
Kobiety i Grześ – jedenasty
Zrobi się ciepło, a potem chyba jeszcze cieplej – w każdym razie porobi się. Co się porobi, nie powiem. Nie powiem, bo nie i nie powiem, bo nie pamiętam. Jestem w innym miejscu tej historii, a tam afera goni aferę, aż muszę uważać, żeby nie wylecieć za bandę. Czytelniczko, czytelniku, ponownie przypominam, że historia ta jest spisywana wyłącznie z powodu jej walorów rozrywkowych i nawet jeśli zdarzyła się naprawdę, to nie do końca tak, jak zostało to opisane.
Samochodów było stanowczo za dużo i trafiwszy na wyszukiwarkę: jaki samochód pasuje do ciebie najbardziej, aż się ucieszył. Nawet jeśli mechanizm wyglądał na rozrywkowy (skoro został umieszczony na „Joe Monsterze” – prawdopodobnie najlepszej stronie we Wszechświecie, jak sama się reklamowała), ciekawym byłoby dowiedzieć się, jakie auto powinien mieć, aby najlepiej podkreślić swoją osobowość. Skrupulatnie zaczął wypełniać wymagane pola.
„Jakiej wielkości samochodu poszukujesz”? – Po namyśle wybrał „nieduży”, mając w pamięci nieodżałowanego Kadetta, a też pragnąc tym razem zachować auto dla siebie – skłonność mamy do dużych samochodów już znał. Każdy powinien mieć coś osobistego i nie tylko szczoteczkę do zębów.
„Jakiego rodzaju samochód ci odpowiada”? – Wybrał „sportowy”. Od czasu do czasu chciał zostać sportowcem, tylko jakoś się nie składało. Poza tym wybierając auto rodzinne byłby uzurpatorem, bo przecież trójki dzieci nie miał, a mama wolała jaguara.
„Jaki zakres cenowy cię interesuje”? – „Nie ma znaczenia” – wprowadził w okienko, mając nadzieję, że urządzenie podejdzie do jego sugestii realistycznie. W końcu był chytrusem.
„Czy wolisz samochód nowy, czy używany”? – „Używany”; chytrość znowu wygrała. Po co komu nowe auto? Po paru dniach i tak będzie to używane auto.
„Czy masz wymagania odnośnie wyposażenia”? – „Żadnych”; im mniej, tym lepiej i taniej.
I tak dalej.
Wypełnił całą ankietę niesłychanie starannie, co chwilę pociągając z butelki (Armagnac rzeczywiście wydawał się lepszy niż Cognac, a z pewnością wchodził bardziej gładko), po czym wcisnął Enter.
I osłupiał.
„Najlepszym samochodem dla ciebie jest Lamborghini Gallardo” – poinformował go „Joe Monster”. „Nowego nie kupisz, bo ostatni egzemplarz wyprodukowano w 2013 roku. Jest to z całą pewnością auto antyrodzinne, ponieważ posiada jedynie dwa miejsca, na dokładkę ciasne. Bagażnik to koszmar i jeśli wybierasz się na tradycyjne zakupy do Biedronki, pamiętaj, żeby kupować mało. Kostka masła, bochenek chleba, kawałek sera – więcej nie upchniesz. Wyposażenie to klęska, zapomnij o nawigacji, w niektórych modelach również o radiu. Natomiast: będziesz miał za plecami dziesięć cylindrów o pojemności ponad pięciu litrów i mocy pięciuset koni, co pozwoli ci wystartować spod Biedronki z iście kosmicznym przyspieszeniem: trzy i pół sekundy do setki. Nie zapomnij domknąć drzwi, potem możesz już nie mieć czasu. Pamiętaj też, że ryk dziesięciu cylindrów nawet zdeklarowanego starca może przemienić w chłopczyka w krótkich spodenkach. Sugerujemy jednak, żebyś wkładał co najmniej bermudy – mogą ci się trafić interesujące dziewczyny, a nie sądzimy, abyś poszukiwał mamuśki. Nasza sugestia dla ciebie ->
Nacisnął.
Na ekranie wyświetliło się coś na kształt przydepniętej biedronki w intensywnie czerwonym kolorze, z mało proporcjonalnymi, wielkimi kołami, z gigantycznymi wlotami powietrza z przodu i ze skrzydłem z tyłu, przypominającym nieco odlotowe konstrukcje lotnicze ze złotych czasów awiacji. Lusterka były na ładnych słupkach.
Patrzył trochę osłupiały.
„Lamborghini Gallardo Super Trofeo Stradale” – podpowiadał podpis. – „Cena nie gra roli”.
– No żesz kurwa – powiedział półgłosem. – Hulajnoga z daszkiem.
Z głośników Audioslave po cichutku sączył: „Be yourself”[1]
– Dobra – powiedział do programu. – Co ty sobie w ogóle wyobrażasz?
Łyknął jeszcze raz. Z natury był dość układny, a skoro wyrocznia orzekła? Postanowił, że łatwo się nie podda.
Rano poszukał w Internecie numeru telefonu do berlińskiej składnicy produktów Lamborghini – Berlin był najbliżej. – Chciałbym kupić auto Lamborghini. Nie traktor Lamborghini – powiedział. – Czy dobrze się dodzwoniłem?
Wiedział, że Lamborghini to typowy włoski bałagan – traktory robili też. Pewnie gdzieś na boku tłukli jeszcze salami i ser.
Pan – na początku rozmowy i zaraz po nim jakaś panna – oboje byli bardzo uprzejmi. Tak, salon pokazowy Lamborghini oferuje swoim niesłychanie szanownym klientom także auta z poprzednich, obecnie już nie produkowanych serii. Tak, salon pokazowy Lamborghini dla swoich nadzwyczajnie cennych klientów również wyszukuje takie auta i obdarza nimi ich niepospolitych nabywców, po dokonaniu przeglądu i autoryzacji. Czy sehr geehrter Herr[2] jeździł już z przyjemnością automobilem Lamborghini?
– Nie – prawie burknął. Sytuacja zaczynała go przerastać. On chciał tylko kupić auto. Czy salon pokazowy mógł go zdyskwalifikować po przeglądzie i autoryzacji?
Czy wielce szanowny pan jest zdeterminowany i nie będzie skłonny rozważać innego znakomitego modelu auta Lamborghini? Obecnie i niezwykle szczęśliwie mamy na salonach nowiuteńkie Lamborghini Aventador, absolutnie czarne i niezwykle piękne. Zaś w serii, która cudownie nastąpiła po wymienionym przez wielce szanownego pana Lamborghini Gallardo, jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami dwóch niezwykłych egzemplarzy Lamborghini Huracan. Jeden z nich jest przepięknie czerwony, podobnie jak model, który tak bardzo zaległ w sercu wielce szanownego pana. Czy wielce szanowny pan byłby skłonny rozważyć?
– Ikh vel nisht[3] – odpowiedział mając nadzieję, że tak stanowcza i w tym języku udzielona odpowiedź trochę go ustawi.
– Są zniżki – powiedziała panna. – Na Aventadora ze dwadzieścia tysięcy euro by było, na Huracana do dziesięciu. Pan nie?
– Nie – odpowiedział. – Ma być Lamborghini Gallardo Super Trofeo Stradale.
– Dlaczego? Pan powie?
– Wyrocznia tak orzekła.
– Ach, te przesądy – panna westchnęła. – Rozejrzę się. Pan czeka.
To czekał.
– No, jest – powiedziała – te pańskie Super Trofeo Stradale. Firma zrobiła sto pięćdziesiąt egzemplarzy tego wózka. Ten ma numer sto jeden. W stanie jest doskonałym, dwadzieścia pięć tysięcy najechane, to jakby wcale nie jeździł. Możemy go do nas przywieźć, zrobić przegląd i resztę. Jakaś zaliczka by się przydała, trzydzieści tysięcy, powiedzmy. Pan wpłaci?
– Dobra. A dlaczego przywieźć? Sam jechać nie może? Uszkodzony?
– Takie autka się wozi, proszę panu – roześmiała się. – Przyszły poniedziałek może być?
– Tak.
Zadzwonił do Moniki, zdał relację, pominął szczegóły. Śmiała się co chwilę. – Zafundowałeś auto mnie i dziewczynie. Potem niby sobie, a tak naprawdę mamie. Pomogę ci, biedaku, czuję się zobowiązana. W piątek wieczorem przyjadę do rodziców, w niedzielę będę wracać, to cię zabiorę. Może byś wpadł? Podjechać po ciebie?
– Nieee, wezmę taksówkę.
Mieszkali teraz w niedużym domku na przedmieściach – przeprowadzili się w związku z chorobą wujka Lecha, żeby wszystko było łatwiejsze. Dawno u nich był i trochę się zawstydził. Może przesadził z tym pawilonem jak na Expo i hektarem parku naokoło? Ogród tutaj był bardzo ładny, choć z zaledwie zaznaczoną wiosną – przecież był dopiero marzec. Chaotycznie porozrzucane śnieżyczki wśród jeszcze zimowo suchej trawy przed domem, za to z tyłu… Aż wstrzymał oddech i przyrzekł sobie natychmiast, że też będzie taki miał: dywan różnokolorowych krokusów płożących się między krzewami, skrzących w słońcu na żółto, biało, fioletowo… – Cudo – odwrócił się do Moniki. Za nią na tarasiku wujek Lech na wózku, obok ciocia Danka. Wszyscy troje wewnętrznie uśmiechnięci – to się czuło, po prostu. Taką aurę wokół nich. Poczuł się trochę jak emocjonalny troglodyta, z wszystkimi swoimi przekładańcami kulturowymi i nieuprawnionymi kodami – z całym udawaniem, jakie uprawiał. Torebka Tinky Winkiego – akurat! A ludzie się kochają – po prostu. Znoszą przeciwności losu pogodnie i bez złości, że to właśnie im ten podły figiel… – Chodźcie, dzieci – powiedziała ciocia Danka. – Świetny sernik mi wyszedł.
Wujek Lech zachował składność umysłu, choć mówił powoli. To, co mówił, straciło walor emocjonalnej koloryzacji tak bardzo jemu właściwej, ale zachował ostrość i trafność sądu i wystarczyło to odczytać, a ton emocjonalny zjawiał się sam w wyobraźni. Ciocia Danka była niesłychanie opiekuńcza, co wujek przyjmował ze spojrzeniem aż zaskakująco pełnym uczucia. Czy kiedykolwiek wcześniej powstała w nim myśl, że jego, tak radosnego w emocjach, w relacjach ze światem, z kobietami które kochał, choroba dotknie w tak kaleczący sposób? Wszystko, co sobie ukochał… Nie poddawał się – to było widać. Nie poddawała się i ciocia Danka, i Monika, obie pełne czułości dla mężczyzny niegdyś podziwianego… Teraz, kto wie, czy nie kochanego bardziej, a podziwianego z pewnością nadal – to było widać. Choroba Parkinsona, rozdział w jakiejś medycznej książce i rzeczywistość, właśnie taka.
– Zawsze chciałem, żebyście się zaprzyjaźnili i proszę – powiedział wujek Lech powoli – doczekałem się aż za bardzo. Jak na was patrzę, to domyślam niejedną ukrytą skłonność.
– Ależ Leszku – powiedziała ciocia Danka – czy ty zawsze musisz o tym samym? Oni się bardzo lubią, po prostu. Tylko, Moniczko… – teraz teatralnym szeptem – może niech to jednak nie będzie za bardzo.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Nie mógł zaprzeczyć, że niekiedy przemyśliwał nad nakłonieniem Moniki do poszerzenia miłości siostrzanej o miłość – taką zwyczajną. Już on by się postarał, żeby zwyczajna nie była.
Kiedy wieczorem jechali do Berlina, zapytał nieśmiało, czy mógłby coś dla wujka zrobić. Słyszał, że są jakieś operacje, wszczepianie implantów do mózgu. To podobno drogie, ale gdyby się zdecydowali, nie miałoby to znaczenia. On się czuje zobowiązany.
– Tato ma założone implanty. Najlepsze, jakie są obecnie dostępne – powiedziała Monika. Ściskała kierownicę i nie odwracała wzroku od drogi. – Poprawiają sytuację i na razie wystarczają, zresztą na teraz nie ma nic innego. Jeśli coś się pojawi, na pewno ci o tym powiem. Dzięki, braciszku.
Podniósł rękę i popatrzył na palce. Wyraźnie miały chęć dotknąć Monikę. Nakłonił rękę do spokoju.
– A co to za auto? – zapytała Monika.
– Jutro się dowiesz.
– Nawet wzięłam wolny dzień. Zawiozę cię.
– Na Zitadellenweg – usiadł. Monika za kierownicą, Maksi też obecny, na tylnym siedzeniu i zaraz stamtąd zaczęły sypać się żarty. – Tam jest jakiś skład, złomowisko? Znalazłeś kolejnego Kadetta? – ton Maksiego był śmiertelnie poważny.
– To jest inny gatunek, ale też już go nie robią. Jest to automobil włoski – odpowiedział równie poważnie.
– Fiat Tipo? Topolino może?
Monika zachichotała.
– Topolino miał coś trzynaście koni chyba – Maks był niewzruszony. – Mało palił. Powinien ci pasować.
– Maksi – Grześ odwrócił się. – Gwarantuję, że ci się spodoba.
I nie pomylił się: Maksa wmurowało w posadzkę. Wyglądał, jakby miał paść na kolana, tym bardziej, że chwilę wcześniej panna prowadząca ich przez ascetyczne hale-salony powiedziała: „Lamborghini Gallardo Super Trofeo Stradale” i zabrzmiało to niemal jak inwokacja. Maksiu zatem byłby jakoś usprawiedliwiony. Panna być może była tą samą, z którą rozmawiał parę dni temu – takie odniósł wrażenie, choć teraz dialog był inny. Grześ przygotował się odpowiednio: płaszcz ten co zwykle, przykrótkie dżinsy, czarne mokasyny i białe skarpetki, tołstojowska koszula. Panna tylko się uśmiechnęła. Wewnątrz były najlepsze wzorce włoskiej sztuki użytkowej, natomiast zanim w ogóle tam dotarli, Grześ przeżył chwile paniki, bo dzielnica była magazynowo-przemysłowa i pomyślał, że pomylił się i będą to jednak maszyny rolnicze. Wyobraził sobie siebie kupującego traktor i natychmiast rozbolał go brzuch. Dopiero po wejściu do ascetycznych hal, wcale nie kryjących elementów konstrukcji, zrozumiał. Mogliby te auta sprzedawać w stodole – efekt byłby taki sam.
Wszystkie były oszołamiające, ale Gallardo nawet przez oszołomienie się przebijało. Zmuszało do patrzenia na nie. Było… Jak taran? W żadnym wypadku – było zwiewne: w takim rydwanie bogowie olimpijscy mogliby zmykać z niewygodnych sytuacji. Afrodyta na przykład: – Odpieprz się – mówi do Hefajstosa pod olimpijską dyskoteką, po czym wsiada i odjeżdża. Jej właściwą odpowiedzią jest skowyt silnika – to on wyraża jej niezadowolenie i dezaprobatę. Zamknięcie w takim kształcie takiego tenoru? Trudno było wyobrazić sobie coś lepszego i Grześ nawet nie próbował. Otworzył drzwi auta.
– Siadaj, Żydzie – powiedziała stojąca za nim panna Lamborghini. – Spróbujemy.
Wsiadanie też było przygodą. Trzeba było przykucnąć z jedną nogą już w aucie, a kiedy już umieściło się siebie wewnątrz nadchodziło wrażenie, że siedzi się na jezdni. Grześ zresztą o tym wszystkim natychmiast zapomniał.
Uczucie uszlachcenia. Okoliczności były dziwne, ale tak to poczuł. Przez chwilę pomyślał, że to banalne, ale czy na pewno? Naturalnie, samochodów wokół było tyle, że ekscytowanie się kolejnym blaszanym pudełkiem na gumowych rolkach trąciło banałem. Tylko… W tajemniczych, odległych wiekach ludzie żyli w jaskiniach i zapewne niemal każdy na ścianie swojej jaskini upamiętniał znaczące dla niego zdarzenia i osoby. Jeśli wychodziło mu lepiej niż innym, sąsiad pewnie zapraszał go do swojej jaskini, aby jemu z kolei okrasił ścianę obrazkiem tura czy gazeli. Artysta zapewne wracał do siebie obdarowany: jakaś ryba, suszony kawałek dzikiej świni… Aż zjawił się ten koleś, który wziął tłuszcz, popiół, ochrę, węgiel drzewny i z jaskini w Lascaux zrobił katedrę. To właśnie było Lamborghini wśród całej reszty samochodów. Przesadzał z wyobraźnią i wiedział to dobrze, ale jeśli to coś kupi, znajdzie się w sytuacji faceta mającego w kącie pokoju oryginalnego „Dyskobola” Myrona – faceta, który tę rzeźbę odświeża co jakiś czas mokrą szmatką, a w chwili roztargnienia może powiesić kapelusz na dysku. Może nie w aż tak ekstremalnej sytuacji będzie, ale blisko.
Poza tym było jeszcze to hasło: „Siadaj, Żydzie”. Bardzo łatwo mogące być odczytane źle. Natomiast w swojej głębi też będące świadectwem uszlachcenia i on o tym wiedział. Berlińska gojka zaprasza go, żeby sobie tego „Dyskobola” Myrona wyniósł ze sklepu z rzeźbami i mówi jeszcze, że mu w tym pomoże. Osobę postronną może razić skrócenie dystansu – mówi: siadaj – ale jego nie. W żadnym wypadku, bo to ona chce skrócić dystans! I nie z powodu jego domniemanej zamożności, a z powodu determinacji. Równie dobrze mogłoby to dotyczyć bardzo określonej główki kapusty – pewien królik chce takiej, a nie innej główki kapusty – tylko tyle. Po czym podejmuje wysiłki, aby ją dostać. Ta berlińska gojka chciała być bliżej tego wysiłku – interesował ją pot, zrujnowane mięśnie i czy w zwycięstwie nie ma goryczy, choć odrobiny. Czy warto było aż tak się poświęcać, aby na wyciągniętą rękę „Dyskobola” w rogu pokoju zarzucać kapelusz, albo aby przejechać się jedną z najbardziej ekscentrycznych w ostatnich latach wyścigówek? Można sobie wymarzyć kwiat, a potem go wyhodować, stworzyć… W jego życiu wszystko było do bólu realne, poza Mrówką. Czy Lamborghini Gallardo Super Trofeo Stradale przybliżało go do Mrówki, nie wiedział. Starał się zrobić coś, cokolwiek. Wiedział, że warto – teraz już tak.
No to wsiadł.
Można było na to popatrzeć jeszcze inaczej, bo przecież ta gojka niemal z pewnością zdawała sobie sprawę, że jest to gra, stylizacja. Że jest on Żydem umownym, jakimś Żydem, że nie jest Żydem ani konkretnym, ani kompletnym. Jego żydostwo niosło w sobie charakter uniwersalny: kogoś, kto ani nie zwątpi, ani nie złamie się, a jeśli się zaweźmie, to i państwo dla siebie też założy. Wyraźnie domagała się zaproszenia do tego państwa i – teraz dostrzegał to wyraziście – wcale nie z powodu wojny i mordu na sześciu milionach, które każdej niemieckiej gojce mogły wisieć kamieniem u szyi, nawet jeśli wybierała wyłącznie obrzezanych kochanków, przepadała za shoarmą, uwielbiała plaże w Tel Awiwie, a do poduszki czytywała Etgara Kereta. Domagała się zaproszenia z powodu sarkazmu – wyrozumowanego na samym sobie rozmachu – wyraźnie skłonna w nim uczestniczyć. No to wsiadł.
Monika i Maksi okrążali samochód i wyglądało to niemal jak menuet, a oni we dwójkę siedzieli w środku. Berlińska gojka miała na sobie sandałki, krótkie spodenki, luźną bluzkę. Mogła się tak ubrać, czy rozebrać – jej wola, a marzec był wyjątkowo ciepły. Wyciągnęła do niego prawą rękę. – Masz – podała mu kluczyk. Lewą sięgnęła do kieszonki, wydobyła pilota. Połać szkła przed nimi ruszyła, otworzyła nowe tajemnice świata – zapraszamy!
– Odpalaj.
Luciano Pavarotti za jego plecami w niskich rejestrach rzucił: „Infida[4]”! Fenomenalna scena, widział ją kiedyś i słyszał w Semperoper w Dreźnie, wiedział, jak brzmi ta „Infida”! Silnik powtarzał to raz za razem, on patrzył na berlińską gojkę, szyba została usunięta, a też być może można było polizać cukierek.
– Miriam – powiedział cukierek. – A ty?
– Greg.
– Hersz – uśmiechnęła się. – Ty skrzypek na dachu jesteś? Han Solo? Jedź, tylko na razie ostrożnie z gazem. Tutaj operujesz skrzynią biegów – naprowadziła jego ręce na manetki. Jej ręce były bardzo ciepłe.
Objechał kwartał Cytadeli, przejechał nad Hawelą, wjechał w Spandau nieustannie uważając na pedał gazu, jakby był to skorpion. Miriam wpadła… W irytację? Rozbawienie?
– Przesiądź się.
Mijali się tuż przed samochodem. Czy on się otarł o nią, czy ona o niego, nie wiedział. Teraz ona siedziała za kierownicą. – Patrz na moje ręce, czasami na stopy. Powiem ci.
Na stopy… a wyżej? Starał się nie bez przerwy. Na ręce też.
Lambo wystrzeliło jak korek od szampana, wpasowało się w strumień ruchu, zaczęło krążyć między pasami. Gaz, hamulce, gaz, hamulce. Ruchy kierownicą. Ryk pięciuset koni za plecami. Miriam skręciła na trzypasmową drogę. – Uważaj.
Prowadzone przez nią Lambo uciekało, jakby miało w nosie wszystkie możliwe zasady ruchu. Miriam była jak Afrodyta z jego niedawnego rojenia – trochę oburzona, trochę rozbawiona. Lambo rysowało swój wijący się – pomiędzy zaabsorbowanymi toczeniem się samochodami – ścieg na drodze, a Miriam oddychała głęboko po każdym co lepszym manewrze. – Twoje auto – powiedziała w pewnym momencie – a to tylko sygnał, zakładka. Chcesz jeszcze?
– Tak – powiedział. – Nie, teraz ja – Nie mógł się doczekać. Piekły go ręce.
Zjechała na parking. Przesiedli się znowu, ale teraz on ją na chwilę zatrzymał. – Coś od siebie chcemy?
– Może – położyła ręce na jego ramionach. – Uważaj. Zrywa na zakrętach.
– A ty?
– Ja też.
– To jaki problem?
Roześmiała się. – Jedź.
To pojechał. Nie był dobry, ale Lambo jakimś cudem ciągle było całe. Miriam się tylko uśmiechała, Grześ wymanewrował jakieś porsche, przyspieszył. – No?
– Zwolnij, zjedź na parking.
W tym samochodzie podobało mu się tylko przyspieszanie – wciskało w fotel jakby na pierś cisnęła otwarta dłoń olbrzyma. Zwalnianie wcale, chyba że ostro po hamulcach – wtedy czuło się wrzynające pasy. Ale to ona rządziła – miss Lambo – i Grześ pola do manewru nie miał. Zjechał, przekręcił kluczyk, dziesięć cylindrów umilkło. Odwrócił się.
– Zdaję sobie sprawę… – zastanawiał się. – Miriam, gdzieś ty się tego nauczyła? Przecież ty jeździsz fenomenalnie. Jak bogini!
Patrzył w jej oczy. Dwa migdały w pięknej oprawie, niżej ostry nosek i poruszające się w rytm oddechu chrapki, usta lśniące wilgocią, wygięte w kpiącym, trochę zamyślonym uśmiechu, podciągnięta górna warga. – Jeździłam w wyścigach – powiedziały usta. – Wracamy, Hersz. Bierzesz to auto?
– Zapłacę dwa razy tyle, jeśli ty w nim zostaniesz – powiedział bez zastanowienia.
Zaczęła się śmiać. – Może najpierw zapytaj, ile ono beze mnie kosztuje!
Faktycznie – nie wiedział.
Monika i Maksi czekali. Miriam – bo to ona podczas powrotu siedziała za kierownicą – postawiła Gallardo na parkingu przed salonem, obok innego Lambo, tak słonecznego, że aż bolały oczy kiedy się na nie patrzyło. Lusterka miało to Lambo na jeszcze ładniejszym pałąku – z wyciętą łezką w środku. Poznał – to było Diablo – najwyższa półka i też już nie produkowane. Podeszli Monika i Maks.
– Może takie? – Maks wskazał słonecznego potwora obok. – Jeszcze większy odlot. Zastanów się.
– Nie sprzedam – powiedziała Miriam.
Monika patrzyła trochę na nią, trochę na Grzesia. – To twoje? – zapytała.
Miriam nie odpowiedziała.
– Będziecie się ścigać?
– Chodźmy do środka.
Kilka osób i sami faceci – uprzejmi, wyprzedzający życzenia. Espresso, wysokie szklaneczki z wodą, czekoladki, herbatniki, Krug w kubełku, kieliszki. Maksi wypił dwa, Monika i Miriam po jednym, Grześ żadnego.
– Sto sześćdziesiąt dziewięć tysięcy, dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć. Euro. Bierzesz?
Wyciągnął smartfon, cierpliwie wklepał numer konta, nacisnął „Enter”. Gallardo było bajeczne i już było jego, ale nie mógł nie zapytać.
– Ze dwa razy tyle – odpowiedziała Miriam. – Ale możesz mieć je za darmo i wtedy ze mną w środku. Pod jednym warunkiem. Nie będziesz natarczywy.
Podpisał papiery.
– Hersz – miękko powiedziała Miriam – gdybyś chciał pojeździć, tak dla wprawy, to moglibyśmy jutro do Lipska. Na tym kawałku autostrady nie ma ograniczeń prędkości i moglibyśmy poszaleć. O której?
– Dziewiąta?
– O wiele za wcześnie – uśmiechnęła się. – Przyjedziemy za wcześnie, żebyś mnie zaprosił na obiad.
– Dostaniesz go w południe, tego Hersza – powiedziała Monika. Zawahała się. – Miriam, kim ty tutaj jesteś?
– Damą do towarzystwa? – zastanawiała się chwilę. – Kierowcą-pilotem? Sama nie wiem. Miałam wypadek. Sporo straciłam, a potem jeszcze więcej. To tutaj – rozejrzała się – to jest nagroda pocieszenia.
Kiedy wracali, Monika popatrywała na niego. – Ona cię podrywa – powiedziała w końcu. – Ale ma problem z samą sobą. Jakiś. Grześ, ja cię proszę, kontroluj to, co robisz. Kocham cię, braciszku, a mogę być zmuszona do przestępstwa. Nie chcę tego.
Kilka dni, a to i owo się wyjaśni – Alski.
[1] Bądź sobą – ang.
[2] Wielce szanowny pan – niem.
[3] Nie będę – jidysz.
[4] Zdrajczyni – wł. To trzeba usłyszeć! Autor ma na myśli zarówno Pavarottiego, jak i Gallardo.