Podróż (34) – Epidauros, akt trzeci (9/4)
Kontrola rozpoczęła się w poniedziałek o dziewiątej rano. Dwa busy, cztery osoby z wojewódzkiego sanepidu i dwie od głównego inspektora. W drugim busie była jeszcze dwójka techników, ci wypakowywali sprzęt.
– Ciekawe, czy przywieźli maszynę do zdzierania tynków – powiedział półgłosem Robert patrząc z okna na podjazd. – Nieźle się zaczyna.
Profesor mieszał cukier w filiżance. – Konkwistadorzy – odpowiedział. – Ale my nie jesteśmy Inkami. Kto ich będzie pilnował?
– Urszula – odpowiedział. – Jej dziewczyny. Najlepszy, najwierniejszy zespół, nawet jeśli Urszula straciła… – nie dokończył. – Wszystkie są wprowadzone w problem.
– Jak im to wyjaśniłeś?
– My prowadzimy badania, dlatego że jesteśmy ciekawi, co jest za rogiem. Oni prowadzą badania, dlatego, że są ciekawi, czy to coś co jest za rogiem, zabija. Są ciekawi czegoś innego niż my i to coś, czego oni są ciekawi, może nas wymordować, jeśli dostaną to w swoje ręce. Mniej więcej co drugiego.
Czwartego dnia kontroli wojewódzki inspektor sanitarny pofatygował się osobiście do instytutu. Wiktor Trześniewicz wszedł do gabinetu, z rozmachem rzucił teczkę na stolik. – Dajcie nam coś. Bo jak nie dacie, to każą nam rozebrać was do ostatniej cegły. To, co my tu robimy, to nie jest kontrola, tylko…
– Tylko polowanie – spokojnie dokończył Robert. – Siadaj, chcesz coś do picia?
– Zaraz… – Trześniewicz wieszał kurtkę. Odwrócił się. – Od jutra materiał pobiera twoja żona, tak sobie ci dwaj z centrali zażyczyli. A napiłbym się wódki.
– A dlaczego wódki? – zainteresował się profesor.
– Jeżeli nic nie znajdziemy, wywalą mnie z roboty. A nic nie znajdziemy, bo ani pan profesor na to nie pozwoli, ani ty – odwrócił się do Roberta. – To już wolę wylecieć za pijaństwo. O co tu chodzi? O tę twoją sepsę? Wyhodowałeś coś i zaraziłeś się tym? Dajcie nam coś, proszę!
– Wyglądasz jak zbity pies – mruknął Robert.
– A żebyś wiedział! – zaperzył się Trześniewicz. – Ja…
– Poczekaj – na twarz Roberta powoli wpełzał uśmiech. – Oni chcą, żebyś dołączył Helenę do ekipy? Jakieś uzasadnienie? Co to są za ludzie?
– Nie wiem. Mają właściwe dokumenty. Główny inspektor informował o nich, są maile. Ja ich nie znam, a sam wiesz, jak jest w środowisku. Tutaj naprawdę trudno kogoś nie znać. Nie wiem, od czego oni są, na razie wskazują nam pomieszczenia do kontroli bakteriologicznej i oceniają materiał. Pierwszy wyniki były wczoraj.
– I co? – flegmatyczne pytanie Halkowskiego.
– Zażądali bardziej szczegółowej identyfikacji w kilku próbkach, panie profesorze. A z twoją żoną – znowu odwrócił się do Roberta – to oni wiedzieli, żeście się poznali tutaj, kiedy ona pracowała u ciebie. Oni chcą, żeby ona wskazała wszystkie stanowiska, na których pracowała i żeby pobrała z nich próbki. Jeden z nich ma jej towarzyszyć.
Robert uśmiechał się nadal. – Dobrze, dostaniesz coś. Tylko przesuń to śledztwo z Heleną na pojutrze. Powiedz, że chcesz skończyć identyfikację i że ona będzie potrzebna w laboratorium. A ja coś ci dam.
Trześniewicz patrzył niepewnie. – Nie wiesz, w co się pakujesz, zresztą ja też nie wiem… to tylko podejrzenia – potrząsnął głową. – Może lepiej niech mnie zwolnią. Zawsze mogę liczyć, że weźmiesz mnie na technika.
– Wezmę – potwierdził Robert. – Ale to coś dam ci też.
– Co mu dasz? – zapytał profesor, kiedy Trześniewicz wyszedł.
– Zmodyfikowaną pałeczkę okrężnicy – odpowiedział spokojnie Robert.
Profesor patrzył na niego zaniepokojony i nagle uśmiechnął się.
– Tak – potwierdził Robert. – Dam mu modyfikację, tylko nie tę. Na szczepie, który nawet jeśli bronił się dobrze, to nie dał rady i którego tutaj nie ma, z całą pewnością. Pamiętasz tę serię, w której pałeczka mnożyła się bez opamiętania, po czym nagle zaczynała obumierać?
Profesor kiwnął głową.
– No to już wiesz.
– Jakieś ryzyko identyfikacji?
Robert pokręcił głową. – Nie sądzę. Trzeba by jasnowidza. Dowcip jest w tym, że one już wyjściowo uległy pewnym modyfikacjom immunologicznym, a to jest nie do rozpracowania. Wprowadzenie do nich tego akurat bakteriofaga powinno dać ich kompletną niestabilność.
– No to jutro będziesz zajęty.
– I dobrze przypuszczasz, bo zrobię to sam. Jeden dzień mi wystarczy.
Wieczorem w łazience Robert poprosił Melę, żeby zrobiła siusiu do nocnika.
– No co ty?! – powiedziała z oburzeniem Mela. – Ja jestem duże dziecko!
– Potrzebuję zrobić pułapkę. Na złego czarownika.
– Ze sików? – Mela była w uroczy sposób niegramatyczna.
– Ze sików – potwierdził z powagą Robert. – Dziewczyńskie siki są najlepsze na pułapki.
Śmiech od drzwi. Helena. – Jakieś feromony? To chyba jeszcze nie teraz. Może moje będą lepsze?
– Moje! – oświadczyła Mela. – Ty jesteś za stara.
– O cholera…
Mela pobiegła do swojego pokoju.
– Co ty kombinujesz?
– Pułapkę na czarownika, przecież słyszałaś – uśmiechnął się, pociągnął ją do siebie. – Wiesz, że pojutrze przychodzisz z waszą ekipą do nas?
– Puszczaj – Helena wyzwalała się w teatralny sposób. – Nie, jutro.
– Pojutrze, to jest przesunięte – Robert trzymał mocno. – A teraz posłuchaj, co masz zrobić – zaczął jej szeptać do ucha.
– Robert, jesteśmy sami. Możesz…
Zamknął jej usta pocałunkiem. – Nie mogę – powiedział po chwili – bo to jest tajemnica i czary. Muszę na ucho.
W trakcie kolejnej porcji szeptanych informacji jego ręce wędrowały pod szlafroczkiem Heleny, rozsunęły go w końcu.
– Jeszcze… tutaj…
– Chodź, Mela ogląda bajki.
– Robert… – teraz jej ręka wędrowała w dół. Oddech, coraz głębszy. – Za dużo… – nagle zacisnęła rękę, zacisnęła uda. – Nie.
– Boli.
– Za dużo o mnie wiesz, za bardzo się we mnie rządzisz, za… – odsunęła się, cofnęła rękę.
– Jeszcze… – teraz on.
– Nie – odgarnęła włosy z twarzy. – Ach, Robert… Pójdę do Meli, położę ją spać, a ty poczytasz, poczekasz. Gdyby to był twój… synek, syn, chciałbyś, żeby zasypiał taki… porzucony? Beze mnie, bez mamy?
Helena zawiązywała szlafrok.
Robert nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Ach, wydzieralibyście sobie mnie jeden przez drugiego. Chodź. Chodź! – roześmiała się, sięgnęła po gumkę do włosów.
– Przecież to jest moja córka – powiedział zdumiony, że dopiero teraz przyszło mu to do głowy.
– Poczekaj, jak będziesz się ze mną kochał w szóstym miesiącu ciąży – Helena upięła włosy w kitkę i wyszła.
Wiedział, może nie wiedział, a Helena była niesłychanie dyskretna. Choć nie – co chwilę zaczepiała go sekwencją: co by było, gdyby… patrzyła mu w oczy z takim: aha, ja może wiem, a ty nie wiesz jeszcze i to jest dobrze dla ciebie bo masz mnie najlepszą, jaką kiedykolwiek mogłabym być. Namiętność była stale obecna w ich wspólnym życiu, a teraz może nie jeszcze bardziej, a jeszcze inaczej: Helena kochała się jakby spełniona od początku do końca, jakby orgazmy nie były jej wcale potrzebne, ale skoro już są? Skoro już jest ta wisienka na torcie, skoro ty mi ją dajesz, skoro ja ci ją daję? No to mamy ją – tę wisienkę. Tak, Robercik? Nie mógł się doliczyć jej miesiączek, być może gubił się w rachunkach specjalnie, żeby nie popsuć tego czegoś, co krążyło wokół nich, po domu całym, co przekazywali sobie nawzajem dotykiem, gestem, spojrzeniem… nawet esemesy zaczęły wyglądać inaczej: zniknęły szeregi misiów i słoników a pojawiły się symbole bardziej wyraziste: dłonie wyciągnięte do siebie, splecione… Nie wiedział. Helena i Karolina z już trochę zaokrąglonym brzuszkiem chichotały w kuchni albo w tym jej pokoju teraz tak bardzo kobiecym, że nawet jego koszula porzucona tam z jakiegoś powodu zmieniała płeć. Koszula jest zresztą rodzaju żeńskiego, tylko nosił ją on i był to jego fragment, jego przedłużenie – przynajmniej do tej pory, bo teraz miał wrażenie, że ubierając tę koszulę – tę, którą tam przypadkowo zostawił – ubiera się w kobietę. Kiedy z Karoliną przychodził Filip, zawłaszczała go Mela i jeśli na początku był to wujek Filip to teraz był to Filip po prostu, a jego syn nie miał nic przeciwko nominacji na trochę tylko starszego koleżkę Meli. Zapytał Filipa któregoś wieczoru, czy ten uczy się, jak to jest być ojcem, na co on odpowiedział z tym swoim nieśmiałym uśmiechem że nie, nie jak być ojcem, tylko jak być dzieckiem. Spodobała mu się ta odpowiedź i długo obracał ją w myślach. Świat był jakby bardziej odległy od polany na której teraz żyli i nie tak, żeby pomiędzy polaną a światem była jakaś pustynia albo góry – do świata było po prostu dalej, bo ten tutaj w każdej kolejnej chwili tworzył zakątek o którym wszyscy wiedzą, że gdzieś istnieje na pewno, tylko nikt nie wie gdzie. Raj? Też nie wiedział, a Helena się tylko uśmiechała.
Przed wieczorem uznał, że pułapka jest gotowa, przynęta ulokowana właściwie i pozostało tylko podsunąć ją rekinowi pod paszczękę. Zaśmiał się w duchu, zebrał starannie resztki, zszedł do spalarni, pojechał do domu. Tego z Heleną, Melą i nie wiadomo, czy nie z kimś jeszcze. Jutro Helena miała wskazać, gdzie ukryła się ryba i to powinno rekinowi wystarczyć. Za dziesięć dni – to było znacznie ważniejsze – oboje mieli stawić się w sądzie, który miał uprawomocnić to, do czego sami doszli: nawet jeśli wszystkie dzieci są nasze to przecież każdy jest czyimś dzieckiem, a co do tego, że Mela jest dzieckiem Roberta nikt nie miał żadnych wątpliwości.
Helena wskazała. Pobrane sondą z zawiasów niegdyś uszkodzonej pokrywy ultrawirówki okruszki wykazały obecność pałeczek okrężnicy.
MASSACCIO
Dni były coraz bardziej wiosenne. Wychodzący z budynku sądu Helena i Robert ubrani byli jakby niemal lato nastało, ale też ciepło im było bardziej niż kiedykolwiek.
– Tatusiu…
– Co, mamusiu?
– Ach, nic. Kocham cię.
Szli objęci. Niewiele ich reszta świata obchodziła.
W pracy na biurku leżał raport z przeprowadzonej kontroli. Znał już ten raport: „Działania kontrolne wykazały obecność pałeczek okrężnicy na zaczepach pokrywy ultrawirówki w pomieszczeniu numer 34. Identyfikacja szczepu w toku”. Wnioski zawierały liczne nakazy i zalecenia; wszystkie zamierzał skrupulatnie wykonać, następnie przeprowadzić kontrolę wewnętrzną, a wyniki przekazać wojewódzkiej stacji sanepidu – tak umówił się z Witkiem Trześniewiczem (na imię miał co prawda Wiktor, ale wszyscy mówili Witek) w trakcie wczorajszej rozmowy telefonicznej. Podczas rozmowy Witek, wyraźnie uradowany tak zakończoną inspekcją, wielokrotnie przepraszał go za niezadowolenie stanem sanitarnym instytutu, jakiemu dał wyraz podpisując raport i podkreślał, że omawiane niedociągnięcie jest absolutnie jedyne, reszta jest na tyle nieistotna, że równie dobrze mogła się w raporcie nie znaleźć. Właściwie to dobrze, żeśmy to wykryli, dla was też dobrze, powiedział na koniec. Robert, przekazał zapewnienia o wdrożeniu odpowiednich procedur, podziękował za znakomitą współpracę. Ostatniego zdania Trześniewicza nie skomentował. Dzisiaj na jedenastą poprosił Urszulę, przekazał jej kopię raportu i swoje notatki o tym, co jest do zrobienia, uzgodnił szczegóły. Podczas czytania raportu Urszuli co chwilę łzawiły oczy.
– Pamiętam – mruknął. Opuścił głowę. – Pamiętam Lilę.
– Robert – Urszula wstała, podeszła do niego i objęła jego głowę. – To cud, że ty z tego ocalałeś. Ale nie każdemu cud jest pisany. Zrobiliście wszystko, a nawet więcej… – głos jej się załamał.
– Mogło się to wszystko nie zdarzyć.
– Nie pracujemy w magazynie cukru i wszystkie o tym wiemy tak samo jak ty – powiedziała stanowczo. Otarła łzy. – To, co mamy wokół, zabija, a byle bzdura wystarczy, żeby się wymknęło. Jesteś świetnym naukowcem. Powiem tak, Robert. Łączysz fenomenalny instynkt, wiedzę i wysoką postawę. Stajesz się powoli uczonym, a tych coraz mniej.
– Nie gadaj tyle – poczuł, że się rumieni.
– Mówię to, co uważamy niemal wszyscy. To zaszczyt pracować z tobą.
Podniósł głowę. – To zajmij się tymi wdrożeniami, a ja się wymknę na godzinę. Od dzisiaj urzędowo mam dwoje dzieci.
– To już?
– Tak.
– Szczęściara ta Mela. Mieć takiego tatę…
– Och przestań! – Robert niemal się zirytował. – Dobrze wiesz, jaki jestem.
– Wiem – uśmiech. – Kochany też.
– Idę stąd!
– Idź – jeszcze jeden uśmiech. – Zajmę się wszystkim.
W sieciowym punkcie wybierał niedługo. – Ten – wskazał iphone’a. – Jeszcze jakąś torebeczkę, albo pokrowiec do zaczepienia o pasek. Coś dla dziecka. Aha, jeszcze pancerne szkło na ekran.
– To dla dziecka pan bierze? – sprzedawca wydawał się zaskoczony.
– Dla córki – wyjaśnił.
– Ile ma lat?
– Sześć i trochę. W tym roku idzie do szkoły.
Sprzedawca pokręcił głową. – Ona go w połowie nie wykorzysta.
– Będzie się cieszyć?
– Co za pytanie! – roześmiał się sprzedawca. – Dzieciaki lepiej orientują się w smartfonach niż rodzice.
– No właśnie. A ja jestem taki trochę zwariowany tato.
Wrócił do instytutu. Po południu jeszcze raz mieli omówić kontrolę i raport końcowy, tym razem, oprócz Urszuli, miał być obecny profesor. Wśród pustych korytarzy wyludnionego o tej porze instytutu Urszula zapytała go, czy te bakterie na ultrawirówce to jego robota, a on potwierdził. Już w gabinecie profesora próbowali rozważyć rozmaite konsekwencje podstępu. Urszula była optymistką, profesor niepewny, Robert racjonalny. Na jakiś czas może dadzą nam spokój, powiedział, ale czy na zawsze? Z ich punktu widzenia ten ciąg modyfikacji bakterii prowadzi wprost do fenomenalnej broni biologicznej. W kilka dni wybić połowę populacji, to marzenie każdego współczesnego stratega, powiedział. Wejdźcie w skórę tych ludzi, pomyślcie jak oni, zapomnijcie o moralności, tylko sukces się liczy. No, jak? Profesor pokiwał głową, a Urszula powiedziała żeby on się pilnował. Wszyscy musimy się pilnować, odpowiedział, każde z nas może coś nieść. W umyśle, w ciele. Myśmy go tutaj mieli, tego mordercę. Opanowaliśmy go, tak. Ale ślady po nim pozostały, doskonale zdajemy sobie z tego sprawę. Będziemy nadal zacierać ślady, będziemy uważać. Ale nie ma żadnej gwarancji, że oni nie wrócą.
On sam wrócił do domu, z pudłem z iphonem w środku pod pachą. W kuchni Helena i Karolina coś sobie zawzięcie tłumaczyły, w piecyku bulgotało, w salonie Mela biła się z Filipem.
– Wygrałam!
Cdn. Alski