Podróż(8) – Pierwszy przed grudniem(2/3)
Nie, nie, nie i nie – Helena już drugi raz popadła w niepokój, tym razem graniczący z paniką. Od spektaklu minęły niemal trzy tygodnie, w międzyczasie były święta, na śniadaniu u nich była mama, była Grażyna z Hubertem, nie było Filipa – poszedł do matki, a ona dwa dni później zbudziła się ze snu z nim. A teraz znowu, tym razem zlana potem i o krok od orgazmu. Robert też się zbudził – po chwili. – Kochanie? Przyśniło ci się coś złego?
Ukryła się w jego ramionach. Co miała mu powiedzieć? Że przed chwilą kochała się z jego synem? Że, nawet jeśli we śnie, było to niemal dosłowne, dotykalne? Była mokra, tam też. Czuła to. Robert zapalił nocną lampkę. – Bardzo się spociłaś – patrzył z niepokojem. Boże! Kochała go, kochała Roberta, kochała go bardziej niż wszystkich swoich pozostałych mężczyzn razem wziętych, była nim zafascynowana, była nim zauroczona, była nim zachwycona, uwielbiała kochać się z nim bo wiedział o niej chyba więcej niż ona sama i umiał to wykorzystać, mogła z nim rozmawiać o wszystkim, mogła się od niego wszystkiego uczyć, mogła z nim chodzić do oper, teatrów, mogła z nim chodzić potańczyć i tańczyć z nim w domu, mogła z nim gotować, mogła obok niego być spokojna o jutro pojutrze i za rok. Mela za nim szalała, mama go lubiła bardzo wyraźnie aż czasem była trochę zazdrosna. Nie kochała Filipa. Z pewnością nie. Nie! To co on robił w jej snach?
Robert wrócił z kuchni. – Wypij – podał jej kubek. – Mocno osłodzona. To mogło być niedocukrzenie. W nocy czasami się zdarza. Wypij, kochanie.
Niedocukrzenie, akurat! Doskonale pamiętała, co Filip robił w tym śnie, co jej robił. Trzymała kubek w dłoniach, patrzyła na zaniepokojonego Roberta, siedzącego tuż obok, obejmującego ją i ze wszystkich sił starała się nie zamykać oczu. Bo kiedy je zamykała… To było jakieś zwierzę o twarzy i rękach Filipa. Brudne, okłaczone, ze zmierzwioną, brunatną brodą, przechodzącą z policzków aż nad oczy. Ręce też miało włochate i te ręce przyciskały jej ramiona… Leżała w jakiejś sadzawce, wokół było pełno nenufarów i było ciepło – woda była ciepła. Filip miał rogi, ale wygięte odwrotnie – ku niej i tymi rogami trącał jej piersi, to jedną, to drugą. Śmiał się przy tym niesamowitym, huraganowym śmiechem, potrząsając włochatym tułowiem. Nogi miał zakończone kopytami i tymi kopytami rozpierał się między jej udami, potrząsając sterczącym wyżej… Jak jakiś archaiczny korzeń, cały w gruzłach i węzłach, czarny, dotykalnie pulsujący, olbrzymi. A ona czekała zachwycona, aż kozioł-Filip wepchnie jej go między nogi. Piła herbatę słodką jak ulepek, patrzyła na zaniepokojonego, kochającego ją nieprzytomnie – o czym przecież wiedziała – Roberta i ze wszystkich sił starała się nie zamykać oczu. Desperatka – pomyślała o sobie. Odstawiła kubek i ściągnęła koszulkę. – Zrób coś, żebym zasnęła.
– Tak? – zapytał i uśmiechnął się. – Tak, kochanie?
Zgasił światło. Poczuła jego język, ukochany jęzorek, znający ją jak nikt do tej pory jej nie znał. Jęzorek Roberta nie spieszył się, ręce nie spieszyły się w wędrówce po wszystkich doskonale rozszyfrowanych jej zakamarkach, a ona zaczynała czuć w brzuchu to niesłychane szaleństwo, które Robert wyzwolił w niej za pierwszym razem i na które czekała za każdym następnym, kiedy się kochali. Nie wytrzymała.
– Dawaj – powiedziała półgłosem łapiąc oddech. – Chodź. Już.
Zbudziła się przed nim. Wyśliznęła się z jego ramion ciągle ją obejmujących, otuliła się szlafroczkiem, poszła do kuchni. Uwolniona. Uśmiechała się do siebie samej we wszystkich napotkanych po drodze lustrach. Nikt, nikt na całym świecie nie był taki jak Robert. Jej Robert. Kochanek.
Wyciągnęła dwie filiżanki, nasypała kawy, zalała jedną. Czekała.
Robert zjawił się po chwili, popatrzył, uśmiechnął się, rozchylił jej szlafroczek i przyciągnął do siebie. – Ty…
Łazienka. Ale nie wiedziała, kogo zmywa.
– Robert?
– Tak?
– Zrobisz kanapki?
– Właśnie robię.
Miała wrażenie, że strzela sobie w głowę.
– Rafik nie żyje.
– Co takiego???
– No, nie żyje. Sepsa, poszło piorunem. Wszystko było dobrze, mieli już mu część tych drutów pousuwać, jeden chyba nawet usunęli, a potem Rafik zagorączkował i zanim ktokolwiek się zorientował, była zakrzepica, ropnie przerzutowe i na deser zatory płucne. Nie do dogonienia. Szkoda Rafika.
Rozmawiała z jego kolegą z biochemii, podobnym wesołkiem. Och, raz, czy dwa na jakiejś dyskotece… trochę się z nim całowała, ale to było milion lat temu. Ale Rafik… A teraz Rafik nie żył. Smutne, bardzo smutne.
– Kiedy pogrzeb?
– Pojutrze. Przyjdziesz?
– Pewnie – wzruszyła ramionami. – Robert już wie?
– Na dziewiątą mam audiencję u twojego geniusza, to mu powiem.
– Idę – patrzyła w posadzkę – bakteriofagi karmić. Szkoda Rafika.
– To cześć.
– Cześć.
Telefon. Robert.
– Rafik nie żyje.
– Wiem.
– Pogrzeb pojutrze. Pójdziemy razem.
Po powrocie z pogrzebu Robert zabrał się za uzupełnienie raportu dla kolegów z wojska. Z Heleną rozstał się w drzwiach instytutu; na każde z nich śmierć Rafika wpłynęła przygnębiająco. Helena trzymała się jego rękawa kiedy wraz z profesorem niósł wieniec, trzymała się jego rękawa kiedy z cmentarza wracali do samochodu, nie chciała tego rękawa puścić kiedy już byli w hallu instytutu, jak dziecko. Spojrzała na niego smutnym wzrokiem, poszła do części doświadczalnej. Sam był nieswój. Sekretarkę poprosił o termos kawy, otworzył oba komputery: wewnętrzną sieć i dostęp ogólny, zaczął przenosić dane. Pierwsze bakteriofagi wiążące się z pałeczkami dżumy z grubsza powstawały w podobnym schemacie, co pierwszy cykl bakteriofaga dla pałeczki okrężnicy, ale wyniki wcale nie musiały być podobne. Podał schemat doświadczeń, dołączył rozkłady statystyczne efektów dla pałeczki okrężnicy. Pozostawało czekać, bo dopiero prowadzone gdzie indziej badania, już bezpośrednio na dżumie, miały dać odpowiedź na pytanie, czy i jakie kolejne modyfikacje działania genomu bakteriofaga będą oczekiwane. Raport wydrukował, włożył do koperty, kopertę do sejfu. Zastrzeżone względy bezpieczeństwa wyłączały możliwość wysyłania jakichkolwiek dokumentów siecią, można było jedynie sygnalizować zakończenie kolejnych etapów. Transport zapewniali koledzy z akademii; w przyszłym tygodniu miał się ktoś od nich pojawić. Bakteriofag czekał od paru dni w niewielkim, hermetycznym pojemniku, teraz również raport – w sejfie. Nalał resztkę kawy.
W gruncie rzeczy to nudna praca – pomyślał. Planowanie cyklu doświadczeń, rozpisanie tego na całe ciągi sprzętu, kroków weryfikacyjnych, później kompletowanie potrzebnych rzeczy, potem dzień w dzień śluzy, hermetyzacja, odzież ochronna, kombinezony, filtry, maski. I jeden Bóg raczy wiedzieć, co wyjdzie, co się urodzi. Strach, że któreś diabelstwo ucieknie, że ktoś coś zrobi nie tak, z zapominalstwa albo i bezwiednie, bo wszystkiego się nie przewidzi. Piekło śluz i komór przeżyli, kiedy od Amerykanów dostali trochę wirusa hiszpanki, wykopanego z jakichś zwłok na Alasce, ale tylko oni mieli odpowiednie nożyce enzymatyczne do pocięcia wybranego fragmentu genomu. Wszyscy odetchnęli, kiedy to się skończyło. A na co dzień? Banalny paciorkowiec ropny, jakieś tam gronkowce, laseczki zgorzeli gazowej, pałeczki ropy błękitnej, laseczki wąglika z interesującą śmiertelnością w zakażeniach wziewnych. Wirusy – też było w czym wybierać. Co prawda Eboli tu nie mieli, ale wirus marburski im się trafił – gorączka krwotoczna, zgon i wszyscy pilnowali się żeby pary nie puścić. Zrobić więcej ponad to, co zrobiono i tak nie można było, a panika powstałaby nielicha; półmilionowe miasto w końcu. Zamknął sejf, solennie wypłukał termos. Wszyscy ci żarłoczni mordercy siedzieli naokoło niego, naokoło ich wszystkich tutaj i tylko czekali, aż ktoś im stworzy warunki. Zostawi na pipecie, nie zmyje, nie zdenaturuje, a on trafi z kropelką na rajstopy, a tam oczka dla niego jak Golden Gate, polezie do góry… Zamknął drzwi, w korytarzu wyciągnął telefon.
– Dzisiaj ja po Melę. Zjemy na mieście?
– Mama zrobiła gołąbki. Idźcie do mamy, ja przyjadę po czwartej.
– To powygłupiamy się w ogródku przy przedszkolu. U mamy po czwartej.
– Kochanie…
– Co?
– Nic. Kocham cię, wariacie. Jesteś mój.
Roześmiał się. – Kocham cię, wariatko. Jesteś moja.
Już było lepiej. Tak wiele już potrafili – pomyślał. – A tak wiele przed nimi do nauczenia.
Mela szalała na podwórku, Helena w kuchni, w salonie siedział Robert i Filip. Robert właściwie nie wiedział, dlaczego Filip przyszedł. – A, tak – powiedział przez telefon. – Dziewczyna mnie puściła. Chciałem się gdzieś w ciepłym przytulić. – To chodź, u nas zawsze ciepło – odpowiedział synowi. Przyszedł, usiadł. Oboje siedzieli. Robert poszedł do kuchni zrobić kawę, poszukać słodyczy, Helena go wygnała. – Sama wam zrobię.
To wrócił. Helena weszła, tacka, filiżanki, marcepanowe ciasteczka, dzbanek. Filip patrzył w dywan. – Nie martw się, dziewczyn jest dużo, naprawdę – powiedziała Helena i poszła. Rozlał kawę do filiżanek, próbował coś powiedzieć, Filip milczał. Zaczął się martwić, poszukał papierosów. – Idę na balkon – zawołał. Paczka była pusta. Włożył buty.
– Kochanie – wszedł do kuchni – wyjdę po papierosy. Rozejrzę się za Melą. Zrób coś z nim – machnął ręką za siebie. – Wytłumacz mu, to powszechne. No, prawie – dodał ze śmiechem. – Nas nie dotyczy. Zaraz wrócę.
Nie wejdę tam – Helena przekładała naczynia w szafce. – Nie wejdę! Wejdę.
Otworzyła drzwi.
Filip stał oparty o framugę. – Żadna dziewczyna mnie nie rzuciła – powiedział. – Śniłaś mi się.
– Zabierz ręce – powiedziała.
Filip smakował tym wszystkim, co wyśniła. Ona też. Jemu. Poczuła to natychmiast.
– Puść – powiedziała niewyraźnie.
– Nie. Nigdy.
– On wróci. Za chwilę.
– Zabiję go.
Stłumiony pogłos przesuwających się rąk, warg, kolan, piersi, jeszcze rąk.
– Nie. Nigdy – Helena oderwała się od Filipa. – Zrobisz to jeszcze raz, to mu powiem.
– Zrobię.
Trzask otwieranych drzwi. – Słuchajcie. A gdybyśmy wszyscy pojechali na spot surfingowy? W sobotę? Tuż obok jest ośrodek kolonijny – Robert podszedł do Heleny. – To tam się zaczyna powieść, tamta. Gramy w nią dalej? Kochanie?
– Nie – powiedziała i trzasnęła drzwiami.
Popatrzył na Filipa. – Coś się stało, o czym nie wiem?
– Nie – Filip oparł głowę na rękach. – Wiesz, demiurgu. Oczywiście wiesz. Dziewczyna mnie rzuciła. Wiesz wszystko.
Zgodziła się. Zgodziła się wbrew wszystkiemu, co w niej było i wiedziała, że będzie żałować. Zaczęło się od chaosu, bo Robert zaczął pakować sprzęt. Pojechali pod jego garaż, mnóstwo kotów i Mela oszalała, a on zaraz za nią. Założył w końcu bagażnik na dach Panamery, deskę, worek z żaglami i masztami, na tył samochodu powrzucał torby z jakimiś rurkami, linkami, kombinezon, buty surfingowe… Wygłaskali we dwójkę koty. Filip wsiadł już na przedmieściach. Maj był cudowny, wszystko kwitło, świat kwitł i jak by to było cudownie trafić do tego świata z Melą i Robertem tylko… pamiętała smak. Siedział z tyłu, trochę bawił się z Melą, trochę się nie odzywał, sto kilometrów przejechali szybko, a dalej to byli sami jego znajomi i przyjaciele. Roberta. Było jej miło, oczywiście, bo w końcu nie codziennie tak wiele osób patrzy na ciebie z aż takim uznaniem, ale nie mogła złapać oddechu. Mela natychmiast zaprzyjaźniła się z wszystkimi i wszyscy z nią, to chyba jego córeczka słyszała wokół i jaka śliczna, Mela pobiegła gdzieś, potem wróciła i powiedziała, że nigdzie nie idzie a wy sobie jedźcie papa, pojechali nad zalew. Zakręt w prawo, dwieście metrów betonowej drogi, spot. Na plaży Robert zrzucił zawartość bagażnika, wyciągnął jakieś klucze, śrubokręty, powiedział pięć minut, miała dwuczęściowy kostium i zdjęła bluzkę, potem dżinsy, owinęła się pareo, było naprawdę ciepło. Filip trzymał się z tyłu, no, co ty nam tutaj pokażesz, Robert zszedł do wody trzymając deskę w prawej ręce, żagiel w lewej, wchodził w wodę coraz głębiej, stojący za nią Filip objął ją w pasie, Robert pomachał, uniósł żagiel, nastawił, wystartował.
– Popisuje się – powiedział Filip. Trzymał ją mocno.
Robert wszedł w ślizg.
– Niezły jest.
– Dojedzie?
Robert ślizgiem wykręcił zwrot, przełożył w biegu żagiel, wystartował.
– Niezły.
Po przejechaniu jakichś stu metrów Robert wyskoczył na nadbiegającej fali. Długi skok, bez ewolucji, ale jak ktoś tak leci i leci… Jakieś dziewczyny na plaży machały rękami w jego kierunku.
– Muszę zobaczyć, co z Melą.
Robert kręcił kolejny zwrot.
– Tu jest ścieżka, przez las. Do ośrodka.Pytałem.
– Puść.
Weszli na ścieżkę.
Serce jej waliło. Nie. Nie. Nie!
Tak.
Wchodzili na pagórek kiedy Filip obrócił ją do siebie i zdarł z niej stanik. Już nie wiedziała co robi. Zbiegając w bok wyciągała rękę do tyłu. Dalej były zarośla, jakieś krzaki. Nie miała świadomości, że kiedy biegła, cały czas jej ręka była właśnie tam.
Cdn. Alski