
– Pusto bez ciebie. I ciebie… i ciebie… i ciebie.
– Wracaj.
– Jutro rano. Sobota. Cała nasza.
– To śpijmy – śmieszek. – Bliżej będzie.
Coś w nim zacisnęło pazury. – Zamknęłaś drzwi?
– Pewnie tak – ślad zdziwienia w głosie. – Dlaczego pytasz?
– Sprawdź, proszę.
– Dobrze, potem.
– Teraz.
– Robert?
– Proszę – z naciskiem.
– Dobrze, poczekaj.
Szelest odkładanego telefonu, szum, kroki, głuchy odgłos, trzask, kroki, szelest.
– Zamknęłam porządnie. Na dwa. Zadowolony?
– Kochanie…
– Robert, śpijmy już. Wróć do domu prędko, ty… mój.
Odkładał telefon z wrażeniem, że świat, niczym najeźdźca, brutalnie wtargnął w jego otoczony murem ogród. Ich ogród.
W następnym tygodniu otrzymał maila z Caltechu. Pisał jego kolega, teraz zastępca szefa wydziału mikrobiologii, przed laty doktorant, tak jak on. Razem bawili się do upadłego, razem palili jointy, razem pili, razem wyrywali panny. Razem mieli szalone pomysły na kawałkowanie nici DNA i sklejanie jej w dowolnej kolejności. Kilka z tych pomysłów zrealizowali, co dla obu szeroko otworzyło drzwi do świata najbardziej zaawansowanej nauki – żaden z nich potem nie musiał dobijać się o godziny na sekwencerach. Jakaś zamożność też za tym poszła, bo zarejestrowano patenty. Lubił Josha, miał z nim dobre wspomnienia.
A Josh zapraszał go na wydział. W swoim imieniu i w imieniu szefa – niemal noblowskiej sławy, w każdym razie kandydatem do nagrody już był. Zapraszał w związku z opublikowanymi pracami nad pałeczką okrężnicy i jej modyfikacjami przy użyciu bakteriofaga. Zapraszał serdecznie, oferując najlepsze z najlepszych laboratoria i aparaty, proponując otwarcie grantu na badania, którego suma trochę Roberta zdumiała i prosząc tylko o jedno: o pełen schemat przeprowadzonych doświadczeń. Robert zamknął maila i zamyślił się. Nie umiał, nie potrafił traktować Josha jak najeźdźcy – zbyt wiele łączyło go z nim dobrych wspomnień.
Odpowiedział szczerze – tak, jak odpowiada się przyjacielowi. Że zakażenie, z którego ledwie ocalał, jeszcze jakiś czas będzie go ograniczać i na razie nie czuje się na tyle silny, aby podjąć prace tak intensywne, jakie obaj niegdyś prowadzili. Że stracił obie nerki, że otrzymał nerkę od syna. Że jego żona, cudowna i młoda, zapewne jest w ciąży i że nie porzuci oczekiwania na siebie bis. Że jest zobowiązany, ale prowadzone doświadczenia nie zawierały niczego poza podanymi informacjami – nic nie zostało utajnione, a krążące pogłoski, jakoby mieli się dokopać czegoś w rodzaju superbakterii, są nie tylko przesadzone, są nieprawdziwe. Że nie odrzuca zaproszenia, tylko prosi o wzięcie pod uwagę istniejących okoliczności i uwarunkowań.
Josh odpowiedział, że bierze je pod uwagę i że będzie czekał. Robert przedstawił całość korespondencji profesorowi. Postawę Roberta profesor zaakceptował z satysfakcją.
Padało. Od końca kwietnia niemal co rano spadał deszcz. W kwietniu były to pączki, teraz już małe listki a ponieważ padał deszcz – z dnia na dzień coraz większe. Mela codziennie przed wyjściem do przedszkola skrupulatnie sprawdzała na balkonie czy jest ich więcej i o ile one są większe. Pięć tygodni, może sześć – mówiły szmaragdowe oczy Heleny, teraz zaczynającej mieć nudności i wychodzącej rano z łazienki z radością taką, że on myślał sobie, że najlepiej byłoby, żeby ona była w ciąży stale. Miał urzędowe potwierdzenie i od kilku dni oglądał je w każdej wolnej chwili, właściwie nauczył się go już na pamięć i Helena pewnie też. – Ale bądź ostrożny – powiedziała któregoś dnia o piątej rano, jeszcze rozespana, a już rozkocha, albo właśnie dlatego rozkocha. – Dlaczego mam być ostrożny? – zapytał, unosząc głowę spomiędzy jej ud coraz bardziej spragniony, coraz bardziej nie będąc w stanie utrzymać siebie na smyczy przed tymi wszystkimi radościami, które dawali sobie i brali od siebie. – Dlaczego? – A jak mu zrobisz krzywdę?
Kochali się wtedy jak nigdy dotąd. To było kocie, jak posuwanie się na poduszeczkach, krok po kroku, do celu, który znali oboje, który zawsze był po raz pierwszy – jak pierwszy w raju, jakby nigdy dotąd go nie zaznali, nie poczuli, nie przeżyli. Tym razem byli jak dwa koty wędrujące na łapkach mięciutkich przez swoje manie i fascynacje, dotykający się z delikatnością niemal nieśmiałą, wędrujący przez siebie opuszkami palców dotykiem najwrażliwszym, a za chwilę jeszcze bardziej… Kiedy oddychał głęboko obejmując Helenę wszystkim co miał do jej objęcia, ona zasypiała. – Ćśśś, nie budź dziecka – powiedziała jeszcze. Szeptem.
Już nie padało, kiedy wychodzili – w kałużach odbijała się jasnogroszkowa zieleń – bardzo wiosenne korony drzew. Przedwczoraj zapytał, w ilu właściwie teraz wychodzą. – We czwórkę, głupku ty. We czwórkę! – odpowiedziała ze śmiechem Helena i dodała, że przecież zrobił jej dodatkową bułkę do pracy, taką malutką i w aspekcie tej bułki jego pytanie… – Ty głupku, jak ja cię kocham! Głupia szczęśliwa – obejmowała go w wiosennym, prześwietlonym powietrzu, obok inni ludzie też szli do pracy i uśmiechali się na ich widok. – No – mruknęła Mela – a jak już będzie to nowe dziecko, to kto się nim zajmie, no? Takie rodzice – machnęła z rezygnacją ręką – to ja nie wiem. – Już, kochanie – powiedzieli oboje. – Już jesteśmy odpowiedzialni.
O dziesiątej miał wykład. Przed chwilą wyciągnął konspekt do niego, przeglądał go przez moment, dopisał zręczne porównanie które właśnie mu się nasunęło, spojrzał w okno. Ta sama świetlistość, to samo prześwietlone powietrze – wrażenie niezwykłości nie opuszczało go ani na chwilę, czuł się wyróżniony, on sam. Wrócił do notatek. Trzask otwieranych drzwi. Uniósł głowę na widok stojącej przed nim Urszuli z kawą.
– Dlaczego? Przyszedłbym za parę minut.
– Sama nie wiem – postawiła przed nim filiżankę. – Taki jesteś ostatnio…
Telefon. Spojrzał na ekran. Mela.
– Mela? – zapytał niepewnie. W tle były jakieś hałasy, ktoś krzyczał.
– Mela?
– Tu jest pożar – donośny szept Meli. Trzask zakończonego połączenia.
– Zajmij się wszystkim – odwrócił się w drzwiach. – Doktoranta na wykład. W przedszkolu pożar.
Zbiegając po schodach myślał o natężeniu ruchu o tej porze. Powinno być małe. Wsiadał do panamery z telefonem przy uchu. – Jadę tam – głos Heleny. – Wszystko będzie dobrze.
Wjeżdżając w ulicę wiodącą do przedszkola poślizgiem ściął zakręt. Usłyszał za sobą syrenę, ale nawet nie spojrzał w lusterko. Nad budynkiem wisiały kłęby dymu, nie widział płomieni. Po przeciwnej do przedszkola stronie ulicy stał duży samochód straży pożarnej, skosem do niego mniejszy. Naprzeciwko przy chodniku spora terenówka z otwartymi drzwiami z tyłu, za nią kolejne auto, za nim czarno-czerwona toyota. Helena biegła. Zamaskowany mężczyzna niósł na ramieniu wierzgające dziecko. Znowu usłyszał syrenę. To była Mela – to dziecko. Te kolorowe ogrodniczki zapinał jej dzisiaj rano. Mężczyzna wyciągnął rękę w kierunku otwartych drzwi terenówki, obrócił się, Robert wyminął zagradzającego mu drogę strażaka, nieco zwolnił i wbił panamerę wprost w maskę terenowego samochodu. Huk eksplodującej poduszki.
Musiał na moment stracić przytomność. Wygrzebał się z rozbitego auta, przytrzymał maski terenówki, coś spod niej dymiło. Helena leżała na chodniku kurczowo przyciskając Melę. Zamaskowany zniknął. Zrobił krok.
– Ręce na kark!
Zrobił kolejny krok, jeszcze jeden, Helena uniosła głowę. Strzał, gwizd i piekący ból lewej skroni. Stracił przytomność po raz drugi.
Cdn. Alski