Kobiety i Grześ – trzeci
Niekiedy będę dorzucał jakieś drobiazgi na temat pisania tej powieści i jej samej. Podejmę starania, aby nie nudzić. W zamyśle powieść miała być rozrywkowa. Jeżeli miały się pojawiać jakieś podteksty, to co najwyżej ironiczne, sarkastyczne (o sarkazmie w powieści jest to i owo), ostatecznie przelotnie szydercze komentarze do obyczajowej współczesności. Chyba wyszło i staram się, żeby taka ona była nadal, bo przecież nie skończyłem jej jeszcze. Bohaterki i bohaterowie zawsze chodzili u mnie „na długiej smyczy” i ta zasada została na „Kobiety i Grzesia” przeniesiona maksymalnie. Powieść jest pełna poczynań i refleksji, które narzucili sami bohaterowie, a ja im w tym nie przeszkadzałem i dzisiaj uważam, że to oni sami stworzyli opisany przeze mnie świat – ja tylko miałem pomysł i czasami mówiłem do któregoś z nich: lepiej tego nie rób. Nie zawsze mnie słuchali. Zapraszam – kolejny etap rozwoju osobowości Grzesia.
Zdawał na Wydział Fizyki, Astronomii i Informatyki – dostał się z drugim wynikiem. Dziekan wręczał mu indeks. Był z siebie dumny, posłał wszystkim fotki z inauguracji, tylko Mrówce nie posłał, bo dokąd? Październik to była bieganina, z wolna wyzbywał się nieśmiałości w tak nowym środowisku, choć parę razy, nocą zasmarkany, wycierał nos w poduszkę i szczęście, że wujek Lech ten akademik załatwił – jego kolega z roku był szarą eminencją Wydziału Lekarskiego Collegium Medicum. Pokój był dwuosobowy, a kolega Romek też trochę zestrachany. Do mamy dzwonił codziennie, ułożył sobie fajną taryfę na komórkę i mógł opowiadać godzinami. Już pod koniec listopada były to kwadranse, bo zaczynał bobrować w życiu klubowym i w ogóle… Zaczęły się dziewczyny, no tak. Anna była pierwsza.
Poszli na koncert Lady Pank, przewrzeszczeli cały wieczór, potem wracali na osiedle pomrukując do siebie: marchewkoowe – pole rośnie wokół mnie, potem próbowali trzymać ręce na uwięzi, potem szukali miejsca, gdzie mogliby zdjąć te uwięzi – przynajmniej on tak czuł. Koleżanka Anny spała u swojego chłopaka, a pokój był na pierwszym piętrze. Wspiął się po rynnie i nawet nie zamknął okna, a był to listopad. W listopadzie przy otwartym oknie było im gorąco! Okno zamknął nad ranem. „W marchewkowym polu jak warzywo tkwię, głową na dół zakopany niczym struś” – mógłby sobie w tamtym czasie zaśpiewać, Aneczka zresztą też, bo lepsza nie była. A co się może zdarzyć? Jak w piosence – „wszystko się może zdarzyć”.
Była w jego życiu jak dar bogów. Drobna blondynka o twarzy i sylwetce nimfetki, poruszająca się i zachowująca jak nimfetka właśnie, aż tak bardzo radośnie odkrywająca swoje seksualne chęci i talenty, że kiedy, w nadmorskim apartamencie, który wynajął na weekend za całość wujowskiego stypendium, zaproponowała mu, wijąc się wokół niego jak żmija która właśnie dowiedziała się, że jest żmiją… Zaproponowała mu, żeby skręcili sobie pornola. Zgodził się więcej niż radośnie. Skręcili trzy i to on był tym, który trzymał komórkę nad jej idealną cipką. Potem wyrastrował twarze, a ona jeden z trzech umieściła na PornHubie. Fascynujące było patrzeć na samych siebie kochających się i nieodmiennie kończyło się to tak samo. Potem sprawdzali, ile ich film miał odtworzeń. Trzydzieści tysięcy po dwóch miesiącach trochę ich zaskoczyło. – Dajemy ludziom mnóstwo radości – powiedziała Anula. – Może jeszcze?
Ale nie tylko to. Studiowała na pokrewnym wydziale: Biochemii, Biofizyki i Biotechnologii. On był na etapie fascynacji ideami Rogera Penrose’a, współpracownika Stephena Hawkinga. Nie było to łatwe. Idee Hawkinga wisiały nad kosmosem – i pytanie: czy coraz bardziej poznawalnym – jak jego postać, poskręcana, wynaturzona w chorobie, wisiała nad nimi wszystkimi – przecież gładkimi i zręcznymi, a zupełnie nie dającymi sobie rady z pojęciami dla niego podstawowymi. Może miał więcej czasu, żeby myśleć? Penrose poszedł w innym kierunku i radykalnie dalej. Szukał zjawisk kwantowych mogących powodować, że mózg staje się umysłem. Mimo wszystkich dociekań, niekiedy wręcz desperackich, nadal nikt tego nie wiedział, a Roger Penrose miał pewną ideę. Wydawało się, że jest to kwestia ilości – czegoś, o czym nawet nie wiemy, że nią jest – zarówno w podłożu materialnym, jak i w ilości procesów. Fascynujące zjawisko czerwieni zachodu słońca gdzieś przecież powstaje i nazywa się to najpierw mózgiem, a potem umysłem: w odbiorze zjawisk wzrokowych, ich rejestracji, ich analizie, ich powtórnej syntezie – teraz już do wrażenia, wreszcie refleksji nad wrażeniem. Z Aneczką przeżył niejeden zachód, z Mrówką tamten niesamowity wschód. Na końcu są dreszcze – ale skąd? Sto miliardów komórek w mózgu. W każdej komórce mózgu kilkanaście tysięcy mikrotubul – rurek, w których w nieprawdopodobnym tempie wymieniają się potencjały – operacje zerojedynkowe, jak w maszynie Turinga. Tych operacji w każdej sekundzie, w każdej mikrotubuli wszystkich komórek mózgu dokonuje się milion. Milion operacji na sekundę, pomnożyć przez kilkanaście tysięcy, pomnożyć przez sto miliardów. Wychodziły z tego liczby porównywalne z liczbą cząstek we wszechświecie. Czy to znaczyło, że wszechświat mamy w sobie, że potrafimy go w sobie wyobrazić po ostatnią cząstkę? Wytworzyć?
Zaczął chodzić z Aneczką na wykłady. Na trzecim roku złożył pismo, że chciałby rozpocząć nowy kierunek. Dziekan poprosił go do siebie.
– To są najtrudniejsze kierunki na uniwersytecie – powiedział. – Jak pan da radę?
Wydawało mu się trochę dziwne, że dziekan, sława w matematyce i fizyce, mówi do niego: pan. Do takiego szczurka?
– Ja się łatwo uczę, panie profesorze – odpowiedział.
– To się daje zauważyć – i uśmiech.
Dał mu zezwolenie.
Na czwartym roku czuł, że miał rację. Pracował po zajęciach z neurofizjologami z Wydziału Lekarskiego – robił dla nich obliczenia. Żeby potwierdzić ich właściwy kierunek potrzebne były badania – pozytonowa tomografia emisyjna. Normalnie niewielkie ryzyko, tylko oni zamierzali przed badaniem podawać niestabilny izotop, możliwie szybko uwalniający elektrony. Zgłosił się pierwszy. Kiedy po godzinie wypełzł z tunelu urządzenia, kumpel popatrzył na niego z niedowierzaniem.
– Że tobie się mózg do tej pory nie rozgotował, to ja nie rozumiem.
Z Aneczką rozstał się z powodów doktrynalnych, w okolicznościach groteskowych. W pewnych kręgach do dobrego tonu należało włóczenie się po wykładach co bardziej markowych profesorów, niezależnie od własnego kierunku studiów. Należało się pokazywać – po prostu. Aneczka chciała, żeby poszli na wykład z literaturoznawstwa – proszę bardzo. Profesor: erudyta, wytrawny znawca tematu i niezły żartowniś. Nazwiska: Edgar Allan Poe, Emily Dickinson, Juliusz Słowacki i Adam Mickiewicz, Eugeniusz Puszkin i Gérard de Nerval. Czytał „Córki ognia” tego ostatniego, zafascynowany oniryczną wizją aż tak, że pod koniec lektury sam niemal popadł w halucynacje. Oczywiście nigdy nie przyznałby się do tego nikomu – czasy były raczej odmienne. Na wykładzie, oprócz tego, że drażnił Aneczkę, z rosnącą uwagą słuchał profesora. Ten zaś, z wyszukanie erudycyjnego – jak to się aktualnie w uniwersyteckim socjolekcie nazywało – diapazonu, sprowadzał rojenia o emocjonalnych wnętrznościach, tragicznych miłościach i walce o wyzwolenie, z czego tam kto chciał się wyzwolić, do prostej podpowiedzi etymologicznej. Źródłem dla nazwy tej epoki, później wyniesionej na ołtarze kultury, było słowo „roman”, w wielu europejskich językach oznaczające „powieść”, a jeszcze wcześniej „opowieść”. Jak w starej zagadce, przybierającej niekiedy groteskowe, a i obsceniczne formy, zaś żeby podać ją tutaj – mówił profesor – w formie w miarę neutralnej, na pytanie: dlaczego człowiek mówi, jest tylko jedna dobra odpowiedź. Bo może.
I gdyby dobrze zastanowić się, kto byłby uważany za romantyczną czy też romantycznego w czasach, w których pojęcie „romantyzm” było wynalazkiem jeszcze świeżym, to odpowiedź wcale nie byłaby łatwa. Czy byłaby nią wpatrzona nocą w gwiazdy dziewczyna, którą ukochany opuścił, aby walczyć o prawa ciemiężonych? Byłby nim opuszczający ją ukochany? Nie – pokręcił głową profesor. – Albo inaczej: też, ale nie przede wszystkim. Bo idąc tropem źródłosłowu romantyczną i romantycznym był przede wszystkim ten, kto był gadułą.
Śmiech na sali.
– Śmiech szanownych państwa jest nieuzasadniony – podjął profesor. – Poprzedzające romantyzm oświecenie przyniosło coraz powszechniejszą umiejętność czytania i pisania, poszerzoną edukację, szybszy obieg informacji o zdarzeniach w świecie. Jednocześnie świat przestawał być własnością arystokratyczną, stawał się własnością mieszczańską, z zalążkami kapitalizmu, a ten już wtedy był okropny. Last, but not least: przybory do pisania też były coraz lepsze i bardziej dostępne. No i ci wszyscy, którzy, poprzednio niepiśmienni, łazili i opowiadali, jaki świat jest zły i niesprawiedliwy, teraz siedli i zaczęli pisać jak dusze ich cierpią, narody krwawią, duchy się włóczą. Czasu mieli sporo, bo przecież byli przeciwni i z reguły przymierali głodem na peryferiach. Ale: tak jak przedtem łazili, pili i gadali, tak teraz siedzieli, pili i pisali. Ot i cały romantyzm – profesor prychnął. – Dziecko wiecznie tych samych, leniwych i pełnych kompleksów anarchistów. Choć, przyznaję, dzieła piękne.
Tupanie, śmiechy, oklaski. Aneczka miała wyraz twarzy jakby za chwilę miała wpaść w orgazm i nie wiedział, czy z powodu jego ręki, czy wykładu. Ani nie pytał, ani ręki nie cofał.
Profesor zbierał notatki z katedry. – W przyszłym tygodniu przekażę paniom i panom moje uwagi do „Mnicha” Matthew Lewisa i… Ach! – zaśmiał się – opowiem o epoce przejściowej. Będzie Thomas Mann, Sigmund Freud, będzie Albert Einstein i, czego się panie naturalnie domyślają, doktor Otto Weininger z czołowym dziełem epoki, która się jeszcze nie skończyła. „Płeć i charakter”.
Gwizdy, trzaskania krzesłami, krzyki. Skądinąd sympatyczne, bo krzyczały dziewczyny, skandując coś, początkowo bezładnie, za chwilę już jednym głosem. Aneczka zerwała się też i dołączyła swój dźwięczny sopran do reszty sopranów.
– Ur-wie-my-ci-ja-ja-ur-wie-my-ci-ja-ja!
Profesor, nie tylko nie urażony, ale jakby rozbawiony, pomachał ręką do audytorium i wyszedł.
– O co chodzi? – zapytał grzecznie. Wyciągnął chusteczki i wytarł rękę.
– Grześ, ty palancie! – Aneczka wydawała się natchniona. – Tobie też urwiemy jaja!
Zaczął sobie wyobrażać jakieś stowarzyszenie zdziczałych menad, czyhających na jego jądra. Cenił je sobie i postanowił zapoznać się z pismami doktora Weiningera. To właśnie legło u podstaw rozpadu uroczego i wygodnego związku.
Skądinąd wykład zrobił na nim piorunujące wrażenie. Był kontynuacją rozważań kwestii, którą po raz pierwszy dostrzegł podczas porannej i nadmorskiej rozmowy z Michałem, kiedy jasnym dla niego stało się, że nic nie jest takim, jakim się wydaje. Kulturowo umajony, w todze i pelerynie, obszywanej sztucznym koniecznie lisem, z parasolem niechby i tęczowym, w kapeluszu wielograniastym, szpilkach i koniecznie czerwonych, w siatkowych pończochach, w bokserkach Hugo Bossa i w ręku koniecznie z uniseksową torebką Tinky Winky’ego tak samo był nowoczesny i postępowy jak cierpiący za miliony poeta romantyczny, któremu po prostu nie chciało się iść na siódmą do roboty. Był zbyt leniwy, aby prześwietlić suknię głęboko wciętą, martensy, koszulkę z napisem adekwatnym do stanu umysłowego nosiciela, był zbyt gnuśny, aby poskrobać i zajrzeć pod spód, co też tam takiego. Profesor nie – profesor zajrzał, a on postanowił wyciągnąć z wykładu naukę. Zresztą sam się na to łapał, z rekwizytorni radia, telewizji i przede wszystkim Internetu wyciągając bezrefleksyjnie co bardziej pasujące mu przebieranki, obnosząc się z nimi potem po gościńcach – krzywe lustro samego siebie, przynależne grupie podobnych krzywych luster. Rodzajów było bez liku, od wielbicieli świętego Michała Archanioła, poprzez obrońców bezdomnych chomików i świnek morskich, czytelników akt agenta Bolka, aktywistów partyjnych i stowarzyszeniowych rozmaitych Opus Dei, Opus Humani i Opus Faecum et Urinae – aby nikogo ani niczego nie pominąć, potem jeszcze sufrażystek przekonstruowanych na metoo i podpisz bo jutro youtoo – to nieuchronne, oraz innych płci – teraz tęczowych gwiazd, czy rozgwiazd. No, fajnie. W to pakowali się rozmaici ekstremiści dynamitardzi, od czasu do czasu wybuchający pociągi czy zamieniający w rzeźnie kluby nocne. To już fajne nie było, ale Europa miała sporą tendencję ewolucyjną i niemałą można było mieć nadzieję, że piątkowy dynamitard w poniedziałek weźmie teletubisiową torebkę albo przywdzieje koszulkę z Michałem Archaniołem i zrobi to z jednego tylko powodu – ze zwyczajnej, anarchistycznej gnuśności – jakie to w piątek było nudne! To grzech główny, jeden z siedmiu – pomyślał. A reszta?
W tym momencie nastąpiła iluminacja, w której dla Grzesia wszystko stało się jasne, a przynajmniej na tyle dobrze oświetlone, żeby można było się rozejrzeć. Rozejrzał się zatem i nieco zaskoczony ujrzał, że motorem jest grzech właśnie. Pojedynczy, dwa, a najlepiej wszystkie razem. Arystokraci grzeszyli niejako z urodzenia – ustrój był wówczas feudalny i niewielki mieli wybór. Pozostawało przechadzać się w gnuśnej pysze, zazdrościć powodzeń sąsiedniemu księciu i wpadać w gniew na jego widok albo czasem zrobić mu najazd, obżerać się, a z racji kosztów łupić poddanych, na deser zaś brać do łóżka ze trzy panny kuchenne. W tych warunkach niektórzy nawet wiersze pisali, albo zajmowali się kompozycją utworów muzycznych. Fryderyk Wielki komponował i grał na flecie na przykład, gdzieś to wyczytał, za humanistycznych czasów jeszcze. W związku z iluminacją już przewidywał potrzebę powrotu do nich.
Oświecenie zgilotynowało książąt i księżniczki – w ten sposób robiąc miejsce dla mieszczaństwa. Teraz, aby grzeszyć rzetelnie, potrzeba było pieniędzy, bądź władzy. A im więcej pieniędzy i władzy, tym grzech i bardziej okazały, i sumieniu milszy. I znowu: nagrzeszywszy do syta, można było i sztuką się zajmować, żeby wspomnieć tylko Diderota Denisa, którego „Kubuś Fatalista i jego pan” do dziś jest lekturą całkiem zabawną, a na dokładkę zakazał go Katolicki Kościół w 1804 roku, zatem czytanie go było grzechem.
Zaś w tak ustawionej gradacji coraz więcej było osób postanawiających iść na skróty, z niechęci do mozołu dobijania się władzy i pieniędzy – czyli z lenistwa właśnie. Inaczej powiedziawszy – podstawą wszelkiej twórczości jest lenistwo. I jeśli dobrze się przyjrzeć – a światło od iluminacji biło nadal z siłą – właśnie towarzystwa outsajderskie, artystowskie, ambitnie czy prześmiewczo kreatywne, były tymi, w których żarło się i piło – dopóki były pieniądze na koszt własny, potem chętnie cudzy, pycha z własnych dokonań niekiedy była niewyobrażalna a stąd i gniew, gdy ktoś je podważał, żądza pieniądza powszechna, bo ten podnosił hulaszczy tryb życia na wyższy diapazon, zaś cudze żony zawsze były w wyższej cenie niż własne. Niekiedy, o zgrozo, podobnie było z mężami i wówczas można było wylądować jak Przybyszewski: w jednym łóżku z Dagny i z Munchem. Też nie do pogardzenia.
Wszystko to układało się w nim, naturalnie, przez czas jakiś, ale właśnie ów wykład uświadomił mu, że właściwie nic nie jest tym, czym się wydaje, że należy, w takim razie, dociekać, czym jest rzeczywiście i że z całości płyną wnioski do zastosowania w życiu własnym, bo cokolwiek każdy chciałby z własnym życiem zrobić, to – jak widać z historii – chciałby grzeszyć, co – jego zdaniem – dość było dopuszczalne, w granicach wolności reszty naturalnie i byle nikogo nie niewolić, można było – a nawet należało – grzeszyć, skoro to właśnie był sposób na życie kreatywne i niebanalne. Potem zawsze można się wyspowiadać, żeby zrobić miejsce na nowe grzechy. Tak postanowiwszy zrobił sobie leniwy piątek i ze świeżo zdobytym dziełem doktora Otto Weiningera ułożył się na zdezelowanej kanapie. Odkorkowaną butelkę niedrogiego wina postawił obok.
Pominął wstęp, aby nie ulec manipulacji i przeszedł od razu do treści właściwej. Przeczytał pierwsze zdanie, zamknął księgę i sięgnął po wino. Pociągnął z flaszki, ostrożnie otworzył i przeczytał jeszcze raz.
Kobieta nie ma duszy.
I kawałek dalej: Nie ma żadnej podstawy do przyjęcia jej u istoty takiej jak kobieta, w której niedowład zjawiska logicznego i etycznego występuje aż nadto wyraźnie.
Zadumał się i pociągnął z butelki jeszcze raz. Może to prawda, tylko on o tym nie wiedział? Nie zauważył? Nie domyślił się? Mama to co innego, mama i Mrówka i jeszcze Monika, ale już Aneczka była głupia, z czego zdawał sobie sprawę i co mu specjalnie nie przeszkadzało, z racji jej pozostałych cech osobowych. Ale żeby aż tak? Napił się znowu. Jaskrawo buntownicze zachowanie dziewczyn po wykładzie, obiecujących profesorowi wyrwanie jaj w odpowiedzi na jego deklarację, nawet jeśli zawoalowaną, sympatii do doktora Weiningera, teraz rozumiał – przynajmniej niektóre musiały wiedzieć, kto zacz. Pojął też natychmiast, że żeby się dobrze bawić, trzeba się sporo nauczyć. Z tym spostrzeżeniem przystąpił do dalszych studiów nad światłą myślą doktora. Czas miał na razie do poniedziałku; zarówno Aneczka, jak i kolega Romek udali się do rodzin. On aktualnie wolał naukę i że zrobił dobrze, utwierdzał się z każdą stroną. Dzieła równie groteskowego, emanującego ponurą grozą szaleństwa autora, nie trzymał dotąd w ręku. Byłoby to nawet śmieszne, pomyślał w którejś chwili, gdyby nie to, że facet pisał absolutnie serio.
– Ja pier… – mruknął i przeczytał półgłosem: – Płeć żeńska prowadzi znacznie mniej uświadomione życie niż płeć męska. Brak funkcji pojęciowych u kobiety jest dowodem na to, że nie posiada ona jaźni.
O drugiej w nocy, przeczytawszy elaborat do połowy i wypiwszy całe wino, odłożył zarówno księgę, jak i butelkę. Przedostatni łyk przypadł na sformułowanie tak radykalne, że postanowił na razie nie kontynuować lektury. Dopił do końca zastanawiając się, jak to jest, zostać sławą, nawet jeśli lokalną. Miał szansę dowiedzieć się o tym już w poniedziałek. Zdawał sobie sprawę, że to właśnie, zdaniem profesora, było przejawem lenistwa i chodzeniem na skróty, ale pokusa była nieodparta. Z tą myślą zasnął. W sobotę dokończył lekturę.
No to do następnego 🙂 – Alski.