Podróż(1) – Prolog(1/1)
Czternasty dzień grudnia to jeden z najkrótszych dni w roku. Najczarniejszych, nawet jeśli w nocy spadło trochę śniegu. O wpół do piątej Robert patrzył za okno. W świetle ulicznych latarń widział płaty błękitnawej bieli, okolone czarną geometrią płaszczyzn układających się jak ścieżki labiryntu – gdyby zmrużyć oczy. Zmrużył. Labirynt tam był, niczym projekcja jego wyobraźni od ponad dwóch lat – bo od ponad dwóch lat błąkał się po swojej wyobraźni niczym po labiryncie nie znajdując, jak dotąd, wyjścia. Westchnął – poza nim nikogo tutaj nie było i mógł sobie pozwolić na chwilę słabości. Dokładnie rok temu postanowił z nią skończyć i słowa dotrzymał – od tego czasu nikt nie ujrzał go bezsilnego wobec samego siebie. Tylko tutaj bezsilność była dozwolona, bo tylko tutaj, otoczony wiszącymi na ścianach fantasmagoriami, przed sobą samym zgadzał się na poluźnienie łańcucha, jakim sam siebie rok temu spętał i nie zdjął na ani jedną chwilę, nawet jeśli, tak jak teraz – u końca nocy – niekiedy pozwalał na głębszy oddech temu komuś wewnątrz. Zabiłby go wiele razy w ciągu tego roku, siedmiu miesięcy i dziewięciu dni, zabiłby z radością, z rozkoszą niemal, gdyby nie konieczność zabicia najpierw siebie. Kilka razy rozważał i taką możliwość, wykończony wyciem i miotaniem się tego uczucia którego nigdy nie rozumiał, któremu były bezwzględnie podporządkowane dwa lata jego życia, które go potem omal nie zagryzło i które w końcu, spętane, zepchnął w najgłębsze zakamarki duszy, żeby go nie słyszeć, wyjącego przez wszystkie noce i wszystkie dni. Słyszał i tak, nawet jeśli mniej. To jedno słowo: Helena. Read more „Podróż(1) – Prolog(1/1)”