Podróż(2) – Prolog(1/2)
Dwa dni później, po trzeciej stała na przystanku, kilka osób obok. Panamera zahamowała ściśle przed nią, szyba zjechała w dół, zobaczyła Roberta. – Podwieźć?
– Tak – wsiadła z determinacją, żeby dowiedzieć się wreszcie, o co temu facetowi chodzi, poza tym, że chce ją przelecieć. Tego chciał jak wszyscy, ale czego jeszcze? Bo czegoś jeszcze chciał i to czuła wyraźnie. – Na Felczaka, do przedszkola. Pokażę – domknęła drzwi i popatrzyła na niego. – Panie docencie?
– Robert – mruknął. – Mów mi: Robert. W ten sposób unikniemy kłopotów.
– Chyba je zaczniemy – roześmiała się cicho. Zapięła pas.
Panamera ruszyła, aż ją wgniotło w siedzenie.
– Robert – spojrzała – ja wiem, co to facet. Nie musisz zaczynać od zera.
Roześmiał się i zwolnił.
W trakcie jazdy Robert popatrywał kątem oka na Helenę i myślał. Włosy koloru jasnej czerwieni, upięte z obu stron takimi niby warkoczykami, sięgające ramion. Oczy duże, zielonkawe, może szmaragdowe, minimalnie zadarty nosek, chrapki różowe, delikatnie poruszające się w rytm oddechu. Wargi… już on by je wylizał. Parę razy. I sprawdził, co jest głębiej. Jak ona tam smakuje. Helena. Cholera jasna.
Helena stłumiła chichot.
Długa szyja. Biust nie za duży, ale o szerokiej podstawie i wysoko osadzony. Chociaż teraz to nigdy nie wiadomo – zadumał się. – Nie takie sztuczki można push-upem zrobić. Zero brzuszka, wąskie biodra, pupa… Nie wiedział, ale wyobraźni miał aż nadto. Mała, zgrabna, okrągła – z pewnością. Nogi szczupłe i długie. Kolana? Ta kiecka trochę za długa. Po co jej taka długa kiecka?
– Tutaj. Parking jest po przeciwnej stronie, pod drzewami. – Helena poruszyła się, odwróciła do niego, lewą rękę oparła o zagłówek. – Robert, ty tak zawsze?
– Co, zawsze?
Roześmiała się. – A co robiłeś po drodze? To zabawne patrzeć, jak facet w wyobraźni… – roześmiała się znowu. – Jezu, wyhamuj trochę. Że mam opinię? Tobie akurat może być cholernie trudno. Poczekasz na nas? Przedstawię ci Melę.
Uśmiechnął się, zmrużył oczy. – Poczekam. Wiesz, ja mam na trzecim roku delikatesy. Trochę jestem rozpieszczony.
– Takie to delikatesy, jak… – nie dokończyła i trzasnęła drzwiami.
Robert zaczął się głośno śmiać. Nie obejrzała się, ale musiała go słyszeć, bo szyba była opuszczona.
Wysiadł z samochodu, zapalił, spojrzał w górę. Wysoko nad nim baldachim z liści na splątanych gałęziach, jeszcze wyżej ciepłe, wrześniowe słońce. Za dwa tygodnie początek roku, szef zwalił na niego wykład inauguracyjny. Coś się wymyśli. Odwrócił głowę. Po przeciwnej stronie ulicy Helena i mała dziewczynka szykowały się do przejścia. Dziewczynka wyraźnie się opierała, Helena, nachylona nad nią, coś jej tłumaczyła, wreszcie przykucnęła przy niej i wtedy dziewczynka się uspokoiła. Wzięła rękę mamy, obie przeszły na drugą stronę.
Kiedy były w odległości kilku metrów od niego, Robert powtórzył manewr Heleny. Przykucnął i tak pozostał. Podeszły, Helena patrzyła na niego z góry, dziewczynka na wprost, właśnie podniosła oczy.
– Hej – powiedział cicho.
– Melanio, powiedz grzecznie dzień dobry. Panu docentowi.
– Mama się nie zna – Robert nadal mówił cicho. – Też jestem mały, tylko urosłem za bardzo. Mi jest głupio. Ja mam na imię Robert, a ty?
– Mela – powiedziała dziewczynka. Miała błękitne oczy, które właśnie zaczęły się uśmiechać. – A ty jesteś Obet. Po co taki urosłeś?
– Zaczarował mnie – odpowiedział Obet, robiąc to z pełną świadomością. Że teraz zacznie się prawdziwa zabawa.
– Kto???
– Czarownik.
– Jeju!
Cisza. Helena patrzyła na ich dwoje jak na zaćmienie Księżyca.
– Opowiesz mi?
– Tak.
Robert wstał, popatrzył na Helenę z miną faceta który wie, jak otwiera się zamek do spiżarni, w której są konfitury. – Dokąd was odwieźć?
– W życiu nie spotkałam cwańszego od ciebie… no, mniejsza – Helena nie wiedziała, czy to powiedziała, czy tylko pomyślała. – Na Marcinkowskiego. Nie masz fotelika.
– Szyby są przyciemniane – odpowiedział. – Usiądź z Melą z tyłu. Damy radę. Chodź – pochylił się i uniósł Melę. – Odwiozę ciebie i mamę do domu.
Helena kopnęła go w łydkę. Delikatnie. A Mela objęła go rączkami za szyję. Kogoś musiała się złapać, a Robert akurat był pod ręką. Jak znalazł.
Panamera stanęła. – Papa – Robert odwrócił się. – Kiedyś ci opowiem o czarowniku.
– Teraz.
– Ale Robert się spieszy – Helena.
– Nie.
– Trochę się spieszę – Robert.
– Nie!
– To chodź – Helena. – Opowiesz o czarowniku.
Helena była rozbawiona i zaciekawiona. Była również rozbrojona, przynajmniej po części; po raz chyba pierwszy w jej dorosłym życiu ktoś był szybszy od niej.
– I kiedy już przez te wszystkie szparki i dziurki dostałem się na dziedziniec zamku czarownika, bo przecież byłem malutki – Robert pokazał, jaki był malutki – wtedy wypuściłem z klatek wszystkie zwierzątka. To dopiero było widowisko!
Siedział na podłodze, naprzeciwko niego Mela, z otwartą buzią, a w drzwiach, oparta o framugę stała Helena z miną: ale z ciebie bajerant. Robert dostrzegał tam coś jeszcze. Coś, co pozwalało mu mieć niemal pewność, że Helenę już rozebrał i nie tylko wirtualnie. Ale że bajka jemu samemu zaczęła się podobać, opowiadał dalej. Poza tym, Mela była fantastyczna. Właśnie pociągnęła go za koszulkę.
– Już. Ptaki wyfrunęły z klatek. Myszy, króliki, jeże i wiewiórki uciekały przez wszystkie możliwe dziury, wszyscy się bardzo cieszyli i pomagali sobie nawzajem. Ja też pomagałem ile mogłem i pomyślałem o sobie dopiero wtedy, kiedy ostatni królik po rynnie zjechał z zamkowych murów i pokicał wprost do lasu. Ale właśnie wtedy wrócił czarownik i bum! Spadła na mnie klatka, a on stanął przed nią, w czarnym płaszczu, czarnym kapeluszu i z czarną różdżką w ręku, z której naokoło sypały się małe pioruny.
– Jeeej! – sapnęła Mela. – To jest jeju straszne. Mama, daj kanapkę.
– Nie – oświadczyła Helena. – Ja też chcę posłuchać.
Mela zaczęła pociągać noskiem.
– Idź, nakarm ją – Robert starał się o bardzo ciepły ton. – Może ja bym jakąś kawę dostał?
– Ale opowiesz? – upewniła się jeszcze Mela.
– Do samego końca.
– Chodź. Kawa obok. Palić możesz na balkonie.
Przeszedł do drugiego pokoju. Zabrał kawę na balkon, przez jego otwarte drzwi przyglądał się wnętrzu. Półka wypchana książkami, nienajgorszy sprzęt grający, sterta kompaktów, laptop, drukarka, duży telewizor na ścianie. Odłożył papierosa, podszedł do półki. „Sto lat samotności”, tomik poezji Emily Dickinson. Trochę się zdziwił. Zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy spomiędzy kompaktów z triphopową muzyką wypadł koncert skrzypcowy Brahmsa. Odkładał go, kiedy weszła Helena, teraz w krótkiej, domowej sukience. Miała zgrabne nie tylko łydki. Bardzo.
– Przestań – powiedziała i wyjęła mu płytę z rąk. – Zaraz przyjdziemy.
– Co mam przestać?
– Gapić się. To w końcu tylko warzywniaczek, a ty masz delikatesy – Helena wyszła.
Teraz już wiedział, że będą mieli co robić w międzyczasie.
– No i czarownik zrobił, jak powiedział. Nie wrzucił mnie do lochu, nie przywiązał do łańcucha, tylko mnie urósł…
– Co zrobił? – przerwała Helena.
– Urósł mnie – powtórzył uprzejmie. – Zapytaj potem Meli, ona ci wytłumaczy. Mela, wiesz co to jest, jak ktoś chce kogoś urosnąć?
– Pewno – Mela patrzyła na Roberta. – Ja chciałam urosnąć taki patyk. Obet, opowiedz dalej.
– No i zrobiłem się duży. Czarownik popatrzył na mnie… no, szyderczo. To znaczy, że mnie oszukał i jemu się udało. Otworzył drzwi do zamku i pozwolił, żebym sobie poszedł. No to poszedłem. Do wszystkich swoich przyjaciół w lesie poszedłem, ale teraz oni mnie się bali i uciekali przede mną. Bo byłem duży. A każde małe zwierzątko boi się dużego. I teraz mam mnóstwo pracy, bo muszę je do siebie przyzwyczaić. Byś mi pomogła? Mela?
– Pewno! – wykrzyknęła Mela i przysunęła się do Roberta. – Pójdziemy do lasu?
– Nie – odpowiedział z powagą. – Ale mama może cię zabrać do mojej pracy, bo tam są myszy i króliki. Koty też. Przyjdziesz?
– Mama? – Mela patrzyła na mamę z nadzieją, w oczach Heleny dostrzegł błysk rozbawienia.
– Skoro chłopiec z bajki cię zaprasza? Dobrze.
– Jutro?
– Może.
– Obet – Mela patrzyła – a mogę opowiedzieć w przeszkolu? O ci?
– Możesz, naturalnie.
– Co za perfidia – powiedziała półgłosem Helena. – Mela – odwróciła się. – Do kąpieli. Ja cię nie wyganiam, Robert, ale pewnie masz jeszcze wiele zajęć. W tych delikatesach.
Stali w otwartych drzwiach, Mela się kąpała. Helena próbowała oderwać luźną niteczkę przy guziku jego koszulki. – Po co to robisz?
– Mam pięćdziesiąt siedem lat. Mógłbym być twoim ojcem.
– Tatusiu – prychnęła, trochę spięta. – Jak dla mnie, to trochę za szybko i za dużo. Idź już sobie – zrobiła jeden krok i uniosła twarz.
Pocałował ją w policzek i cofnął się.
Helena zaczęła się śmiać. – Idź już ty… prowokatorze!
Po jedenastej Helena wyłączyła telewizor. Poszukała miejsca na poduszce. – Jaki on jest? – zastanowiła się. – Rodzaj potwora, który bezwzględnie wykorzysta to, co umie, co wie? Dla siebie wykorzysta. Czy w ogóle liczą się dla niego jacyś ludzie? Mela, na przykład? Nie wiem. Może tylko chcieć zaciągnąć mnie do łóżka i po to gra Melą. Ale on chce, żeby Mela go lubiła, bardzo chce. O co mu, do cholery, chodzi? Poza tym… straciłaś głowę, dziewczynko. Trochę zryty przez lata jest, włosów za mało, bruzdy na twarzy… no, szczupły, taki zwinny, widać, że ćwiczy. Ładnie się uśmiecha i ładnie pachnie, ale ubiera się koszmarnie. Kto takie koszulki nosi? Ale ma przewagę, cholerną przewagę nad tymi wszystkimi niepewnymi. Wie, czego chce. Wie, jak to zdobyć. Pewnie też wie, jak to potem cisnąć w kąt – czuła, jak oczy jej się robią wilgotne. – To ja ci, Robert, obiecuję: zrobisz mi krzywdę, a będzie cię bolało do końca życia. Ja ci krzywdy nie zrobię, ty… tatusiu – Helena zasnęła.
Robert w tym czasie pisał. Najpierw ten nieszczęsny wykład inauguracyjny, który postanowił oprzeć o zestawienie ewolucji biologicznej, w oparciu o Darwina, z ewolucją cywilizacyjną – memetyczną, w oparciu o Dawkinsa. Kiedyś, podczas chyba pierwszego stażu w Stanach był na wykładzie Dawkinsa i facet go urzekł. Postanowił o tym opowiedzieć studentom. Studentkom też, chociaż ich znaczenie jakby zmalało. Jeszcze się nic nie zaczęło, a on już się przeobrażał. Roześmiał się do siebie, dolał whisky i otworzył powieść, którą od tygodnia próbował pchnąć do przodu. – Co takiego się dzisiaj zdarzyło? – pomyślał. – Aha! To niech oni w powieści też przejadą się Porschem. Bohaterce się spodoba. A jemu? Jemu podobało się wszystko. Ciekawe, że wśród tych rojeń o Helenie, wśród rąk, wykonujących ruchy w teraz jeszcze pustej przestrzeni którą ona miała dopiero wypełnić, snuł się zapach domowego ciasta.
W pracy zachowywali się bardzo powściągliwie, ale po paru dniach i tak wszyscy wiedzieli, że Helena to nowa dziewczyna wiceszefa – w skrócie wice. Wice kręci z Heleną, Helena okręciła wice, kręcą ze sobą – po korytarzach biegły wiadomości. Podawane półgłosem, czasami ze śmieszkiem, najczęściej kończące się pytajnikiem, przed którym tkwiła fraza: on ją, czy ona jego. Często pojawiało się sentencjonalne zdanie: trafiła kosa na kamień. Można było to ująć tak: cały instytut trzymał ich na widelcu i chyba dwoje na jednym, bo nawet jeśli starali się być dyskretni, wielokrotnie w ciągu dnia dochodziło pomiędzy nimi do przekroczenia przestrzeni intymnej – czterdziestu centymetrów odległości. Co prawda żadne z nich nie pokusiło się o gesty jawnie erotyczne, ale kiedy patrzyło się na nich w pracowni: Helenę, opartą tyłem o blat stołu, troszeczkę uniesioną na palcach i Roberta, z jedną ręką na cieplarce i drugą, krążącą nieustannie wokół Heleny, miało się wrażenie, że za każdym z nich czai się jakaś niewidzialna siła, która zaraz popchnie oboje do siebie, mało! Że oni o tej sile doskonale wiedzą i tylko na nią czekają, a teraz droczą się, które złamie się pierwsze, które się podda. Jeśli przyjąć, że dla Heleny i Roberta była to świetna zabawa, to dla reszty też.
Szef, profesor Halkowski, wrócił z sympozjum w Łodzi, przywitał się z wszystkimi, pociągnął Roberta na bok.
– Tak, Henryku? – zapytał Robert. Szef miał na imię Henryk.
– Dzisiaj nie, ale jutro gdybyś mógł tak do dziewiątej do mnie zajrzeć? Dwie sprawy.
– Dobra… – Robert myślał chwilę. – Jutro mamy trzecią serię. Zaczniemy pół godziny później. Po ósmej. Pół godziny wystarczy? Wolę być przy przygotowaniu hodowli.
– Wystarczy. Pamiętałeś o wykładzie?
Robert skinął głową.
– Nawet nie myślę pytać o temat. Studenci będą zachwyceni, ale – zaśmiał się profesor i pogroził mu palcem – studentki w tym roku chyba mniej. Coś już słyszałem.
– Łączą nas niemal wyłącznie kontakty zawodowe – Robert przybrał absolutnie niewinny wyraz twarzy.
– I w ramach tej reszty, która zostaje po odjęciu „niemal”, zainstalowałeś w samochodzie dziecięcy fotelik. Nie pamiętam, kto mi to mówił. Ach, Robert! – profesor zaśmiał się znowu – baw się w to swoje życie póki możesz. Tyle twojego. Później i tak będziesz taki jak ja – klepnął go po ramieniu i poszedł korytarzem. Henryk miał ponad siedemdziesiąt lat i właściwie powinien być na emeryturze. Ciągle zachowywał nadzwyczajną sprawność umysłową, ale fizycznie przebyte lata były w nim widoczne. Szedł powoli.
Tego dnia po południu Helena miała jeszcze przygotować pożywki na następny dzień. Mieli razem pojechać po Melę i wrócić do laboratorium. Wyszli z pracy osobno – jak zwykle, Robert zagarnął Helenę niedaleko przystanku – też jak zwykle, po przejechaniu kilkuset metrów Helena powiedziała: stań gdzieś – a to już takie zwykłe nie było. Stanął w zatoczce, odwrócił się.
– Dlaczego?
Patrzyły na niego dwa szmaragdy. Przez rozszerzone źrenice przezierał blask łakomstwa.
– Dasz mi poprowadzić?
– A masz, dziewczynko, prawo jazdy?
– Mam, nawet samochód mam.
– To dlaczego nim nie jeździsz?
– Bo to stary rzęch. Autobusem jest szybciej. Dasz?
Patrzył w te szmaragdy i zaciskał ręce na kierownicy. Co on by… Już wiedział, że z Heleną toczy się gry i gdyby sobie samemu uległ pierwszy, to i pierwszy przegrałby. A Robert chciał wygrać, a potem grać możliwie jak najdłużej we wszystkie możliwe gry z Heleną. Potem już mógłby przegrywać i przegrywałby z radością, ale ten pierwszy raz musiał być jego. Wysiadł, obszedł auto, otworzył drzwi.
– Proszę. Umiesz automatem?
– Umiem – uśmiechnęła się. – Jeździłam już Porschem.
Zdziwił się. Głośno.
– Facet mamy miał. Trochę mnie wyrywał, no to… sam rozumiesz – Helena ustawiała lusterka.
– Ile miałaś wtedy lat?
– Dwadzieścia dwa. Jedziemy.
Nie odezwał się aż do przedszkola. Kiedy Helena zręcznie wpasowała się w wolne miejsce na parkingu, odwrócił się do niej.
– Kurwa… przepraszam. Co jeszcze robisz jak facet?
– Może się dowiesz? – Helena wysiadała, jej uśmiech był co najmniej zalotny. – Idę po Melę. Przesiądź się w międzyczasie.
– Nie – odparł z powagą. – Muszę się z nią przywitać. Zakochałem się.
– W kim?
– W Meli.
– To się chyba nie dowiesz – pokręciła głową. – Nie znoszę konkurencji, nawet własnej córki.
Cdn. Alski