Lot (4) – Pozostałe dni, tygodnie do. Część druga.
Nie, nie porzuciłem opowiadania historyjek. Chyba nigdy aż tak dobrze mi się nie pisało i to być może dlatego – tak sporadyczne wizyty tutaj. „Lot” zbliża się do końca opowieści, w grudniu rozpoczęły się korekty innej, trochę zapomnianej, a teraz ukończonej powieści, w listopadzie wyszedł „Ekosystem”. Ale cały czas „Lot” był najważniejszy. Starałem się wychodzić poza dotychczasowe granice wyobraźni i czasami kończyło się to tak, że miałem wrażenie, że piszę nowe „Za dużo miłości”. I sporo z tamtej – pierwszej – w niej jest, tej nie do opanowania egzaltacji, przesterowania emocji na wszystkich wzmacniaczach jeśli słucha się Radiohead – na przykład. No, jest. Ale poza miłością jest i zmyślność, i brawura, i śmiałość spojrzenia, i wiele odwagi – we wszystkich bohaterach. Chciałbym, żeby była ona spojrzeniem w przyszłość, która może się ziścić tak właśnie. Teraz cały rozdział i uprzedzam: chwilami niełatwy, chwilami hermetyczny, ale we wszystkich momentach do rozwikłania, jeśli tylko uruchomić wyobraźnię, a choćby tylko uznać, że tak może być, że wszyscy możemy być szczęśliwi, przynajmniej chwilami. I jeszcze jedno: dziękuję ci, a ty wiesz, że to do ciebie, Amelio.
Pozostałe dni, tygodnie do. Część druga.
– Jest służebny – mówił z namysłem arcybiskup Marek. – Kościół… Oto ja, służebnica Pańska, mówi Maria w chwili natchnienia jej synem Boga, a On w Kanie Galilejskiej przynosi wino i jest to Jego pierwszy opisany w Ewangeliach cud. Służebny. On uzdrawia, naucza, niesie pociechę i nadzieję. Jest sługą. Jest sługą wszystkich, którzy go otaczają, zarówno w przestrzeni wokół Niego, jak i w przestrzeni uniwersalnej, wówczas służąc ludziom już wszystkim, poprzez ukazywanie im pewnego obrazu…
Przesunął suwak głośności.
– Pewnego obrazu w którym, po tysiącletnich zmaganiach dobra ze złem, dobro ostatecznie zwycięża. Nie szczęście, nie radość, nie sprawiedliwość, nie piękno, a dobro właśnie. Bo one wszystkie są pochodną dobra, wynikają z niego. To dobro je tworzy. Kiedy już nauczymy się współodczuwać, odczuwać głęboko w sobie drugiego człowieka, jego ból i cierpienie, jego radość i szczęście, to będzie chwila ponownego zstąpienia Chrystusa na Ziemię. Wówczas On będzie miał po co przyjść. Bo zostawił nam pewną naukę, a zadaniem Jego kościoła było ją szerzyć. Biskupów zadaniem… I nie ma we mnie pewności, czy to zadanie wypełniliśmy właściwie. Wiele sprzeniewierzeń za nami, a jedno przede wszystkim. Mieliśmy być sługami… Albowiem pasterz jest sługą stada, które prowadzi, jest służebnym. Prowadzi ścieżką wiodącą ku lepszemu, poi i karmi, opatruje rany, koi ból. Nie zagania, nie nakazuje, nie wypomina, nie karci i nie karze. Jezus…
Usiadł przed monitorem. Co zaskakujące, arcybiskup Marek był ubrany po cywilnemu. Szara marynarka, czarna koszula, koloratka. Towarzyszący mu redaktor był przejęty. – Księże arcybiskupie, to dość nieoczekiwany obraz kościoła i może on być trudny do zaakceptowania dla wielu wiernych. Nie ma nakazu, nie ma kary?
– Kara jest w nas samych – arcybiskup umilkł na chwilę. – Karą, jedyną i dostateczną, jest świadomość uczynionego zła. Być może to jest właśnie piekło, ale o tym za chwilę. Natomiast… Jezus swoją nauką prowadzi nas, ale nie nakazuje. Kto ma oczy do patrzenia i uszy do słuchania, to Jego słowa i nie ma w nich nakazu, naganiania. Jezus rozmnaża chleby i ryby nad jeziorem Genezaret abyśmy je jedli, ale – jeśli taka jest nasza potrzeba, nasz głód. Robi to z troski o nas, jako nasz sługa, abyśmy przy Nim głodni nie byli. Opatruje rany uzdrawiając sługę setnika i koi ból wskrzeszając Łazarza. Swą boskość przeznacza na służbę człowiekowi, nie nadzoruje i nie karze. Pokazuje drogę, oczywiście, ale jest to jedynie jej ukazanie, a nie nakaz: masz iść tędy i tędy. Ukazana droga pełna jest miłości drugiego człowieka, zrozumienia, współodczuwania… Coraz bardziej tego właśnie wokół nas brakuje i nie dodam: w zeświecczonym świecie, bo byłaby to nieprawda. Bowiem nie chodzi o to, że pustoszeją kościoły, daleko bardziej chodzi o to, że pustoszeją, pustynnieją nasze dusze. Gdyby dusze nasze przepojone były dobrem, to niechby nawet kościoły pozostawały puste. Dobro naszych dusz tworzyłoby kościół wszechobecny, któremu żadne budowle nie byłyby potrzebne. Nie wszystkie drogi którymi szliśmy, którymi szedł kościół, były słuszne i dobre. Nie ustrzegliśmy się błędów. Jezus Chrystus z pewnością nie oczekuje od nas bezustannego wielbienia, natomiast oczekuje, abyśmy Go naśladowali, abyśmy sobą, swoim dobrem dawali przykład. Oczekuje od nas bycia sługami wspólnoty, nie jej nadzorcami. Oczekuje, abyśmy z pomocną dłonią byli wszędzie tam, gdzie jest ona potrzebna i z pewnością oczekuje, abyśmy z niej wyjęli bat. Kara jest gdzie indziej i jest nią co innego.
Krzysztof słuchał z rosnącą fascynacją – właśnie fascynacją, jak przyznał przed samym sobą. To, co mówił Marek, było niesłychane. Mówił same najważniejsze rzeczy i mówił z odwagą. Nie mógł nie mieć świadomości, że chwilami ociera się o herezję, że mówi rzeczy o wiele śmielsze niż papież Franciszek. Był świadkiem wzruszenia arcybiskupa w tamtej chwili, kiedy Marek mówił o przepaści między wiernymi a biskupami i wówczas był również wzruszony, ale było czymś innym mówić to w gronie przyjaciół i współspiskowców, a zupełnie czymś odmiennym rozwijać tę myśl publicznie. Teraz był wzruszony jeszcze bardziej. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w ekran. Prowadzący rozmowę redaktor jakby z nieśmiałością uniósł dłoń do góry, niczym w szkole. – Wasza ekscelencjo – zapytał. – Czy będę w błędzie, jeśli będę słyszeć w słowach Waszej ekscelencji echa jakże łagodnej dla wiernych doktryny Pelagiusza? Aż półtora tysiąca lat należy się cofnąć?
– Dobrze jest pan przygotowany – Marek uśmiechnął się. – I tak, i nie. Naśladując Jezusa Chrystusa mamy szansę stać się dobrymi ludźmi, to zawsze tak. Ale to kapłani powinni być pierwszymi w dawaniu przykładu. Wszyscy kapłani, a przecież wiemy, że nie zawsze tak było i nie zawsze tak jest. Dlatego należy z całą mocą powrócić do rzeczywistej, a nie umownej służebności kapłanów. Wolna wola człowieka nie jest niczym ograniczona w dobrym i złym, doświadczenia historyczne są najlepszym na to dowodem. Ale też każdy z nas niesie w sobie iskierkę, światełko od Boga dane, co tak pięknie opisał Mistrz Eckhart, i jest wolnym wyborem każdego człowieka, czy będzie swoimi uczynkami podsycał płomień iskierki, czy przykryje ją wiadrem nieczystości. Tylko to, co z człowieka wychodzi, to go plami, powiedział Jezus Chrystus. To są ulubione słowa mojego przyjaciela, biskupa Rafała. A co go spotkało? – Marek umilkł i poruszył się kilka razy w fotelu. – Panie redaktorze, z rąk siepaczy uratował go jeden agnostyk i jedna ateistka. A w moich oczach są oni najwierniejszymi chrześcijanami. Każdy, kto z mocą staje po stronie dobra drugiego człowieka jest chrześcijaninem. Bo liczy się cel, a nie drabina do niego wiodąca. Celem Jezusa Chrystusa jest dobro drugiego człowieka i jeśli celem kogoś jest to samo, to jest on chrześcijaninem, nawet jeśli o tym jeszcze nie wie. Dowie się – Marek uśmiechnął się – jeśli my nie będziemy ustawać w służebnej pracy i dawaniu przykładu. Panie redaktorze – Marek uśmiechnął się ponownie – to jest nie pierwsze, a dwudzieste pierwsze stulecie. Patrzenie na współczesnego człowieka poprzez kontekst pierwszego stulecia, z wszystkim co jest w nim zawarte, jest niedorzeczne. Proszę wyobrazić sobie, że Jezus nadejdzie w najbliższe Boże Narodzenie. O czym nauczałby za trzydzieści lat? Jakie zawierałby przyjaźnie, jacy uczniowie by Mu towarzyszyli, z kim siadałby do stołu? Czy dokonałby ziemskiego żywota w kolejnej Rwandzie? W Iraku? W Chile? Trzeba nam zrozumienia bardzo ważnej rzeczy i bardzo ważnej interpretacji. Zrozumienia celu, a ten jest jeden, co starałem się wyjaśnić. Zrozumienia interpretacji, bo dzisiaj Chrystus wjeżdżałby do Jerozolimy nie na osiołku, co wówczas było przywilejem, a w mercedesie jakimś, bo to jest przywilejem dzisiaj. Dość na teraz, ja bardzo panu redaktorowi dziękuję – arcybiskup wstał.
To jest wielki człowiek, pomyślał nagle Krzysztof. Człowiek niebywałego formatu. Co za rozmach! Redaktor wstał również. – Ja… ale gdyby Wasza Ekscelencja jeszcze o pominiętym zagadnieniu, o karze?
Marek usiadł ponownie. – Każdy z nas, pan i ja, popełniliśmy w życiu jakieś zło, w wypadku nas obu zapewne banalne. Są większe, pełne grozy też… – chwilę milczał. – Ale niech. Piekło jest nieustanną świadomością popełnionego zła. Człowiek jest tylko świadomością i lękiem, przerażeniem, że mógł to zrobić i że tym, co zrobił, jest owładnięty, że tkwi w cęgach swojego zła, że ono go przepaja aż po dno duszy. To zło, które uczynił. Jest samym złem i wie o tym. Będzie czuł łomot serca i będzie czuł, że nie ma żadnej możliwości naprawy czegokolwiek. Będzie tylko piekło świadomości zła i nic poza nim.
Następnego dnia rano Krzysztof zadzwonił do Rafała. Wcześnie – i trochę był niepewny, ale Rafał odebrał niemal natychmiast.
– Słuchałeś?
– Tak, dwa razy. Potem fragmenty.
– I co?
– Herezja. No, niemal. Ale jaka piękna. Rozmawiałem z nim późnym wieczorem. Jest niezwykle zdeterminowany.
– Nie śmiałem… – wczoraj miał ochotę zadzwonić do arcybiskupa Marka, ale pomyślał, że teraz on może mieć zbyt wielu takich rozmówców.
– Zadzwoń. On na twój głos czekał. Bo widzisz, to ty go natchnąłeś.
– Ja???
– Tak. On uważa, że to było heroiczne. Powiedział tak: gdyby uznać, że powtórzenia są możliwe, to on dla swojej Marii Magdaleny zrobił więcej… – Rafał nie dokończył.
– Bo ty?
– Tak.
– Cieszę się, że ocalałeś.
– Wiem. Dostałem drugie życie i nie zawiodę. Całym sobą jestem przy nim.
– Ale piękne to było: gdyby Jezus przyszedł na świat w najbliższe Boże Narodzenie…
– I to o karze. Wierz mi, byłem przerażony, że tak może być.
Krzysztof zapalił papierosa. – To wielkiej klasy człowiek. Tylko co dalej?
– Ty go lubisz – Rafał powiedział to z namysłem. – Ja ciągle jeszcze mam zadry, a ty go lubisz. To się ciesz. Franciszek zażyczył sobie tłumaczenia wywiadu niemal natychmiast. Najpierw po włosku, potem po hiszpańsku, jakby nie dowierzał temu, co mówi tłumacz. Podobno na biurku leży podpisana nominacja kardynalska, żeby nie było żadnych wątpliwości, jakie jest jego stanowisko. Franciszek w nocy zasięgał opinii członków Kolegium Kardynałów. Wieje wiatr, coraz silniej wieje – przerwał na chwilę. – Właściwie to nieprawda, że mam zadry. Tak miało być, a czy powiem, że według planu Boga, czy wedle funkcji falowej świata to wszystko jedno, bo najważniejsze, że się spełnia. A miejsce jest i na jedno, i na drugie. To pierwszy krok aż tak radykalny. Moje skaleczenia nie są płonne.
– Ciebie nie bolą tamte zdarzenia? – zapytał, próbując uporządkować kłębiące się w nim emocje, samemu sobie próbując odpowiedzieć na wątpliwości.
– Ci falangiści? Te pałki? – zapytał Rafał. – Nie, ani trochę. Spójrz, co się z tych zdarzeń zrodziło. To zaledwie kilkanaście dni, a już żyjemy w trochę innym świecie. A reszta? Reszta tego, co miałoby mnie boleć? – nabrał powietrza. – Ślubu kościelnego nie weźmiecie, bo przeszkoda z twojej strony jest nieusuwalna, ale wierz mi – roześmiał się – w tym urzędzie od ślubów co najmniej dwóch biskupów będzie i obaj udzielą wam błogosławieństwa. Wam dwojgu. Oczywiście, że boli, ale nie zasługiwałem, być może. Poza tym… Gdybym wówczas nie wygłosił tego nieszczęsnego kazania świat dzisiaj nie tutaj byłby, gdzie jest. A jeszcze jak pomyślę o chrzcinach – zaczął się śmiać. – Wy go pilnujcie, tego malucha, żeby go purpuraci nie zaczęli sobie wyrywać. Krzysiek, przecież wyście zrobili coś niezwykłego!
– Zadzwonię do Amelii. Będziesz ojcem chrzestnym?
– Nie waż się prosić kogoś innego.
– Kocham cię.
– Kocham cię.
– Nie powinienem bez ciebie… – umilkł na chwilę. – Wybaczysz mi?
– Wszystko ci wybaczę.
– Poprosiłem Rafała, aby był ojcem chrzestnym naszego dziecka.
– Rafał cię przekonał? Do dziecka? – niemal widział jej radość, tam, w Rzymie. – Pewnie, że się zgodzę. Na niego jako ojca chrzestnego też. Ty nigdy nie będziesz w stanie wyobrazić sobie co to jest za uczucie, chcieć małego Krzysia. Można zgodzić się na absolutnie wszystko.
– Chcieć małej Amelii.
– Tak. Boże, bądź ze mną, bądź!
– Amelio? – zapytał, sam coraz bardziej uśmiechnięty. – Czy my jesteśmy egzaltowani?
– Nie obchodzi mnie. Jest mi w tej egzaltacji cudownie i tylko ciebie brakuje. Tutaj, blisko. Przyjedź, kochany. Proszę, proszę.
– Ty wróć. Proszę, proszę.
Cisza, przez chwilę.
– Kocham cię.
– Kocham cię.
– Poczekam, poczekasz – Amelia mówiła jakby z wahaniem. – Nie powinnam ci mówić wszystkiego i w ogóle nie powinnam mówić, ale… Krzyś, ukochany mój, dlatego zadzwoniłam do ciebie i powiedziałam to wszystko. Czego nie wolno ci robić. Oczywiście – roześmiała się – jestem egzaltowana, ale kocham być egzaltowana, to takie piękne, wzniosłe… Ale uważaj na siebie, nie lataj i nie jeździj ryzykownie, bo ja chcę dzieci. Naszych dzieci chcę, ty mój. Nie zrób mi krzywdy, proszę. Bo jeśli tobie coś się stanie, to zrobisz mi krzywdę.
– Nie zrobię – cud Amelii w jego życiu. Jak mógłby?
– Kocham cię bardzo bardzo. Nawet kiedy Karol trochę mi w głowie… Ale nie niepokoiłeś się, powiedz, że nie. Proszę.
– Nie niepokoiłem się – trochę skłamał. Pamiętał tamten parking, tamtą rozmowę, tamte papierosy. – Kochać ciebie to oczekiwać nieoczekiwanego. Być przygotowanym – roześmiał się. – A nie jestem?
– Ja myślę! – teraz jej radosny śmiech. – Ale dzisiaj to ty. Od dawna wiedziałeś, że marzę o naszych dzieciach. O jednym z pewnością.
– Dlaczego o jednym? – zakochałby ją teraz do nieprzytomności.
– Nie mogę ci powiedzieć.
– Kto to był?
– Nasz syn. Dlaczego tak zapytałeś?
– Nie wiem.
– Krzyś… Nie opuszczaj mnie, nigdy. Możesz być chory, ślepy, ułomny, tylko mnie nie opuszczaj. Nie odchodź ode mnie ani na jedną chwilę.
W żadnym wypadku nie zamierzał. Ani chory, ani ślepy czy ułomny, szczególnie teraz, kiedy dowiedział, czego właściwie chce. Dziecka, jeszcze jednego, bo przecież była Monika – jego płynne złoto. Dziecka dla siebie – wcale nie dla Amelii. Dla niej może też, trochę też, bo przecież jakąś matkę to jego dziecko powinno mieć, a nawet musiało – w tym momencie zaczął się szaleńczo śmiać – a Mela była najlepszą, najcudowniejszą matką, jaką mógłby sobie dla swojego dziecka wyobrazić. Mela była w tej nowej konfiguracji niejako dodatkowo, mimo niewiarygodnego wręcz uczucia przekraczającego go co chwilę, robiącego z niego – o, właśnie! – egzaltowanego Montecchi nie potrafiącego inaczej wyrazić swojej miłości jak tylko na balkonie, zamiast niej, Capuletti w końcu, zadającego to absurdalne sytuacyjnie pytanie: Dlaczego ty jesteś Montecchi. Bo to on był Montecchi, a ona miała pytać. A ona nie miała wątpliwości – żadnych i to od początku, od pierwszej sceny w łazience na lotnisku Łososina Dolna. To i nie pytała, tylko chciała. A teraz nagle okazało się, że kiedy ekscelencja biskup zasugerował pełne zamętu sceny podczas chrztu ich dziecka, on też chce i to do tego stopnia, że niemal wywłaszczył już swoją Amelię Magdalenę z ich dziecka w jej części i zagarnął dla siebie to dziecko, tkwiące jeszcze w metafizyce ich snów – całe. Co ona będzie miała w takim razie, zastanowił się. Jego, z jego dzieckiem. Oczywiście jej też, ale nie będzie miała jej dziecka i jego, tylko jego dziecko i jego. Dziecko miało być ich, poza tym i na to się trochę zgadzał, ale miało być tak, że ona – Amelia dostaje coś na kształt nowej odsłony: jego z dzieckiem, swoim. – Krzyś, jakim swoim? – usłyszał w wyobraźni jej śmiech. – Moim swoim i twoim swoim. Do Moniki zadzwoń, tatusiu.
Nie dyskutował z Amelią. Natomiast do Moniki postanowił napisać maila. O tym, że ona niebawem wzbogaci się o brata albo siostrę i co ona na to? Otworzył laptop, a tam już czekał mail z Urzędu Lotnictwa Cywilnego: Proszę o pilny kontakt. I numer telefonu.
– Jest pan zobowiązany do złożenia raportu z lotu zakończonego lądowaniem na Eggersdorf. Nie przesłał pan planu lotu. Grozi panu odebranie, a co najmniej zawieszenie licencji.
– Nie wiedziałem, że będę lądował na Eggersdorf. Docelowo miałem lądować na EPSD, Szczecin-Dąbie. Miałem na pokładzie osobę z obrażeniami, ta osoba poczuła się źle, GPS pokazał najbliższe lotnisko.
– Znalazł się pan na kursie kolizyjnym z samolotem wojskowym.
– Nie – narastała w nim odwaga. – To nie ja znalazłem się na kursie kolizyjnym, tylko on wszedł na kurs kolizyjny i nie odpuścił ani metra. W rejonie nie ma stref zakazanych, niebezpiecznych, ograniczonych. Nie było czasowego zakazu lotów dla żadnej części rejonu, a przejrzałem mapy starannie, bo koledzy nauczyli mnie, jak unikać pułapek. Strona sto dwudziesta rejestru i odsyłacz, na przykład – wziął głęboki wdech. – A przede wszystkim nie ma tam ani jednej trasy wojskowej na małej wysokości i żaden myśliwiec z dwoma silnikami generującymi potężne turbulencje nie miał prawa tam latać.
– Exercise area dla tego obszaru było opublikowane.
– Może dzień po. Poproszę o link do mapy z podanym rejonem ćwiczeń i właściwą datą. Właściwą. Do tej pory miałem Urząd za instytucję poza układami. Ten myśliwiec chciał nas zwyczajnie zabić, zwalić w las. Żebyśmy się tam spalili. Wszyscy mieliby kłopot z głowy.
– Tak… nie – chwila ciszy. – Nie zabierzemy panu licencji, to mogę obiecać. Może zawiesimy, ale na pół roku maksymalnie. Ten raport niech pan napisze, pewnie ktoś przyleci dla śledztwa, w końcu był to incydent lotniczy.
– Dobrze, że nie wypadek.
– Tak, wiem. O mało co. Ale zamierzenie lotu było, jakby to powiedzieć… już poza naszymi przepisami. Bo my się polityką nie zajmujemy, nawet jeśli ja jestem pełen uznania. Raport niech pan złoży. I życzę wysokości, zawsze.
Żył unisono. Kochał Amelię – w snach z coraz bardziej uwypuklającym się brzuszkiem, kochał kochać się z nią, był ciągle swoimi wieloma głosami, ale był jednym, absolutnie jednym głosem dla Amelii. Kocham cię – śpiewało w nim wszystko. Wszystkie glosy. A ona była zachwycona.
Krzyś, myślała. Krzyś… Rafał opuścił szpital, prowadzał ją do podobnych jemu, wyrastających ponad regułę do niedawna funkcjonującą jak gilotyna, nawet jeśli jedynie metaforycznie ścinająca głowy, to całkiem realnie zamykająca usta , a teraz oni wszyscy jak heretycy byli, tylko co to za herezja skoro nikt ich nie ścigał… Konrad pił z nią kawę, wyjaśniał, patrzył na nią, a ona była zakochana i teraz wiedziała, że ta miłość przetrwa wszystko. Jej miłość – do niego i jego miłość – do niej. Oboje byli wybrani. Spośród sześciu miliardów kobiet, mężczyzn, dzieci, starców, oni oboje byli wybrani aby z dwojga stworzyć jedno. Od siebie wcale nie widziała tego jako dziecko, bo dziecko było naddatkiem, ekscesem, cudownym nadużyciem ich dwojga, kontynuacją twórczą aż tak, że nie musiała się martwić, kto je bardziej będzie kochać – oboje będą je kochać bardziej niż – i z tego, jakby stojąc na wzgórzu frazy, sformułowania, dalej sięgała wzrokiem w metafizykę semiologii – bo to nie było dalej niż do czegokolwiek, to było dalej niż i tyle. To oznaczało, że po każdym cokolwiek istnieje następne cokolwiek i następne, aż pozostaje czyste podążanie miłości dalej niż. Najczystsze. Rozmawiali ze sobą codziennie, tworzyli frazy nieprzyzwoicie piękne, jakby dla nich już ziściła się wizja i teraz tylko muszą się postarać, aby reszta świata zrobiła to samo co oni i zamieszkała tam gdzie oni: w Nowym Jeruzalem. Bo oni już tam żyli.
Karol odstawił filiżankę. – Szczęściarz z niego. I ciekawe czy wie, jak wielki.
Siedzieli w kawiarni na Piazza Della Trinità dei Monti, niedaleko szczytu Schodów Hiszpańskich. Błękitne niebo, zieleń, zieleń, zieleń. Amelia oderwała wzrok od rozpościerającego się niżej pejzażu miasta. – Dlaczego tak uważasz?
– Masz niezwykłą charakterystykę. Bardzo intensywną. Jedną z najbardziej intensywnych, jaką kiedykolwiek zarejestrowaliśmy.
– Zarejestrowaliśmy? Nic nie mówiłeś, że coś rejestrujecie. Zapisałeś coś o mnie bez mojej wiedzy? – patrzyła na niego zaciekawiona. Nie, nie była zła. Nie umiała, teraz już nie.
– Ale na pewno nie jesteś? – Karol upewnił się jeszcze.
– Nie! – roześmiała się. – Tylko co to jest?
– Rozwinięcie pewnej idei Rogera Penrose’a. Matematyka i fizyka, współpracującego…
– Wiem, kim jest Roger Penrose. Wiem, kim był Stephen Hawking, bo z nim Penrose współpracował. Uściślij, proszę.
– Ile masz neuronów? Komórek w mózgu?
– Sto miliardów. Dlaczego pytasz?
– A ile w nich masz mikrotubul?
– To te rurki białkowe w środku każdego neuronu, każdej komórki zresztą? Te, w których zmieniają się potencjały? Nie wiem.
– Kilkanaście tysięcy w każdym neuronie. A ile w nich dokonuje się zmian potencjału w ciągu sekundy. W każdej z nich?
– Karol… – znowu patrzyła na miasto. Wieże kościołów były jak świadectwa uniesienia.
– Milion. Milion operacji na sekundę. Pomnóż to.
– Już – po chwili odwróciła się do niego. – Przyjęłam dziesięć tysięcy mikrotubul na komórkę. To wychodzi w granicach biliarda. Peta, chyba ten przedrostek. Kilka petaflopów operacji na sekundę. Najlepsze superkomputery tego sięgają. O to ci chodziło?
– Ty dokonujesz około tryliona operacji. Oczko wyżej.
– I ty to zmierzyłeś? U mnie? – znowu patrzyła na miasto, tylko teraz dalej. Horyzont był zamglonym błękitem. – Ja go kocham. Nie myślałam, że takie pragnienie może istnieć. Jak to robicie? Zadajecie pytanie i potem bardzo szybko liczycie?
– Właśnie tak – roześmiał się cicho. – Zadając pytania. Superkomputer jest wzmacniany przez umysł człowieka i wówczas wychodzi znacznie więcej. Superkomputer mamy naprawdę niezły.
– A człowiek to ty? – skupiła wzrok na kopule Świętego Piotra. Jakie to cudowne, pomyślała. A jakżeż on cierpiał, Michelangelo. Bez wahania by go pocieszyła, do ostatnich granic, albo i poza nie. Tylko czy wówczas powstałaby ta kopuła?
– Tak.
– Ile możesz?
– Jeden rząd wielkości wyżej tryliona. Dziesięć trylionów.
Odwróciła się do niego. – I to dlatego?
– Tak.
– Nie masz uczuć.
Teraz on na nią patrzył, wprost w jej oczy. – Mam. Może inne. Ale znacznie więcej. Chcesz je poznać?
– Tak.
– Patrz intensywniej. W moje oczy.
Skupiła się na jego źrenicach i nagle poczuła, że jest kimś innym. Już nie sobą, albo nie tylko sobą. Szybowała wśród wyobrażeń zupełnie sobie nieznanych, jak po potężnej dawce środków halucynogennych. Nie bała się – przeciwnie! Była przepojona zachwytem i chciała więcej. Widziała też siebie i nigdy tak pięknego obrazu siebie nie dostrzegła. Był tam jej syn, ten z placu Świętego Piotra, były też transzeje i zwłoki, przez które się przedzierała z niczym nie zmąconą pewnością, że zwycięży, że nie tyle ona zwycięży, ile zwyciężą ci, którzy przeżyli. Nie było Krzysia i zaczęła się rozglądać, coraz gwałtowniej, zaczęła go wołać… obraz zniknął.
– I z tobą tak zawsze – mruknął Karol.
Otworzyła oczy. Serce jej się tłukło, nabierała powietrza z trudnością.
– Żyję wśród innych emocji, oczywiście – Karol bawił się serwetką – ale nie wymagaj ode mnie, żebym był zupełnie niewrażliwy. Pociągasz, kusisz, choć byłby to związek bez sensu, bo nie tego oczekujesz. Może wasze dziecko… A jego tam nie znajdziesz – powiedział stanowczo. – Po prostu jestem zazdrosny. O waszą euforię.
– Dlaczego jego tam nie ma? – serce dalej łomotało jej tak, jakby miało bluzkę rozsadzić.
– Bo nie – odpowiedział nie patrząc na nią. – Zazdroszczę wam, już ci to powiedziałem. Ciebie jemu nie zabiorę i nie dlatego, że nie chciałbym. Sama do tego dojdziesz, w końcu masz prawie tyle co ja. On też pewnie… bo nie możesz się w nikim innym zakochać, nie możesz się z nikim innym porozumieć aż tak. To te wszystkie nowości za nas decydują. Możemy sobie chcieć, a one i tak nie pozwolą.
– Czego mam prawie tyle, co ty? Czego ma Krzyś tyle samo? A te nowości? Dlaczego nie pozwolą? – patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Teraz dotarł do niej szum miasta, dźwięki dzwonów, jazgot skuterów i klaksony samochodów. – Czego?
– Przecież nie stoimy w miejscu – przesunął swoje krzesło i teraz on też patrzył na rzymski pejzaż – przecież umysł ciągle się zmienia i wystarczy zapytać w czym, a potem poszukać i sprawdzić.
Serce się powoli uspokajało. To są ci wszyscy obdarzeni charyzmą, myślała. Niezwykle twórczy, niekiedy hipnotyzujący tłumy, niekiedy pisujący sonety, niekiedy w genialnym błysku intuicji pojmujący coś, na zrozumienie czego reszta świata musiałaby czekać setki lat. A to zależy tylko od tego, ile operacji umysł jest w stanie wykonać. Nasze nieprzeparte pragnienia przemnożone przez możliwości…
– Teraz możesz go poszukać – powiedział półgłosem Karol.
To nawet nie był specjalny wysiłek. Patrzyła na jego rękę jak na swoją. Rękę sięgającą po telefon. Dzwonek. Sięgnęła po aparat.
– Kocham cię – powiedziała.
– To było silniejsze ode mnie – jego głos był jak szept – usłyszeć cię. Właśnie teraz.
– Wiem – odpowiedziała. – Też chciałam. Szczęśliwa.
– Szczęśliwy. Na razie mi wystarczy, mogę dalej czekać.
– Szczęśliwa – trzymała aparat w ręku, spojrzała na Karola. – To nie jest pozazmysłowe.
– Oczywiście, że nie – odpowiedział. Znowu usiadł naprzeciwko niej, napił się kawy. – To jest po prostu kolejny zmysł. Przebłyski genialnej intuicji, momenty natchnienia, mówienie w obcych językach, proroctwa, prekognicja, eksterioryzacje, wchodzenie w ciało drugiego człowieka… Wszystko to było i było szczegółowo odnotowywane. Święte księgi, a szczególnie Biblia, są tego pełne. Wystarczyło założyć, że są to wiarygodne relacje, potem zapytać: dlaczego, a jeszcze potem poszukać odpowiedzi. Być może jest to ta, którą sugerował Penrose, a którą myśmy rozwinęli. W każdym razie działa, a ujawnia się w okolicy tryliona operacji umysłu na sekundę. Kiedyś tyle będą mieli wszyscy, bo przecież ewolucja nie ustaje ani na chwilę, a na razie… – uśmiechnął się – …na razie jest to kilkadziesiąt tysięcy osób, może kilkaset tysięcy. Ty i ja z pewnością. Kilka osób, których się domyślasz…
– Empatia? – przerwała mu. – Głębokość odczuwania drugiego człowieka?
– Tak – zgodził się. – Ale nie tylko. Wszystko jest głębsze.
– Jak to działa?
Karol spojrzał na nią z zastanowieniem, odwrócił wzrok. – Nie wiem… Nie wiem do końca. Tam, gdzie jest jakiś prąd, zawsze jest jakieś pole elektromagnetyczne. W mózgu krąży prąd, bo każda operacja to zmiana potencjału, powstaje zmienne pole elektromagnetyczne i wygląda na to… – nie dokończył. – Łączy się to z okresowymi wzrostami dimetylotryptaminy i jeżeli to się na siebie nakłada, to od pewnych wartości pola możliwa jest komunikacja pomiędzy umysłami. Bezpośrednia. Oczywiście – dalej na nią nie patrząc sięgnął po kawę – potrzebne są wyższe wartości pola, a te ewolucyjnie ciągle stanowią rzadkość, granica jest, tak sądzimy, na stu petaflopach operacji… Ale za kilka tysięcy lat, powiedzmy? Nikt nie wie, ile ich będzie, takich osób, takich umysłów. Ach, jeszcze. Taki umysł, przy zwiększonej ilości dimetylotryptaminy, też działa trochę inaczej. Między innymi potrafi wygenerować fragmenty własnej funkcji falowej. Przyszłej – teraz spojrzał na nią i zatrzymał wzrok na dłużej. – To zapewne zrobił twój. Tam, w komorze.
– A ty mi zasugerowałeś pewne obrazy w Zamku Świętego Anioła – bardziej stwierdziła, niż zapytała Amelia.
– Tak – Karol zaczął się uśmiechać. – Chciałem cię trochę… oszołomić, powiedzmy. Udało mi się, ale tylko na chwilę. Ty już jesteś trwale skomunikowana, z nim.
Uśmiechnęła się. – Wiem. Niesamowite to było, ale teraz wiem, że sama mogę próbować.
– Uważaj, bo on też – roześmiał się cicho Karol.
– Tylko na to czekam. A… ta komora? I nieistniejące świątynie jako wzorzec?
– Dochodzi do fenomenalnego wzmocnienia. Musieli coś przeczuwać, podejrzewać. Ponadprzeciętne osobowości to wcale często kapłani, prorocy, wodzowie. Dopiero wszechobecność demokracji sprowadziła przeciętność. Byle kto może być prezydentem. Papieżem – ciągle nie, bo Kościół to nadal struktura hierarchiczna. Tu się nie wybiera, tu się mianuje, a potem ci mianowani wybierają najlepszego spośród siebie. To rzadko zawodzi.
– To się nazywa manipulowanie ludźmi – powiedziała nagle.
– Tak – zgodził się Karol. – Tak też się nazywa. Ale jeśli robisz to w celu czynienia dobra?
– A co to takiego dobro? – spojrzała mu wprost w oczy i odczytała odpowiedź. Pokiwała głową. – Kiedy najmniej boli, masz rację. A… powiedz, dlaczego Franciszek nie bardzo cię lubi?
– Ponieważ moje wyjaśnienia burzą jego ideę równości wszystkich ludzi wobec Boga. On akceptuje, naturalnie, ewolucyjność zmiany, ale obawia się, że wiedza o niej może prowadzić do swoiście pojętej hodowli rasy nadludzi, mogącej podporządkować sobie resztę.
– A… a powiedz jeszcze – uśmiechnęła się, trochę zawstydzona. – A Franciszek… Dużo ma?
Karol popatrzył na nią przeciągle. – Dużo. Ja się go boję. Jego przenikliwości.
– Czy ty mu doradzasz?
– Nie odpowiem ci na to pytanie – Karol napił się kawy, odstawił filiżankę. – Koniec o tym. I tak za dużo powiedziałem.
Patrzył na telefon. Nie do końca on był potrzebny – teraz, kiedy Amelia stała się wszechobecna, jego Amelia Magdalena. Nie musiał dzwonić – teraz już wiedział, po prostu. Czekać – tak, czekać musiał i to akurat, że trochę poczeka – wiedział też. Tam czekały zamiary do zrealizowania, rodzaj teatru – niejasno go dostrzegał. Niech tam, zaśmiał się w duchu, Rafał w swoim żywiole. Rafał musiał szokować, tak był skonstruowany, musiały mu się zdarzać sceny niezwykłe – gorszące i wzniosłe. Jakby był Artaudem epoki, może Eugeniuszem Ionesco próbującym odwrócić bieg zmetamorfizowanych w nosorożce ludzi – bieg na zatracenie. A że w nosorożce? Jakiejś metamorfozy pragnie każdy, jakiegoś ubóstwienia. A skoro tylko nosorożce zostały? Nas wszystkich bieg, do zatraty swojej niepokory i ze mną też, pomyślał. Bo czy ma aż taki hart ducha – nie wiedział. Z pewnością nie chciał uczestniczyć w tej polityce, która wymogła na nim ten lot – ale wówczas nie mógł, nie umiał inaczej. Teraz najchętniej ukryłby się z Amelią i czekał, aż urodzi jego dziecko, aby potem zachwycać się nią i dzieckiem. Tylko… jeśli poniecha, jeśli się ukryje, oni wszyscy: ich dziecko, ona i on mogą trafić w jakieś metaforyczne getto reedukacji, gdzie powolutku zagazuje się ich wszystkie niepoprawności, odstępstwa i herezje. W końcu byli Żydami – w kategoriach epoki, tej dziejącej się lokalnie, tu i teraz: on – ein Jude, ona – Amelia Magdalena i ono – dziecko dostatecznie żydowskie, jeśli oni oboje będą je karmić, odziewać, utulać do snu i wyprowadzać na świat. Za parę lat byłoby jeszcze inaczej, jak już pojawią się odpowiednie ustawy odbierające Żydom takim jak oni prawo do dzieci. Ale na razie raczej prorodzinnego getta należało się spodziewać – wirtualnego konstruktu z watahą pretorian wiceministra w bramie i na wieżyczkach, placu apelowego grodzonego telewizyjną prawdą i nawet gaz – gdyby pójść na całość – byłby niepotrzebny, bo i bez niego oddychało się coraz gorzej. Zobaczy się – pomyślał, kiedyś wróci Amelia, kiedyś wróci opatrzony Franciszkową mocą biskup, to ja poczekam. Na razie ja napiszę maila do Moniki, żeby ona powoli przyzwyczajała się do myśli o siostrze przyrodniej, być może braciszku, ale raczej siostrze – córkę miałbym czego uczyć, a syna? Nie wiedział. Ostrożnie zabrał się za pisanie. Nawet klawisze naciskał jakby subtelniej, bo co on zrobi, jeśli Monika, w ramach kolejnej terapii odwykowej zażąda, żeby poleciał na Księżyc? Poleci i wróci – oczywiście, ale jaka to strata czasu. Dlatego pisał delikatnie, w każdym znaczeniu tego słowa.
– Hej – powiedziała ciepło Amelia.
– Hej – odpowiedziała Monika. Chłodno. – Pokłóciliście się, albo coś?
– Nie, raczej coś. A on nie rozmawiał z tobą? Krzyś, to znaczy tato?
– Tato to on jest dla mnie. Nie, nie rozmawiał.
– Przecież mówię. Monika, nie taka byłaś do mnie w Berlinie.
– A skąd mogłam wiedzieć, że będziesz tam siedzieć tygodniami i wiesz, co mam na myśli.
– Ty myślisz, że… Ja go kocham, przecież wiesz. Jak szalona.
– Wiem, poczekaj. Tu coś… Mail od taty, nie zauważyłam. Zaraz.
– Czytasz?
– Tak, nie przeszkadzaj.
Trochę się niepokoiła. Dobrze, drżała z niepokoju. Wiedziała, jak ważna jest w jego życiu Monika i jak on jest dla niej ważny. Te kilka godzin w Berlinie bardzo nastrajało do przyjaźni, ale… Byłaś pierwsza, pomyślała. I zawsze pozostaniesz pierwsza. A przecież sporo zostaje. Cały kosmos właściwie, a myśmy tam zaledwie zajrzeli. Daj nam tam wejść, daj…
– No, no, no – mruknęła Monika. – Piękne to, jak zwykle u niego, chociaż wcześniej też…
– Monika, nie porównuj, proszę. To jest unikalne.
– Właśnie o tym czytam, drugi raz. Jeszcze chwila.
Teraz miała w sobie niepokoju już mniej, już tylko czekała. Czuła się trochę tak, jakby stała pod drzwiami wyroczni. Chciała z nim być na zawsze, już nie chciała miotać się – ani trzepotać, ani wahać – chciała dać się ukoić, utulić, ukochać. Jemu. Tylko jemu. Chciała go poczuć, zemdleć jeszcze raz, być w ciąży, urodzić dziecko, kłócić się z nim o dziecko bo on je z pewnością zawłaszczy, jeśli nie uroi sobie, że sam je urodził… – zachichotała.
– Co?
– Nic.
– Ależ napisał. Mój ojciec, Orlando Szalony. On myśli, że ile ma lat? Coś ty z nim zrobiła?
– Spadłam mu na głowę, w szybowcu – odpowiedziała bez wahania i zaraz pomyślała: syn, niech to będzie syn.
– Mela – Monika była poważna. – On pisze, niesłychanie poetycko zresztą, o miłości, życiu, tobie, dzieciach, które chce z tobą mieć, ale nie to jest najważniejsze. Tato zadaje mi pytanie. Zanim na nie odpowiem, chciałabym wyjaśnić, jak ja go widzę.
– Dobrze.
– On poszukuje jakiegoś wyimaginowanego ideału. Kobiety będącej… no, nieważne. Jest przekonany, że znalazł go w tobie. Pisze w mailu te swoje poezje z kompletnym bezkrytycyzmem w stosunku do siebie. On nie pamięta ile ma lat, przez co przeszedł, jak został sponiewierany, ile stracił. Z siebie samego, bo wiem, co dla niego jest ważne. On mnie pyta…
– Tak – trzepot skrzydeł motyla w jej sercu. Boże, idiotko, opanuj się!
– Czy może ci się oświadczyć.
– Tak!
– Znam twoją odpowiedź. Mela, opanuj się. On pyta o to mnie. Mnie! Co mu się stało?
– Jesteś najważniejsza. Nie wiedziałaś?
– Nie. Nie do końca.
– To teraz już wiesz. Wyobraź sobie, jak ja się bałam.
– Mniej więcej tak samo, jak ja na lotnisku – Monika umilkła.
– A my obie? – zapytała.
– Przecież wiesz. Zresztą teraz, kiedy i ja go aż tyle dostałam?
– Tak? – rozsadzało ją to coś.
– Tak. Przyjadę na ten ślub i będę…
– Świadkiem, jego. Proszę!
– Nie wiem… – wahanie w głosie Moniki. – Już raz pytałaś. Że niby ci go oddaję?
– Tak.
– A dlaczego niby mam ci go oddać? – nieoczekiwanie wojowniczym tonem zapytała Monika. – To mój facet.
Żart, wyczuła to natychmiast. Nieodrodna córka swojego tatusia. – Umrę, jak mi go nie oddasz – oświadczyła beztrosko.
– No… – Monika milczała chwilę. – Jeszcze ci go samolotem do tego urzędu od ślubów… Jak on Rafała i zwróć uwagę, że nie mówię: tobie.
– Zabiję cię – mruknęła.
– To kto ci go w tym urzędzie wręczy na zawsze?
– Potem cię zabiję.
Monika zaczęła się śmiać. – Potem to będziesz potrzebować matki chrzestnej! A, przepraszam, Rafał to będzie za ojca chrzestnego, czy za celebransa? Jak się bywało w takich…
– Nie kpij – przerwała jej. – Może potrzebowałam do niego dojrzeć, dorosnąć? Ty nie widzisz w tym wszystkim jakiejś konieczności zdarzeń? Jednego po drugim? Wyjmujesz jedno, a żadne następne się nie zdarza.
– Widzę – odpowiedziała Monika, już poważna. – Dlatego zadzwoń do niego i powiedz mu, że może, że ma moją zgodę. Odpiszę też, oczywiście, ale za kilka dni, a tato od ciebie dowie się, że my obie tak uważamy. Razem tak uważamy, a nie każda z nas osobno. Jeśli ty mu powiesz pierwsza. Może wreszcie poczuje się pewniej, bo on ciągle jest bardzo niepewny. Samego siebie.
– Wiem – chwilę myślała. – To takie ukryte natchnienie, w nim. Ale ja o nim wiem i je znam. Zadzwonię. Dzięki.
Rafał był niespokojny. Codziennie znikał na parę godzin w budynkach kurialnych albo w Gregorianie, ona w tym czasie siedziała w bibliotece, robiła notatki, albo nanosiła poprawki do doktoratu. Zastanawiała się, kogo teraz poprosić o promocję. Arcybiskupa Marka – najchętniej, ale doktorat był przeciwko, a nie za i byłoby to jak życzenie spłaty zobowiązań, a tak nie chciała. Zapytam Krzysia, pomyślała i zamknęła laptop. Odnosząc starodruki pomyślała, że stało się to wyłącznym rozwiązaniem jej wszystkich dylematów: zapytam Krzysia. A Rafał był niespokojny. Umówiła się z nim w kawiarni na Via di Ripetta, tuż przy Piazza del Popolo. Właśnie nadchodził.
– Ciągle kulejesz – powiedziała.
– Tak, wiem, trochę boli – siadał w wiklinowym fotelu. – To nieważne, zupełnie nieważne. Amelio moja…
– Rafał?! – nie, żeby się zjeżyła, ale nie było jej miłe nawiązywanie do przeszłości. Nawet jeśli on patrząc w przeszłość widział jak się kochają, to ona widziała jak on wygłasza to kazanie. Lot stworzył nowe otwarcie i to wolała daleko bardziej.
– Przecież jakoś muszę do ciebie mówić. Byliśmy związani… a wybrałaś innego. Tylko tyle, jeśli nie patrzeć na resztę. Natomiast jeśli spojrzeć, to… – popatrzył na nią – twój wybór mnie uratował.
– No, tak – zdjęła słoneczne okulary. – Coś cię niepokoi, widzę to.
– Tak – popatrzył jej w oczy, a ona już wiedziała.
– Dijon? – zapytała.
– Tak.
– Chcesz ją odprawić? Tę mszę? Tam?
– Tak.
– Wywołasz skandal.
– Tak… właściwie nie – powiedział. – Franciszek nie raz odprawiał mszę na przykład w więzieniu. Od paru lat w każdy Wielki Czwartek, chociażby. I uczestniczą w nich ludzie różnych wyznań. To co to za skandal?
– Wrócisz do kraju.
– Przecież tych ludzi tam nikt nie zmieni w ciągu tygodnia. Ale od czegoś trzeba zaczynać. I musi być ten ktoś, kto zacznie.
– Marek.
– Tak, powiedział niesłychanie ważne rzeczy. O rzeczywistej, a nie metaforycznej służebności biskupów. O przesunięciu akcentów. Fenomenalnie płodne może okazać się jego pytanie: a jeśli wyobrazić sobie, że Jezus nadejdzie w najbliższe Boże Narodzenie? Z wszystkimi tego konsekwencjami, przede wszystkim dotyczącymi nauczania. A msza w tej dyskotece może być jednym z pierwszych dzieci tego pytania.
Znowu popatrzyła mu w oczy. – Ciebie nic nie odwiedzie.
– Pojedziesz ze mną? – zapytał.
– Czyżbyś… – potrząsnęła głową. Nie, to nie to, pomyślała. Czego ode mnie oczekujesz?
Rozglądała się po placu w poszukiwaniu natchnienia i nagle kolumna Ramzesa rozbłysła u szczytu – widocznie promienie słońca trafiły pod odpowiednim kątem w ziarenka kwarcytu. Odwróciła się, zatrzymała spojrzenie.
– Skąd wiedziałeś, że się zgodzę? Nigdy tego nie robiłam.
– To jest pytanie i potem stwierdzenie. Najpierw odpowiedź na pytanie – poruszył nogą, ustawił ją inaczej. – Ból uszlachetnia i może lepiej niech przypomina o sobie – dopiero teraz spojrzał na nią, ciepłym, pełnym powagi uśmiechem. – Bo kochasz. Bo obok tego wszystkiego, co miłość w sobie niesie, ocierasz się o mistykę miłości, tym razem. Wówczas to właśnie staje się potrzebą. Nieprzepartą.
Patrzyła przed siebie, poprzez Rafała, na bazylikę Santa Maria del Popolo. Ma rację, myślała, to się musiało tak skończyć. Bo nie można sobie takiego uczucia inaczej wyobrazić, zmieścić w sobie, dzielić się, dawać i brać… Nie, nie dawać. Ofiarowywać.
– Istnienie Boga niesłychanie miłość uwzniośla – powiedziała cicho. – Jeżeli czuję się wybrana, to opuszczam świat przypadku i zaczynam pytać, kto mnie wybrał, kto mnie przeznaczył. Tak, masz rację, ale nie ośmielę się posunąć poza niepoznawalność Boga.
– Nikt od ciebie więcej nie oczekuje – powiedział z prostotą. – Witaj, Amelio.
– I to akurat ty – zamyśliła się. – Kto by pomyślał?
– Jestem tylko narzędziem w rękach Pana – odparł żywo. – I powiem ci, że chyba nigdy jeszcze nie czułem tego tak silnie. Zajdziemy do bazyliki?
– Tak. A stwierdzenie?
– To całkiem proste i jest to kwestią stanu ducha, a nie umiejętności.
– A to jest… zgodne? – patrzyła na niego.
– Żaden z obowiązujących przepisów nie sprzeciwia się temu – wyciągnął do niej rękę. – Chodźmy.
Światło płynące przez górne okna nadawało kolumnom, a za nimi całemu wnętrzu różowawy poblask. Rafał zatrzymał się w przedsionku, przykląkł, nie oglądając się za siebie wyciągnął do tyłu rękę. – Chodź.
Skręcili w prawo, po kilku krokach Rafał przystanął przed kaplicą. Puścił jej rękę, spojrzał na nią przelotnie, ukląkł, oparł ręce na kamiennym parapecie, opuścił głowę, po chwili podniósł ją i patrzył na obraz. Przeniosła wzrok z Rafała, podeszła bliżej i też uklękła. Nie mogła inaczej, po prostu nie mogła, bo na obrazie było dzieciątko. Dzieciątko Jezus oczywiście, ale patrzyła wniebowzięta. Złożyła ręce. Znała ten obraz – Pinturicchio, koło tysiąc pięćsetnego roku – ale po raz pierwszy widziała go właśnie tak, może po raz pierwszy w ogóle go widziała. Stajenka, przed stajenką Maria w pozie pełnej niesłychanie ciepłego uroku – takiego umiłowania, z drugiej strony Józef, ktoś obok, z tyłu magowie, głębiej skały, odległy pejzaż jerozolimski, górą obłoki, anioł… patrzyła. Zauważyła, że bezgłośnie porusza ustami, ale nie wiedziała, co mówi. Leżące na kawałku materii dzieciątko, z głową opartą o wiązkę chrustu chyba, patrzyło na mamę i wyciągało do niej ręce. Dziecko Marii i Boga – i gdyby nie wszystkie tragiczne zdarzenia potem takie może by pozostało. Pełne radosnego pragnienia: mamo, weź mnie na ręce. Wezmę, pomyślała, utulę. Żeby ci się nie stało nic złego.
Rafał wstał, spokojnie czekał. W końcu i ona wstała. Spojrzała na niego.
– Myślę, że modliliśmy się o to samo – powiedział.
Kiedy wracali, plac był pełen słońca.
– Zrobiłeś to specjalnie – powiedziała.
– Tak – odpowiedział. – Ale cóż innego mogłem zrobić?
– Kiedy wyjeżdżamy?
– Pojutrze.
Teraz to już był spokój i pewne… uniesienie? Nie była pewna, ale tak się czuła. To zawsze jest niepewność, pomyślała, jeśli unosisz się aż tak wysoko. Nie byłoby tego uniesienia bez tej niepewności. Niezachwiana wiara to cegła, cep, siekiera. A wiara uniesiona to drżenie. W niej było – to właśnie. Trzepot. Krzątała się przy zaimprowizowanym ołtarzu z tą dziewczyną, Jazydką, od dwóch lat we Francji i przed rokiem ochrzczoną, która opowiadała jej o grozie i ohydzie wojny, o bólu, o nienawiści i odrazie do samej siebie… Krzątały się obie i miała wrażenie, że nie tylko ona ma w sobie ten trzepot, że obie go mają. Biskupi rozmawiali z boku hallu, biskup Maillot po cywilnemu, biskup Rafał w białej, pozbawionej zdobień albie i narzuconym na nią zielonym ornacie również, poza krzyżem, nie mającym żadnych zdobień. O stroje dla nich obu postarał się biskup Anasarthy (co to za piękne słowo, pomyślała kolejny raz). Na szare, zapewne zakonne sukienki do kolan, narzucone miały białe komże, może trochę krótkie, zielone kołnierze u szyi, włosy spięte pod chustą, choć i jej, i Vian, bo tak miała na imię ta piękna dziewczyna, kosmyki granatowoczarnych włosów wymykały się na wszystkie strony. Znowu spojrzały na siebie – obie z uśmiechem. Jeśli choć trochę wyglądam tak jak ona, pomyślała Amelia, no to… Wyobraziła sobie starożytne wieczerze z Jezusem u szczytu stołu. Celnicy, grzesznice… Piękni ludzie, jacy piękni. Biskup Maillot podszedł do nich. – Jak siostry jesteście – powiedział. – Obie przepiękne, na chwałę Boga, na chwałę dobrych ludzi. A jest ich wielu, same zobaczycie. Przyjaciele moi i wasi.
W hallu ustawiono kilka rzędów krzeseł, foteli, jakieś zydle. Z wyższych pięter sączyła się muzyka, jeszcze cicha. Szef dyskoteki naprawdę się postarał, był zresztą bardzo zaciekawiony. Wszedł właśnie, rozejrzał się, podszedł do biskupów. Drzwi za nim otworzyły się i wszedł rabin – nie sposób było go z kimkolwiek pomylić. Przechodząc przed ołtarzem ukłonił się ceremonialnie. Biskup Anasarthy wyszedł mu naprzeciw. Rabin wyciągnął ręce w radosnym geście. – Mon ami!
Stali wszyscy i rozmawiali, a one poprawiały obrusy, coś tam jeszcze. Weszła dziewczyna, za nią chłopak, za nimi jeszcze jeden. – C’est une bêtise[1] – powiedział półgłosem. Dziewczyna bez słowa pociągnęła go za sobą. Wszedł ktoś z drinkiem, wyszedł i wszedł znowu, już bez szklaneczki. Otoczony arabską młodzieżą wszedł mułła w ceremonialnym, czarnym stroju. Obaj biskupi i rabin podeszli do niego. Obejmowali się po kolei, gestami pełnymi przyjaźni, wspólnie posadzili młodych mahometan po prawej stronie i natychmiast paru Francuzów wkręciło się między dziewczyny. Jeszcze parę osób, w dyskotekowych, ekscentrycznych strojach. Biskup Maillot podszedł do nich obu, stojących teraz z boku ołtarza.
– Zapalcie resztę świec.
Uciszało się. Rafał przeszedł bokiem, złożył głęboki ukłon, stanął za stołem, szerokim gestem uczynił znak krzyża.
– Au nom du Père et du Fils et du Saint-Esprit.[2]
– Amen – rozległo się w hallu. Niezbyt pewne, nieoczekiwanie rozbrzmiało po raz drugi, teraz silne i jasne.
– Amen!
On najpierw jakby zapomniał o tamtym zobowiązaniu, myślała. O tamtej scenie, tutaj, w tej dyskotece, kiedy, kilka lat temu, dziewczyna zapytała go, czy jest jakimś księciem, a ona ze śmiechem odpowiedziała, że nie, że jest biskupem, a wtedy ta dziewczyna zapytała czy takim, który odprawia msze i czy mógłby ją odprawić tutaj i żeby ona – Amelia – mu usługiwała. Chyba nie tylko jej wówczas wydawało się to pomysłem egzotycznym. A teraz takim być przestało. Wszyscy im pomagali, jakby właśnie chcieli, aby tak się stało, aby ta msza tutaj miała miejsce, aby się dokonała. Chodzimy po świecie i coraz częściej na symbole wiary patrzymy z niechęcią świadomi, że podłe cele są ubierane we wzniosłe słowa a potem nam zostaje krew, płacz, zwłoki. Że dzieje się to wokół nas, a my ciągle dalecy jesteśmy od bycia ludźmi dostatecznie dobrymi, bo nie pozwala nam się być dobrymi – nagle dostrzegła to z przeraźliwą jasnością. To nie są nasze konflikty, nasze wojny, nasi nieprzyjaciele, nasi konkurenci, nasz wyścig szczurów.
Rafał spojrzał na nie. Wstała i podała mu księgę, odstąpiła krok, Vian odwróciła karty według zakładki.
– La lecture d’Ecriture Sainte…[3]
Spojrzała na hall, teraz niemal pełny. Młodzi ludzie stali pod ścianami, stał i biskup Anasarthy, obok rabin – widocznie ustąpili komuś miejsca. Dostrzegła: dziewczyna w ciąży, jakieś sześć miesięcy i obok jej chłopak. Mułła siedzący z tyłu po prawej z głową pochyloną i opartą na rękach, chłopak obok coś szepczący do niego. Podniósł głowę, poklepał go po plecach. Ktoś jeszcze wchodził.
– Je crois en un Seul Dieu, le Père tout-puissant, créateur du ciel et de la terre…[4]
Wierzę, pomyślała. Nie jestem, nie chcę być przypadkiem. Nie dotknęło mnie żadne nieszczęście, tak naprawdę. Żyję, kocham. Jeśli pomyśleć o Vian, o tych wszystkich okrucieństwach i całej ohydzie wojny, to jestem otoczona cieplarnią. Nikt mnie nie gwałcił, nikt nie przykładał lufy do głowy, noża do szyi. Może powinnam… Spojrzała na Vian i w tym momencie mogłaby przysięgnąć, że nie widziała nikogo bardziej szczęśliwego. A ja? Ja, z wszystkimi swoimi niehumorami, bo iphone się zawiesił, bo ktoś podkupił mi kieckę? A ja?
– Mes amis – Rafał stał przed ołtarzem. – Wszyscy moi przyjaciele, którzy przybyliście… To tylko słowa, a potrafimy i bez słów rozmawiać, patrząc sobie w oczy, albo trzymając się za ręce. Dlatego wybaczcie mi, jeśli będę niezdarny. W słowach… Jest to msza dla zachowania pamięci, ale nie tylko. Bo jest ona także przepełniona nadzieją, że my, dzieci Boga, potrafimy zrobić coś z tym, czym nie władamy w sobie do końca, co nas prowadzi ku zbrodniom, ku okrucieństwu, ku zaprzeczeniu, ku wyparciu natury człowieka z siebie, natury pochodzącej od Boga. Podejdź, Vian, proszę.
Vian podeszła, Rafał ujął ją za rękę.
– Nigdy, przenigdy nie zamknę oczu na cierpienie. Tak mi dopomóż Bóg.
Delikatny szum na sali.
– Wieczerza dzisiejsza jest dla dania pamięci tym, którzy nigdy tutaj nie byli, nie są z nami teraz i nigdy już nie będą. Przychodzimy tutaj dla beztroskiej zabawy, dla gier, jakie odwiecznie prowadzą kobiety i mężczyźni, dla realizacji siebie w różnych rolach, ważnych dla nas, nierzadko płytkich… ale to wcale nie szkodzi. Tacy jesteśmy, z wszystkim dobrym i złym. My tutaj. A oni tu nigdy nie przyjdą – pochylił głowę.
– Rozjechani na krwawą miazgę gąsienicami czołgów, rozerwani na strzępy przez granaty i rakiety, ścięci, rozsiekani maczetami, zgwałceni na śmierć… One… zagwałcone… – podniósł głowę. – One i oni nigdy tutaj nie przyjdą. Jeszcze inni utonęli w ucieczce. Pili wodę tak długo, aż stali się wodą. Za długo pili wodę – podniósł głos. – Należy im się hołd, w każdym z nich jest Jezus, skądkolwiek przyszli, w kogokolwiek wierzyli. Zostali tak samo ukrzyżowani, jak On. I to nie anonimowy świat im to uczynił, nie anonimowy świat zepchnął ich w hańbę i poniżenie, nie anonimowy świat kazał im cierpieć bezbrzeżnie zanim umarli. To my!
Poruszenie na sali.
– Bo poniechaliśmy. Bo powiedzieliśmy: nas to nie dotyczy. Bo nam się nie chciało i także mnie się nie chciało! A oni umierali, jak umierali dwa tysiące lat temu. W płonących dołach pełnych spędzonych tam chrześcijan, żydów, jazydów, mahometan, wszystkich innych. Ale teraz ja mówię – nie. I wiem, że wy wszyscy mówicie też – nie! Bo każde z nas zasługuje na miłość, przyjaźń, objęcie ramieniem. Bóg nas kocha, ale my ten gest musimy powtarzać, aby on nie zaginął, nie zagubił się. Gest Boga, ale i gest każdego z nas. Bo z Niego jesteśmy. On nie uczył nas nienawiści, On uczył nas miłości. A my jego naukę mamy powtarzać, zawsze i wszędzie. Niech z nikogo z nas nie wyjdzie nic, co by go plamiło, co by stało się krzywdą, cierpieniem drugiego człowieka.
Szum.
Ujęła dzwonki. Ruch ręki.
Vian uderzyła w gong.
Gesty.
Woda, wino.
Jest natchniony, pomyślała. Oby takim pozostał. Kocham, ale jego podziwiam. Jak to Krzyś powiedział? Amelia Magdalena? Ale nie zdradzam go – przeciwnie! Coś mu przynoszę, jakieś dary. Oby nasze dziecko już nie musiało wątpić, szukać. Kocham cię,Krzyś.
– Le Seigneur soit avec vous[5]
– Przekażcie sobie znak pokoju – powiedział Rafał i w tym momencie zaczęło się dziać coś niezwykłego. Ludzie zaczęli wychodzić z rzędów krzeseł, foteli, obejmować się, dotykać, przytulać. Patrzyła, zniewolona. Oto ja, służebnica, pomyślała. A ci wszyscy w hallu przytulali się do siebie, dotykali się, uśmiechali, to było niezwykłe. Objęci wpół rabin i mułła, a potem Rafał i Vian idąca za nim… Kocham cię, Krzyś, niech ci się nic złego nie zdarzy. Roześmiała się.
– Pourqui?[6]… – Rafał przystanął.
– Przecież mu zakazałam. Zakazałam mu zdarzania się czegokolwiek złego.
– À Criss? – patrzył na nią. – As-tu tel pouvoir?[7]
– Tak.
– Wokół siebie każdy ma – powiedziała Vian. – Sam to powiedziałeś przed chwilą, biskupie. Pod jednym warunkiem.
Rafał obejrzał się, spojrzał znowu na nią. – Tak, masz. A warunkiem jest troska nas wszystkich.
Ludzie powoli wychodzili, z wyższych pięter znowu dochodziła muzyka.
Rozmawiała z nim wieczorem. Przyciszonym głosem, prawie szeptem, aby być jak najbliżej.
– I tak byłam ministrantką.
Wystarczyło zamknąć oczy, żeby zobaczyć jego uśmiech.
– To jest przeżycie. Jest – podkreśliła.
– Wiem, kochanie. Słyszę to, w twoim głosie. O czym Rafał mówił?
– O obojętności na cierpienie drugiego człowieka. To jest też coś, co z nas wychodzi.
Cisza.
– Ciągle jest to dla mnie chyba najważniejszy fragment Ewangelii.
– Dla niego też – odetchnęła. – Był rabin. Był mułła. To, zdaje się, przyjaciele biskupa Maillot.
– Piękna musiała być ta msza…
Cisza.
– Krzyś! – prawie wybuchnęła. – Krzyś…
– A co ja mam mówić? – zapytał cicho. Szelest w tle. Cichy trzask. – Masz wokół siebie tyle życia, tyle zdarzeń… Ja mam tylko czekanie.
– Oddam to wszystko… – usłyszała przytłumione dźwięki fortepianu. – Co to?
– Domenico Scarlatti, sonata a-moll. Chcesz posłuchać?
Teraz dźwięki dochodziły czysto i wyraźnie.
– Ależ ja za tobą tęsknię. A ty… Jak ta sonata.
– Trzy dni. Jeszcze trzy.
– Będziesz musiał… – aż uśmiechnęła się. – Będziesz musiał przyjechać do Brzeska.
– Dlaczego? Nie możesz przylecieć tutaj?
– Nie – uśmiechnęła się jeszcze bardziej. – I nie mogę ci powiedzieć dlaczego, jeszcze nie. Natomiast możesz mi się oświadczyć. Monika powiedziała, że możesz poprosić mnie o rękę. Dostaniesz od niej maila.
– A ty się zgodzisz? Kochanie?
– Przyjedź – teraz już roześmiała się głośno.
– Przylecę.
– Nooo… – przypomniała sobie obraz z Placu Świętego Piotra. – Dobrze, możesz przylecieć. Na ten raz cofam zakaz. Ale masz się nie spieszyć. Masz lecieć ostrożnie. Aha, masz mi przysłać plan lotu. Dam go do sprawdzenia szefowi w Łososinie.
– Już siadam do mapy.
– Czekam, kochanie moje. Na ciebie czekam, ty… mój.
Alski
[1] To jakaś głupota (franc.).
[2] W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego (franc.).
[3] Czytanie z Pisma Świętego (franc.).
[4] Wierzę w Jedynego Boga, Ojca wszechmogącego, stworzyciela nieba i ziemi (franc.).
[5] Niech Pan będzie z wami (franc.).
[6] Dlaczego (franc.).
[7] Krzyśkowi? … Masz taką moc? (franc.)