Kobiety i Grześ – ósmy
Zdrowych, szczęśliwych i spokojnych Świąt. Ciasteczko – bardzo proszę. Też świąteczne, bo większe niż zazwyczaj. Zajmującej lektury 🙂
I teraz żałował, że nie pojechali tym Kadetem, bo spektakl wydawał się niepełny, w każdym razie finał nie był aż tak operowy, jak mógłby być. Dwa symbole czasów stojące w chromach, niklach i lakierach na parkingu, dziewczyny roześmiane i naraz papużki-nierozłączki, sekundy nie mogące spędzić bez mówienia do siebie i dotykania się nawzajem, Maks wyraźnie szczęśliwy na wyjątkowo krótkiej smyczy i on: siedzący sobie na murku żydowski desperado, co chwilę zarzucający za uszy długie włosy, wydmuchujący dym z kolejnego papierosa… W ciąży już byłeś – pomyślał. – I patrz, co się urodziło. A poród pełen bólu – na miarę epoki. Ból ostro chromowany i w metalicznych lakierach. Może się nic nie zgubiło – pomyślał jeszcze. – Może podbiegliśmy za szybko i przyjdzie czas na łapanie oddechu.
– Kot! – Monika stała przed Maksem, a ten tylko potakiwał głową. Tak, kochanie, zaraz, natychmiast, już jedziemy. Już lubię koty. Będę się nim opiekował i na pewno go nie wytarmoszę, jak mi nasra do butów. Nawet jeśli tak mówiłem, to zmieniłem zdanie. Kocham kota.
Sally podeszła do niego. – Pojedziemy z nimi? Po tego kota?
– Tak.
– To zgaś papierosa i chodź.
– Dlaczego zgaś?
– Bo w aucie się nie pali.
– Dlaczego się nie pali?
– Bo to moje auto.
Wybuchnął śmiechem.
Kot był uroczy. Oczywiście bardzo rasowy, z niebieskimi oczami i jasnobeżowymi wstawkami na idealnie białym futerku, ciekawski i śmiały. Maks oburzył się na jego propozycję kontynuacji. – Teraz ja – powiedział i zapłacił za kota. Zostawili kota, Monikę i Maksa przed ich mieszkaniem, pojechali do hotelu. Może trochę przesadził z gwiazdkami, ale Sally się podobało. Podjazd, hall, portierzy i cała reszta. Przed północą zeszli do baru na kolację. Szedł na miękkich nogach, bo Sally pokazała, co potrafi. Była fenomenalna – niemal niekończący się lunapark rozkoszy, jego członek budzony po raz któryś – już nie wiadomo który – i ona, rzucająca się na niego po raz kolejny. Aż tak nienasycona? Patrzył na nią, idącą przed nim, jak na fantasmagorię, a gdzieś z tyłu głowy kołatała mu myśl: po co to wszystko? Mogli się kochać i potem zasnąć wtuleni w siebie. Wtulić się w Sally? Roześmiał się, a ona się obejrzała. – Chcesz jeszcze?
Barenboim grał w szczególny sposób. Niesłychanie skupiony i precyzyjny trwał nad klawiaturą, uderzając w klawisze paradoksalnie oszczędnymi ruchami. Grał obok Beethovena, grał swoją wizję Beethovena niewiele przejmując się słuchaczami. On postąpiłby tak samo mając ten talent i te umiejętności – potrafił to docenić. Tylko to nie była jego wizja Beethovena. Bacha należy grać z metronomiczną precyzją, jedynie cieniowaniem nadając mu poszukiwane przez wykonawcę emocje, przy Beethovenie trzeba się spóźniać, przyspieszać, przystawać – tak rozumiał tę muzykę. Nie był znawcą. Nie wychodził z koncertu rozczarowany, dowiedział się przecież, jak brzmi Beethoven grany jak Bach. Listu do nieśmiertelnej ukochanej w tym nie było. Beethoven być może spóźnił się z jego doręczeniem, a Barenboim dowiódł, że można go dostarczyć na czas. Tylko… list był nieco suchy. Grześ trzymał się pauzy, jako najlepszej formy wypowiedzi.
– Dziękuję ci – powiedziała jeszcze raz Monika po koncercie. – Zawsze możesz na mnie liczyć i po co ja to mówię.
– Ośmielasz mnie – mruknął. – Gdzieś, kiedyś… możesz być tak niezbędna, jak powietrze.
– Chodź już – wołała Sally, pedał gazu roztapiał się pod jej stopą. – Wracamy!
Dokąd? – pomyślał. Nie miał wizji, co dalej.
Wsiadł, Sally ruszyła. Po pół godzinie jechali szeroką aleją w kierunku autostrady.
– Greg, skąd masz tyle pieniędzy? – zapytała nie odrywając oczu od drogi.
– Z wynalazków – odpowiedział.
To był jedyny raz, kiedy zadała mu to pytanie.
Wtedy zadzwoniła mama. – Grzesiu, czy mógłbyś przyjechać?
– Tak, mamo.
Dwa dni później.
– Mam raka, synku.
Można mieć różne rzeczy. Tysiąc złotych, butelkę wódki, hulajnogę. Można mówić, że się je ma – te rzeczy. Ale jeśli ktoś mówi: mam raka, to ma na myśli zupełnie coś innego. Nie: że on ma raka, tylko: że rak ma jego. Widział przerażenie i panikę w oczach mamy, pewnie mama to samo widziała w jego oczach. Ale nawet jeśli, to tylko przez chwilę, bo w następnej był już gotów do walki z tym kimś, kto postanowił mu mamę odebrać. Rak postanowił, ale on też.
To był rak pęcherza moczowego, mama zauważyła, że woda w klozecie ma czerwonawy odcień. Rozpoznanie postawiono stosunkowo szybko, mama była już po ustaleniu diagnozy i pierwszym, oszczędnym zabiegu. Naciek nowotworowy nie przekraczał błony mięśniowej pęcherza i to wydawało się rokować dobrze – w jedną noc nauczył się z Internetu niemal wszystkiego, co o raku pęcherza tam napisano. Mama popłakiwała, a on zmieniał strony internetowe jak automat. Od czasu do czasu sięgał obok i gładził mamę po twarzy… potem zlizywał słone kropelki z ręki. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że większość z tego, co czytał, to sieczka, ale musiał się jakoś przygotować. Sally dzwoniła i pytała co się stało, odpowiadał niechętnie. To była sprawa osobista, mimo wszystkich emocji które go z nią łączyły nie doszedł do tego stopnia intymności, żeby rozmawiać z nią o mamie – mogłaby nie zrozumieć. Monika natomiast… było to zupełnie coś innego.
– Poszukać ci specjalistów? – zapytała, kiedy zadzwonił. – Przyjechać?
– Nie wiem – odpowiedział. – Panika, tak. Ale staram się uzbroić.
– A mama? Ciocia Halinka?
– Trochę płacze.
– To przyjadę. Mam czym – roześmiała się. – Nadziei nie traćcie.
– Ciociu?
– Moniczko, kochanie moje.
Patrzył, jak się obejmują. Kobiety robią to inaczej i nawet jeśli przecież był synem swojej mamy, trochę Monice zazdrościł. Była niesłychanie blisko. Czyżby jednak były to straceńcze próby nawiązania kontaktu pomiędzy zupełnie odrębnymi gatunkami, tylko przypadkiem zewnętrznie pasującymi do siebie? Czyżby mama wolała córkę? Nie wiedział.
– Chodź do nas, głupku – Monika wyciągnęła rękę.
Doktor Weininger, co za idiota! Z drugiej strony… Dopiero dzięki niemu pewne dotychczasowe oczywistości stały się znacząco nieoczywiste. Jeśli ludzie myślą nieliniowo – a tak mu wychodziło – to kobiety o wiele bardziej. Ucz się, Grześ, pomyślał, zanurzony w nie do końca dla siebie czytelnych emocjach. Mama i siostra, no tak. Przerażenie cofało się rakiem, zaczynało być cieplej.
– Jeżeli chcesz, to pójdę z ciocią do kogoś z berlińskich sław urologicznych – powiedziała Monika. – Zobaczymy, co on powie i potem pomyślimy. A… – ujęła mamę za ręce – ciocia by do nas przyjechała na leczenie?
– Córciu – mama mówiła nieśmiało. – Ja bym wolała koło domu. Ja wiem, chcecie jak najlepiej, ale tutaj też są przecież dobrzy lekarze. Pani profesor mówiła…
– Lekarze w tym kraju to pazerne i leniwe nieuki – oświadczył.
– Skąd to wiesz?
– No… z facebooka. Wszyscy tak mówią.
– Z facebooka dowiedziałam się kiedyś, że kartofle napadają na ludzi. Ciocia się pakuje – powiedziała bezceremonialnie Monika. – Jedziemy do Berlina. We dwójkę.
– Ja nie?
– Ty nie – potwierdziła Monika. – Będziesz przeszkadzał. Ale dostaniesz zadanie.
– Jakie? – zapytał.
Siedzieli w jego pokoju, tym najbardziej ulubionym. Mama zasnęła, oni pili wino.
– Dobrze mi z tobą – powiedziała. – Odzyskuję spokój. Tato się znowu pogorszył, mama histeryzuje. To tutaj to właściwie oaza spokoju, w porównaniu z katastrofą u mnie. Moja mama do twojej jutro wpadnie, może to im obu dobrze zrobi. Parkinson to choroba nieodwracalna, żeby nie wiem jakie implanty do mózgu pozakładać i ja to wiem. Dostatecznie wielu profesorów z tatą odwiedziłam. Należy się cieszyć tym, co jest, to jedyna sensowna odpowiedź. A rak pęcherza może być, albo może nie być, zobaczy się – popatrzyła na niego, napiła się wina. – To buduj ten dom, z kotem i kotletami.
– Teraz???
– A kiedy?
– A mama?
– Jak się dowie, że budujesz dom, dla niej, dla tych kotletów i kota, to będzie chciała zobaczyć. To wciąga, chcesz popatrzeć, po prostu – przejechała mu ręką po włosach. – A przecież o to chodzi. Bo po to, żeby popatrzeć, trzeba żyć. Trzeba chcieć żyć, braciszku. Myślałam, że o tym właśnie są twoje badania, ale ja jestem głupia cipa i może coś źle zrozumiałam.
Grzegorz nagle zdał sobie sprawę, że Monika właśnie uświadomiła mu, na co się poważył. – Bardzo dobrze zrozumiałaś – odpowiedział. – Może nawet lepiej niż ja.
Kawałek ziemi pod dom znalazł na skraju wsi leżącej tuż poza granicami metropolii. Jedna z ostatnich oaz spokoju w okolicy, powiedział prowadzący biuro nieruchomości. Właściwie są to trzy działki, ale jeśli chce pan wszystkie trzy, nie ma przeszkód. Grześ chciał wszystkie trzy. Tak stał się właścicielem nieco pofałdowanego terenu, chaotycznie porośniętego drzewami i krzewami, w jednym kącie z okazałym wysypiskiem śmieci, rozpościerającym się od niego do centrum rodzajem nieregularnego klepiska na którego skraju stało coś w rodzaju betlejemskiej stajenki, z przylegającą do niej jedną, wyszczerbioną ściana niegdyś stojącego tutaj budynku – resztę skrzętnie rozebrano. Obejście tego wokół trochę trwało – i nie tylko ze względu na okazałą powierzchnię. Chwilami trzeba było przedzierać się przez nie lada malinowe chruśniaki. Nie zawrócił po maczetę, natomiast posuwając się wzdłuż granicy – teraz już własnej – hacjendy, coraz bardziej nabierał przekonania, że należy z tego zamętu ocalić, ile się da. Ewentualnie trochę przyciąć.
Na myśl o niemal pewnej, niepohamowanej ciekawości państwa, skąd się wzięły jego pieniądze, dostawał wysypki jeszcze zanim Monika zasugerowała mu ten szczególny rodzaj drabiny do wydobycia mamy ze studni choroby. Teraz, jedną nogą już stojąc na drabinie, drapał się niemal bez przerwy i na dokładkę miał katar. Sam pilnie potrzebował lekarstwa. Apteka nosiła nazwę „Biuro doradcy finansowego”, a lekarstwo? Właśnie przed nim siedział.
– Czy mógłby pan opowiedzieć jeszcze raz od początku? – zapytało lekarstwo i uśmiechnęło się. Uśmiechem bezczelnym, trochę chuligańskim, niewątpliwie na tyle zaraźliwym, że sam zaczął się uśmiechać. – Panie Grzegorzu?
– Ja, proszę pani, jestem trochę nierozgarnięty i to może dlatego – powiedział z powagą. – Wszystko zaczęło się od doktora Weiningera.
– Pan jest zwolennikiem poglądów doktora Ottona Weiningera? – zapytało lekarstwo i miało to chyba zabrzmieć groźnie. Ale, co ciekawe, ta dziewczyna – mająca być lekarstwem na jego kłopoty – nie przestawała się uśmiechać. Była ładna, tym szczególnym rodzajem urody, cechującym chuliganki; pójdą z tobą na cudze jabłka i będą miały pretensje, żeście za mało nakradli. Leciutko skośne, zielonkawe oczy, wyraźnie zaznaczone kości policzkowe, minimalnie zadarty nosek, usta, których kąciki unosiły się co chwilę. Starsza od niego – mogła kończyć studia, kiedy on był w podstawówce. Emanowała siłą i zdecydowaniem: przytuli, ale postaw się – to zaciśnie ręce na szyi. Postanowił być ostrożny.
– W żadnym wypadku – odpowiedział. – Choć nie kryję, że jego wpływ na mnie był znaczący i twórczy. A pani?
– Uwielbiam się nim irytować – oświadczyła. – Za każdym razem mam dzięki niemu pretekst do napicia się wina.
Aha – pomyślał. – Czy napijemy się wina?
– Nie tym razem – spojrzała na niego spod oka. – Jak się uporamy z legalizacją transferu tej forsy, może pan powtórzyć pytanie. A na imię mam Beata.
Wyciągnęła do niego rękę.
Wstał. – Grzegorz – powiedział i też wyciągnął rękę.
Uścisk miała ciepły i silny. Dalej wszystko potoczyło się gładko. Zamiast tłumaczyć się potem w urzędzie skarbowym, skąd wzięły się pieniądze, należy je zgłosić. Są przepisy o unikaniu podwójnego opodatkowania, a najbardziej złodziejskie pieniądze, uśmiechnęła się trochę cynicznie, są zawsze najbardziej chronione. Twoje są opodatkowane w Niemczech i tutaj nikt ich nie ruszy. Sama to załatwię, powiedziała, tylko zostaw mi wszystkie papiery i podpisz upoważnienia. Zawiadomię cię o efekcie i wtedy zaprosisz mnie na wino. Aha, zapewne cię poproszą, żebyś się zjawił. Ponieważ jesteś wystylizowany, stłumiła śmiech, idąc do nich wystylizuj się jeszcze bardziej. Ludzie są straszliwie zabobonni. Ortodoksyjny Żyd mógłby na przykład rzucić klątwę na urząd.
Teraz śmiał się już jawnie. – Beata – zapytał – jeśli zaproszę cię na wino, nie narażę się nikomu?
– A niby komu? – zapytała.
– Mężowi, na przykład – podobała mu się coraz bardziej. Była wspaniałą chuliganką.
Zaczęła się śmiać. – Miałam jakiegoś męża – powiedziała, kiedy się uspokoiła. – Ale zrezygnowałam. Hodowla chomika stawia większe wyzwania, a ja mam złożoną naturę. Nawet w najlepszej doniczce młotek nie zakiełkuje.
Na dokładkę nabierał do niej szacunku. Przeprowadziła go przez bank, gdzie była urocza i niezwykle kompetentna pani Julia, przez urząd skarbowy, dokąd ubrał się stosownie do wskazówek i gdzie czekała na niego pani Eliza, wszystko zgrało się rewelacyjnie. Światem rządzą kobiety, zauważył, tylko nikt tego nie dostrzega. Faceci ze swoją ubogą, monotonną wyobraźnią zginęliby w pięć minut, gdyby nie one. Co je, w takim razie, powstrzymuje? Może one po prostu jeszcze nie wiedzą, że rządzą?
Z Berlina zadzwoniła Monika. Wszystko idzie jak najlepiej, oświadczyła. W Charité[1] badał mamę sam profesor, kierownik kliniki urologii. Dotychczasowe postępowanie było jak najbardziej słuszne i zapewne byłoby takie dalej. Natomiast profesor, gdyby mama u nich została, proponował kilka dodatkowych procedur rozpoznawczych, pobranie ponownie wycinków, dobranie chemioterapii w badaniach genetycznych i wdrożenie kilku jej cykli, a potem leczenie czymś, czego do końca nie zrozumiałam. To ma związek z gruźlicą i podobno jest bardzo skuteczne. Mama się zastanawia.
– Daj telefon mamie – poprosił.
– Dobrze.
– Grzesiu? – głos mamy był zaskakująco jasny. Może to wpływ Moniki?
– Ty się nie zastanawiaj – powiedział. – Ty powiedz, że się zgadzasz. Po jaką cholerę mam budować ten dom, jeśli się nie zgodzisz i wszyscy będziemy siedzieć na minie?
– Ale Grzesiu! – mama zaniemówiła. – Jaki dom?
– Ten, który zbuduję. Działkę już kupiłem. Dla nas ten dom.
– I każesz mi tam mieszkać?
– Nie każę – rozmowy z mamą bywały trudne. – Poproszę cię. Poza tym kot i tak dalej. Ogród, może rybki. Drzewa, ptaki, te rzeczy.
– Kot będzie na nie polował – powiedziała stanowczo mama.
– No to będziesz pilnować kota.
– Nie chcę pilnować kota – oświadczyła mama. – Za stara jestem i chora.
– Akurat za stara – burknął. – A choroba, to wiesz – podniósł głos. – Idź do tego szpitala.
– Ale to będzie kosztować.
– Mamo! – prawie wybuchnął. – Twoje to jest zmartwienie? Ty masz wyzdrowieć!
– Grzesiu? – pytanie mamy zadźwięczało ostrzeżeniem. – Skąd ty masz pieniądze?
– Z wynalazków.
Cisza.
– Dobrze – westchnęła mama. –Pójdę, skoro się wszyscy upieracie. I jeszcze ten dom. Ładny będzie?
Nabrał głęboko powietrza. Wypuścił. Nabrał jeszcze raz. – Nie wiem jeszcze. Rozejrzę się. Rysunki ci przywiozę jak najprędzej.
– Dobrze, Grzesiu. Pójdę. Przywieź. Kocham cię, synku.
– Mamo… – zawahał się. Od zawsze miał dziwne problemy z deklaracjami wobec mamy. – Kocham cię też, przecież wiesz. Daj Monikę teraz.
– Poczekaj, wyjdę – głos Moniki, trzask zamykanych drzwi. – Już. No, wojowniku!
– Co, wojowniku?
– Nawet mamę przestraszyłeś.
– Nie chciałem.
– Ależ ty jesteś wycofany! Ale udało się i pójdzie. Tobie się udało. To jest tydzień w klinice i potem możesz mamę zabrać do domu. A potem znowu przywieźć, oni powiedzą kiedy. Do zobaczenia się z tobą i nie zbaczaj z tej drogi. Bądź odważny, nawet gdybyś miał skończyć jako głowa Holofernesa!
– Dlaczego? – poczuł zimno na plecach. Serce zaczęło mu walić.
– To intuicyjne, braciszku. Wydaje mi się, że nie skończysz.
Jechał do Drezna i zastanawiał się, co właściwie Monika miała na myśli. Jako głowa Holofernesa, nie jak Holofernes? Jego głowa odcięta przez jakąś Judytę i potem postawiona na kominku na przykład, albo na nocnym stoliku, aby ona patrzyła na nią i ciekawe z jakim uczuciem, albo żeby on patrzył na jej sypialniane ekscesy? Może Monika uważa, że każdy facet kończy jako głowa Holofernesa, a akurat on ma szanse nie skończyć? Z żadną z dotychczas napotkanych dziewczyn nie czuł się aż tak związany, żeby zostać aż głową Holofernesa, chyba że… Karolina, no tak. Mrówka. Ale Mrówka zniknęła. Dodał gazu, samochód chrząknął i odmówił. To jechał dalej prawym pasem, między ciężarówkami. Ani się nie spieszył, ani nie irytował. Był archaiczny, był pterodaktylem w przestrzeni pełnej wyścigowych indyków.
W mieszkaniu było pusto, Sally pojechała na Rugię i podejrzewał, że niekoniecznie sama. Trochę mu się tak od jakiegoś czasu wydawało i nieszczególnie nad tym ubolewał. Teraz, kiedy rozpoczynał rekonfigurację swojego programu na życie, nawet było to korzystne; to mama go potrzebowała, nie Sally i nie zamierzał obu tych relacji zderzać ze sobą. Zrobił sobie kawę, zamówił pizzę, usiadł przed komputerami. Ogryzał pierwszy kawałek ciasta z serem i szynką, kiedy machina zaczęła przedstawiać sugestie. Poprosił o dokonanie dość ryzykownych operacji i poszedł spać. Zajrzał do niej następnego dnia, w trzeciej godzinie sesji we Frankfurcie. Był zamożniejszy o siedemset trzydzieści dwa tysiące, osiemset piętnaście euro. Na razie wystarczy, pomyślał. Chciał mieć przede wszystkim spokój. Mama była najważniejsza, nawet jeśli program wokół mamy nieoczekiwanie się rozbudował.
Na Plancku zawiesił harmonogram stypendialny, pożegnał się z koleżankami i kolegami – na jakiś czas, tak się zastrzegał. W oczach kilku osób dostrzegł szczery żal i szczerą nadzieję. Obiecał coś rozpocząć, jak tylko jego osobista sytuacja się ustabilizuje. Rozpocząć łącznie z pozaprogramowymi szyderstwami z okoliczności współczesnej przyrody. Pozaprogramowymi? Zdał sobie sprawę, że był nimi przepojony. Profesor Juskind był zmartwiony, ale pełen zrozumienia. Wsiąkniesz w normalność, to ci grozi, powiedział. My tutaj wszyscy jesteśmy nienormalni. Może uratuje cię żydowska stylizacja, może jest w tobie aż tyle z Żyda, że wystarczy na zatrzymanie cię w krainie absurdu. Wracaj, nawet z mamą wracaj. Byłoby ciekawie patrzeć, jak boisz się jej narazić. Wracaj Greg, nie zapominaj o nas.
W drodze powrotnej z Plancka zajechał do administracji osiedla, na którym mieszkał. Po krótkiej wymianie zdań kupił mieszkanie, w którym tyle przeżył. Niemało. Z Sally, a potem z machiną do robienia pieniędzy. Nie zamierzał jej przenosić.
Kiedy wracał, od auta odpadł kawałek progu po prawej stronie, a chwilę potem przeminął z wiatrem fragment podłogi przed siedzeniem pasażera. Do środka trochę wiało.
– Siądź z tyłu – powiedział do mamy.
– Dlaczego?
– Bo z przodu wieje.
– Skąd wieje? – mama sadowiła się na tylnej kanapie. Były tam dwa przetarcia i spod nich łuszczyła się gąbka. – Grzesiu, tu nie jest za czysto.
– Nie narzekaj.
– Grzesiu – mama była łagodnie stanowcza. – Co tam z przodu wieje?
– Podłoga – mruknął.
– Nie rozumiem. Podłoga nie wieje.
– Jak odpadnie, to wieje. Z dziury w podłodze.
Mama zaczęła się śmiać. – To może teraz ty kup sobie samochód. Skoro dziewczynom już kupiłeś?
Trochę był zirytowany. – A pojedziesz ze mną? Po to auto?
– Tak, Grzesiu.
Jakoś wrócili. Następnego dnia koło południa zapakował znowu mamę, dziwnie pełną wigoru, na tylne siedzenie, sam usadowił się za kierownicą.
– Może by to się dało zalutować jakoś? – mruknął nie odwracając głowy.
– Eee – pełen dezaprobaty głos mamy. – Parkiet połóż. Ładnie wygląda i w nogi ciepło.
Na wszelki wypadek nie odpowiedział. Mogłoby się okazać, że mama znowu będzie lepsza.
Na obrzeżach metropolii był kwartał salonów samochodowych – istne automobilowe miasteczko. Zajechał pod pierwszy z brzegu, wyłączył silnik.
– Idziemy?
– Grzesiu – mama była poważna i raczej nie miała zamiaru wysiadać. – A jakie auto chcesz kupić?
Zamyślił się. – Z całą podłogą – odpowiedział. – Może być parkiet.
– To wiem – mama nie wychodziła z roli. – Ale auta rozmaicie się nazywają. Wyglądają też różnie.
– Moim zdaniem wszystkie są takie same – odparł, zaciekawiony dokąd ich ta dyskusja zaprowadzi. – Oczywiście różnią się kolorami i jeśli o mnie chodzi, wolałbym jakiś szary.
– Może być – zgodziła się mama. – Ale wybór auta to poważna sprawa. Trzeba brać pod uwagę wszystkich, którzy będą nim jeździć.
O co tu chodziło? – Przecież właśnie dlatego cię wziąłem.
– Wziąłem… – mama chwilę milczała. – Wziąć to sobie możesz kanapkę z serem. Krawat ewentualnie. Aha, jeszcze kogoś za żonę możesz wziąć. Myślałeś o tym?
Rozmowa stawała się niebezpieczna. – Wstąpię do zakonu – mruknął.
– Chyba do żeńskiego. Monika to i owo mi opowiadała.
Teraz zapadła cisza. I trwała.
– Ja wiem, jakie powinieneś mieć auto – wypaliła nagle mama.
– jakie?
– Jaguara!
Jaguara??? Powoli odwrócił się, przyjrzał się mamie. Jak na chorobę, wyglądała dość zdrowo, nie była też jeszcze w wieku, w którym doznaje się starczych spustoszeń umysłowych. – A niby dlaczego Jaguara? I skąd w ogóle wiesz, że jest auto Jaguar?
– Z Internetu. Jak pojedziesz dalej prosto i potem zakręcisz w prawo, trafisz akurat na Jaguara.
Cholera jasna! – A pierwsze pytanie? – zapytał grzecznie. Kompletnie był zdezorientowany. Za długo przebywał poza domem, zdaje się.
– Dlaczego Jaguar? Bo dbam o naszego kota.
Dżizas! To się nie dzieje naprawdę, pomyślał. – Jakiego kota???
– Tego, którego chciałeś mieć w domu, który zbudujesz. Nie chcesz?
– A co to ma wspólnego z Jaguarem?
– Jaguar to też kot – wyjaśniła mama. – On się będzie lepiej czuł w aucie Jaguar. Nasz kot.
– A skąd on będzie wiedział, że to Jaguar?! – prawie wybuchnął. – I dlaczego kot ma się rozbijać samochodem?
– Do weterynarza, na przykład?
Bez słowa odpalił silnik, pojechał prosto, skręcił w prawo, wjechał na parking, stanął, odwrócił się. – Proszę – powiedział. – Kupuj.
I tak mama kupiła mu Jaguara. Zupełnie idiotyczne auto, jego zdaniem. Za długie, za szerokie, za dużo przycisków, ekranów, lusterek… Za dużo wszystkiego. Obserwując poczynania mamy w salonie samochodowym doszedł do wniosku, że coś przegapił, może za rzadko bywał w domu w ostatnich latach a mama prowadziła jakieś życie… bliżej nieokreślone, ale pełne zgorszenia. Swobodnie rozmawiała ze sprzedawcami, wsiadła do auta, odpaliła je, pokręciła głową. No nie! Dźwięk silnika się mamie nie podobał!
– Nie dźwięk silnika – powiedziała mama w przelocie. – To auto to cegła, ale staram się być uprzejma. Mógłbyś się włączyć.
Włączył się, ale pogubił się po paru chwilach. Mama rozmawiała o przyspieszeniu, zużyciu paliwa i rodzaju opon. Można było zwariować. A mielone? Gdzie jego mielone???
– Grzesiu – mama kiwała na niego ręką. – Podejdź do nas. Pan pyta, czy chciałbyś head-up display.
Sprzedawca czekał.
Panika. O kurwa, co to jest??? – Proszę zademonstrować – polecił.
– Panowie mają dwa egzemplarze. Różnią się drobiazgami i właśnie tym wyświetlaczem. Jeden z nich go nie ma. Usiądź, Grzesiu – uśmiechnięta mama zapraszała go za kierownicę. Siedzący obok sprzedawca nacisnął którąś z ikonek na ekranie i na szybie przed nim ukazały się jakieś znaczki. Patrzył chwilę.
– Nie – zdecydował. – Rozprasza uwagę. Większość tych wynalazków rozprasza.
– Masz rację, Grzesiu. Też tak uważam. Zresztą ten drugi jest ładniejszy, taki srebrzysty. Już go widziałam.
– Dobra – zdecydował się. – Bierzemy tamtego. Mam dwie prośby – wyciągnął kluczyki od Kadetta. – Proszę z mojego samochodu przełożyć wszystko do tego… Jaguara. Samo auto zabrać i zezłomować, żebym sobie tym nie musiał zawracać głowy.
– Zapewne da się to zrobić – subiekt kłaniał się. – Przygotowanie państwa Jaguara i cała reszta więcej niż godzinę nie zajmie. Poczekacie państwo przy kawie?
– Tak. Chodź mamo.
Mieszał cukier w filiżance, a w głowie kicały mu zające. Niektóre grały na nosie, niektóre robiły zyg zyg marchewka. Co tu się działo? Mama grzecznie popijała herbatkę.
– Możesz mi wyjaśnić? – zapytał patrząc w bok.
– Co takiego mam ci, Grzesiu, wyjaśnić? – mama czasami używała tonu grzecznej uczennicy, ale tym razem wydało mu się to przesadne. Postanowił zaatakować wprost.
– Ty masz prawo jazdy?
– Mam – odpowiedziała mama. Jeszcze grzeczniej.
– Kiedy zrobiłaś?
– Grzesiu – ton mamy stał się przymilny. Pogłaskała go po ręce. – Idzie dwunasty rok jak ciebie nie ma w domu. Coś musiałam robić, to poszłam na prawo jazdy. Teraz prawie wszyscy mają prawo jazdy, to pomyślałam sobie, dlaczego nie ja. Ja lubię samochody.
Trochę był oszołomiony. – Jeszcze powiedz, że masz auto – prawie burknął.
– Nooo… – cisza. – No… trochę mam – oświadczyła odważnie mama. – I co z tego? To takie malutkie auto.
Łokcie miał oparte o stolik, w rękach głowę. Jeszcze trochę, a mi ta głowa odpadnie, pomyślał. – A co to jest, to trochę?
– Bo on jest kupiony na spółkę. My nim jeździmy na różne wycieczki.
– Jacy: my???
– Nie mogę ci powiedzieć.
Facet!!! Coś w nim wrzasnęło wniebogłosy. No, facet! Przecież to kompletne zgorszenie. A moje kotlety? Zupa jarzynowa? To się mamuśka dobrze kryła, no! Przyjrzał się mamie kątem oka, błyskawicznie policzył. Nie miała jeszcze sześćdziesięciu lat. Włosy zrobione, ładne, niebieskie i wcale nie wypłowiałe oczy, trochę szelmowski uśmiech. Zmarszczki, no wiadomo. Ale figura niezła, łydki zgrabne. Cholera jasna! W najdzikszych snach nie przyszło mu dotąd do głowy, że będzie własną matkę oceniał pod kątem klasycznie kobiecych walorów. Wolałby, żeby miała ich mniej. I żeby była zaniedbana. Ale nie, musiało być akurat inaczej. Cholera jasna, powtórzył w myślach. I teraz ja zbuduję dom, a moja własna rodzicielka któregoś dnia przyprowadzi jakiegoś obleśnego starucha i powie, że oni, we dwójkę, będą do rana oglądać telewizję i żebym sobie nie przeszkadzał.
– Co to za auto? – zapytał krótko.
– Smart Roadster – odpowiedziała mama, jakby ciszej.
Ja cię… !!! Aż zawyło w nim. Wiedział, co to za zabawka, aż takim ignorantem w końcu nie był. Natychmiast wyobraził sobie mamę z jakimś łysym, garbatym gnomem, nie!, lepiej żeby miał takie siwe resztki, jak rozbijają się autem bez dachu po jakichś kurortach dla zboczonych emerytów. Podszedł subiekt, za nim drugi, z papierami.
– Proszę, tu są kluczyki – podał mu dwa obłe breloczki. – On działa na dotyk, pani już to przerabiała – ukłonił się mamie. – Jeszcze tylko podpisać papiery, formalności finansowe i auto jest państwa. Kto z państwa będzie podpisywał?
– Ja – powiedział Grześ. Podpisał po kolei wszystkie, zerkając co chwilę na mamę i zastanawiając się, dlaczego taki wariant, jaki właśnie odkrył, nie przyszedł mu do tej pory do głowy. Właściwie? Uśmiechnął się mimowolnie. – Kwota?
– Tutaj – subiekt przełożył dokument sprzedaży na wierzch.
Wyciągnął smartfon, zalogował się do banku. Cierpliwie wklepał numer konta, kwotę.
– Proszę sprawdzić – powiedział. – Przelew powinien być za chwilę.
Drugi subiekt oddalił się, wrócił po chwili, kiwnął głową.
– Życzymy państwu dobrej jazdy i dziękujemy za zaufanie.
Wyszedł z mamą przed salon, wyciągnął jeden brelok. – To masz – powiedział. – Jedziemy do domu. Ty prowadzisz. Skoro masz prawo jazdy? Jak wrócimy, sam zrobię kotlety.
Po raz kolejny okazało się, że nic nie jest takim, jakim się wydaje.
Do spotkania po świętach – Alski 🙂
[1] Szpital kliniczny w Berlinie, jeden z największych i najbardziej renomowanych europejskich szpitali.