Podróż(25) – Epidauros(7/3)
– Też ci powiedział? O Filipie? – Helena znowu zaczęła płakać. – Noszę w sobie potwora, a kocham drugiego potwora!
– Zapomnij o emocjach. Skup się, proszę. Też się czuję niezręcznie, ale każdy szczegół może być ważny. Im szybciej to ustalimy, tym lepiej. Również dla Roberta.
Helena wysiąkała nos. – Nie, nie wystąpiły. Nic nie mówił.
Docent poklepał ją po ręce. – Przecież wiem, że go kochasz – patrzył na nią niemal z uśmiechem. – Nie wiem, czy sam bym nie zaryzykował. Dla takiej miłości? Ona jest tak samo bezwzględna, jak ta bakteria.
– Ale zabija.
– Przeciwnie – powiedział docent. – Z tą samą bezwzględnością broni. Nawet kosztem samej siebie.
– To jest niesłychanie chwiejna równowaga. Byle drobiazg może ją zburzyć. Przysłowiowy motyl machnie skrzydłami i mamy ropnie wszędzie – konsultujący internista śledził na ekranie wyniki badań. – Trzydzieści tysięcy leukocytów.
– Broni się z niebywałą siła.
– A urolodzy?
– Dreny w obu nerkach – docent Jarmołowicz wstał, zapalił kolejnego papierosa. – I obie funkcjonują coraz gorzej. W aspekcie tego, co sączy się z drenów… – nie dokończył.
– Ropa – dopowiedział internista. – Strzępki tkanki. A parametry?
– Zobacz sobie. Kreatyniny cztery razy ponad normę i rośnie. Mimo dializ.
– Czyli nerki nie funkcjonują, chociaż jakiś wkład rozpadłych tkanek też w to jest. Istniejące ogniska rozsiewu powstrzymujesz obciążeniem na krawędzi tego, co organizm jest w stanie znieść. Jedziesz po bandzie. Jak chcesz z niej zjechać?
– Bakteriofagiem – powiedział cicho docent. – Tym jego.
– To szalone.
– Znasz lepsze rozwiązanie? Antybiotyki trzymają go w równowadze zaledwie chwiejnej, zwiększanie dawek doprowadzi do śmierci organizmu. Nie mogę ich zwiększyć. Muszę sięgnąć po inne bataliony.
– A wiesz, przeciwko komu się obrócą?
Wszedł pulmonolog. – Opróżniona. Trzysta mililitrów treści ropnej z prawej jamy opłucnowej, dren zostawiłem. W płucach niby tylko jeden ropień po lewej, ale on źle oddycha. W głowie czegoś nie ma?
– Nie wiem – Jarmołowicz zapalił kolejnego papierosa. – PET za godzinę. Przygotowują pracownię. Za pół godziny skończy się dializa.
– A, właśnie – pulmonolog usiadł. – Daj papierosa. Z nerkami jest aż tak źle, że trzeba było dializ?
– Też – odpowiedział docent – ale nie tylko dlatego. Aparat płukał tę szatańską bakterię i być może dlatego udało nam się opanować sepsę. We krwi jej już nie ma, materiał z filtratu idzie co godzinę na posiew i jest jałowy, jak dotąd. Jest toksemia, oczywiście, zespół wykrzepiania, choć ten też się stabilizuje, niewydolność kory nadnerczy, niewydolność nerek, niedomoga krążeniowo – oddechowa, białaczkowa reakcja szpiku, co może w rezultacie spowodować jego porażenie… Właściwie wszystko, co napisano o sepsie jest, albo może być.
– A ta dziewczyna? – zapytał pulmonolog. – Jego żona, bo nie wiem?
Internista dołączył spojrzenie.
– Wyjaławiamy ją – rzeczowo odpowiedział Jarmołowicz. – Usuwamy mordercę, wprowadzamy zgrzebną pałeczkę okrężnicy. Słuchajcie – spojrzał na jednego, potem na drugiego. – Kobieta która kocha i zabija, nie rusza was to?
– Rusza – odpowiedział internista. – Popatrz, Zbyszek. Dwudzieste pierwsze stulecie, a dramat…
– Antyczny – dokończył pulmonolog. – Ale nie, nawet w Edypie nie było takiego napięcia. Lukrecja Borgia, oto kim ona jest.
– Trochę tak – zamyślił się docent. – Tylko ona nie wie o tym, że zabija.
– Operowe to – pulmonolog wstał. – Zresztą teraz już wie, z pewnością. Oczy ma ładne i szkoda byłoby. Musiałaby je sobie… – nie dokończył. – Już choćby dlatego nie dam Robertowi umrzeć.
Pompa podawała roztwór, kroplówki kapały, w regularnych odstępach czasu ona coś łykała, pielęgniarka pobierała materiał do badań – tak miało być przez siedemdziesiąt dwie godziny, aż cała pula jej pałeczki okrężnicy, szczepu o własnościach bardziej morderczych niż pałeczka dżumy, zostanie wymieniona na łagodną, powszechnie występującą odmianę. Escherichia coli, potem jakaś litera i jakaś cyfra – wyselekcjonowana monokultura która nikogo nie skrzywdzi, co najwyżej wywoła zapalenie pęcherza. Będzie bezpieczna, nikogo już nie zabije, będzie zasypiać z Robertem i z Melą, budzić się z Robertem i z Melą, będzie ich karmić, będzie o nich dbać. Będzie się kochać z Robertem i on od tego nie zacznie umierać, chyba że na chwilę, niekiedy sekundy potem tracąc przytomność, co jej się zdarzało może nawet częściej niż jemu. Ale żadne z nich nie umrze na zawsze – tak, żeby tej ich miłości już nigdy nie było. Helena leżała izolowana od reszty świata i chwilami marzyła. Tylko chwilami, bo resztę czasu pochłaniała jej groza i przerażenie: a jeśli Robert umrze? Co chwilę czuła zaciskający się węzeł w dole brzucha i gdyby nie było Meli zgodziłaby się go zastąpić – niech śmierć ją zabierze. Ale Mela była ważniejsza, była najważniejsza i ona nie mogła zaoferować siebie w zamian – a to była jeszcze większa groza, żyć później ze świadomością, że zamordowała mężczyznę, którego pokochała najbardziej. Robert nie umrze, pomyślała kolejny raz i już nawet nie wiedziała ile razy to pomyślała. Pana Boga rozjadę, szatana zadepczę, śmierci poderżnę gardło – spróbujcie go tknąć. Spróbujcie tylko!
Świat na zewnątrz toczył się swoim rytmem, dzwoniła mama, po chwili oddawała telefon Meli, Mela była szczęśliwa, że słyszy mamę i że mama zaraz wróci i że Obert wróci – jej wymarzony tato. W domu wszystko toczyło się normalnie: godziny czuwania, godziny snu, godziny czuwania. Dzwoniła Karolina, rozwścieczona, rozjuszona na los, krzyczała na nią, kazała jej nie mazać się – nie jesteś niczemu winna, ty głupia pizdo! – kazała jej pomagać Jarmołowiczowi bo rozmawiała z nim wcześniej i on powiedział, że psychologicznie jej rola może być nie do zastąpienia, kazała jej być jak ich dwie: wredne suki kochające do upadłego swoich mężczyzn i nie oddające ich nikomu – żadnej śmierci i niech się ta kurwa wynosi bo ją zatłukę kijem bejsbolowym i umieranie skończy się w ogóle. A między sobą? Wielka mi różnica – powiedziała ze śmiechem Karolina – my jesteśmy suki, ale swoich psów. Dwie suki, dwa psy – nasza sfora.
Docent Jarmołowicz siedział na krawędzi łóżka i czekał. Tym razem odbyło się to inaczej. Opowiedział jej o wątpliwościach – tych, które przekazał mu Robert i tych, które miał on sam. Teraz czekał.
– Nie męcz – powiedziała. – Zbyszek, nie bądź okrutny. Co z Robertem?
– Jest w płytkiej śpiączce, na respiratorze. Zaintubowany, ale tylko czasowo. Musimy go wywentylować, płuca zaczęły mu się sklejać. Jest trochę zaburzeń rytmu serca, ale niegroźne. PET wyszedł dobrze, nie ma nowych ognisk, szczególnie w mózgowiu. I najważniejsze. Był profesor, długo rozmawialiśmy.
– Halkowski?
– Tak. Nawet jeśli jest tylko teoretykiem, to umysł ma najwyższej próby. Instytut już przygotowuje zawiesinę bakteriofaga, przypuszczam, że podamy ją Robertowi jeszcze dziś wieczorem. Profesor jest zdania, że to odbierze bakterii jej zjadliwość, ma pod tym względem absolutne zaufanie do Roberta, a przecież to on sam przygotowywał ostatnią, najlepszą serię. Natomiast niepokoją go inne kwestie. Co zalęgnie się w zmacerowanych tkankach jeśli pałeczka się wycofa? Jakie będą konsekwencje dalszego rozpadu? Jak wpłynie na organizm gwałtowne przerwanie przymusu mobilizacji? Ma rację, że się niepokoi, ale ta bakteria jest z ledwością przez nas powstrzymywana. My nie mamy wyjścia. Chciałbym, żebyś przed podaniem bakteriofaga przez chwilę pobyła z Robertem. Wszystko przygotowałem – wyciągnął papierosy – a teraz opowiadaj. Chcesz też?
– Tak – wyciągnęła rękę – ale to przecież sala szpitalna.
– Puścimy klimatyzację – uśmiechnął się nieśmiało. – Przerasta mnie to wszystko.
– A co ja mam mówić? – mruknęła. – A Robert? Dobra – usiadła na łóżku. – Chcesz wiedzieć? Proszę, mój mąż. Marek zmarł z powodu sepsy, wszystko co wiem na to wskazuje. W szpitalu w York, możesz tam poprosić o dane. Zaczął się do mnie dobierać, wsadził mi rękę w dżinsy, skaleczył się o klamrę paska. Robert zauważył krople krwi na dywanie. Kilka osób próbowało mu powiedzieć, że Marek zmarł, może nawet ja sama. Skojarzył, kiedy jego też… – patrzyła na docenta. – Boże! Czy to się dzieje naprawdę?
– Tak – odpowiedział Jarmołowicz. – Chociaż też chwilami mam wrażenie, że gram w katastroficznym filmie. A Lila?
– Spotkałam się z Urszulą, szefową laboratorium. Bardzo mi pomogła wtedy – Helena oddychała głęboko – taką wiarą, że kochamy się aż tak, że nic tego nie zniszczy, żadna zdrada, żadne przeniewierstwo. Wiesz, że ona woli dziewczyny?
Docent skinął głową.
– Chciałam jej dać coś ciepłego, coś od siebie. Całowałyśmy się, może zbyt… A ona na stałe była z Lilą. Zaniosła to Lili, to coś ode mnie. I Lila zmarła – wybuchnęła płaczem. – Daj mi spokój!
Docent chwilę czekał. – Moralność nie dotyczy biologii, już ci mówiłem. Dla biologii jesteś jedynie środowiskiem. Dla tej akurat bakterii, której zresztą teraz już w tobie nie ma. Rozumiem twój płacz, ale przestań. Właśnie po to, aby uruchomić to wszystko, co w nas jest ludzkie. Za godzinę idziemy do Roberta.
Weszła, znowu w tym kosmicznym kombinezonie. Robert był przytomny, rozintubowany, oddychał samodzielnie. Przycisk na lewym nadgarstku. – Kocham cię. – Kocham cię. Przyszłaś, moja piękna. – Do ciebie, mój piękny.
Był straszliwie sponiewierany, ale w jej oczach był to Robert – jej mężczyzna. Najukochańszy, najbardziej upragniony. Chudy, poszarzały, z wkłuciami nad oboma obojczykami, z przetoką na przedramieniu, z drenami których nie widziała, a o których wiedziała – jej Robert.
– Kochany…
Śmiech, jego. – Przecież mówiłem, że teraz dopiero zacznę cię kochać. Myślisz, że przestanę, że zrezygnuję? Boga i szatana przeskoczę, żeby żyć. Mam po co. Wszystko oddam, poza życiem. Życie jest moje, a ja zamierzam żyć długo. Po to żeby ciebie kochać. Tylko po to – zaczął kaszleć.
Podeszła pielęgniarka, podała mu pojemnik z płynem. Jarmołowicz stanął obok łóżka. Robert odsunął pojemnik, odwrócił się.
– Kiedy wpuścisz moją najpiękniejszą w sukience? Bez tego worka z wypustkami?
– Jutro – odpowiedział docent. – Dwóch posiewów brakuje.
– Dzisiaj.
– Jutro.
– Robert, proszę – powiedziała. – Nie wzięłam sukienki. Jutro pojadę do domu.
– Wzięłaś – błysk w jego oku był jak eksplozja zapalnika. Skąd on bierze siły – pomyślała. – Znam cię. Na pewno coś wzięłaś – powtórzył. – Nie ma sukienki, nie ma mojej zgody na podanie bakteriofaga.
– Wkurwiasz mnie – powiedział Zbyszek. Popatrzył na Helenę. – Właściwie wkurwiacie mnie oboje, ale dobrze. Idź się przebierz w coś ponętnego. Ja potrzebuję jego podpisu i nie będę walczył z waszymi seksualnymi rojeniami.
Helena wyszła.
– Podpiszesz?
– Najpierw Helena. Daj trochę tlenu.
Wróciła do swojej izolatki, wyrzuciła zawartość torby na łóżko. Po co zapakowała tę kurewską piżamkę, do teraz nie wiedziała. Cielista koronka. Krótkie spodenki i półprzejrzysta góra na ramiączkach płynnie unosząca się na piersiach – wiedziała, jakie ma piersi i wiedziała, jak działają na Roberta. Skąd on bierze tyle siły – pomyślała jeszcze raz – i nie żeby nie umrzeć, ale żeby radośnie nie umrzeć. Przebrała się, owinęła szlafrokiem. Przeszła korytarzem do windy, zjechała dwa piętra, stanęła przed śluzą. Będziesz mnie miał – pomyślała – ale teraz już na zawsze. Obejrzyj się za jakąś Karoliną, a zabiję cię naprawdę. Och, Robert! To się w ogóle nie powinno zdarzyć.
Robert patrzył. – Daj ten papier – powiedział. Podpisał. Zbyszek zabrał papier, cofnął się pod ścianę, patrzył, on też. Helena stała… nie, nie przy łóżku, ona stała nad łóżkiem, nad Robertem leżącym w tym łóżku, ciągle przez nikogo nie pokonanym, nie pokonanym przez nic, niepokonanym w ogóle. Niepokonanym…
– No…?
– Jesteś… To, co bym ci zrobił, do czego namówił, co zrobilibyśmy oboje… – sięgnął po maskę z tlenem, chwilę oddychał. – Dopiero teraz wiem, co to jest miłość. Do ciebie. Nie dam się zabić, z tego właśnie powodu. Reszta jest nieistotna.
Helena opierała jedną stopę na palcach. Teraz oparła obie, uniosła się. Wyglądała, jakby zawisła nad Robertem. Obłok.
– No…?
– Dajcie te bakteriofagi.
Zbyszek dotknął przycisku pompy infuzyjnej. – Proszę. Niech was… – odwrócił się.
– Kocham cię. Stale o tym pamiętaj – Helena cofnęła się o krok.
– Idź już – powiedział Robert. – Nie ma takiej śmierci, która mogłaby… Jesteśmy nieśmiertelni. Idź już. Jeśli powiem, że cię kocham, to pożar milionowego miasta opiszę płomykiem zapałki.
Poszła do swojej izolatki, przebrała się, położyła do łóżka. Ścisnęła poduszkę, zamknęła oczy. Mięśnie twarzy łagodnie napinały się. Pod zamkniętymi powiekami widziała samą siebie – jak uśmiech kota. Tego z Cheshire. Teraz ona była tym kotem. Spokojniejsza, mądrzejsza i jeszcze cieplejsza niż dotąd. Czy była winna? Nie bardziej niż jezioro, w którym wylęgły się niesłychanie drapieżne ryby. Czy czuła się winna? Tak, ciągle jeszcze tak, ale była silniejsza. Nieważne, że to co zrobiła, było na granicy. Obyczaju? Dobrego smaku? Nieważne – teraz ważny był tylko Robert.
Docent Jarmołowicz palił kolejnego papierosa. Patrzył w ścianę i myślał, jak nie dać mu umrzeć. Jak nie dać im umrzeć. Im.
Przyćmione światło. Pielęgniarka przy konsoli, anestezjolog sprawdzający parametry oddechowe, dyżurny drzemiący w fotelu. I Robert, śpiący w centrum jak na katafalku, niepokonany, ciągle jeszcze. Alarm monitora.
– Migotanie!
Uderzenie w klatkę piersiową, rzut oka na monitor. – Nic.
– Defibrylator. Dwieście. Odsunąć się.
Rzut oka na monitor. – Zatokowy. Wchodzą komorowe.
– Lignokaina. Przytomny?
– Nie.
– Intubacja. Oddech.
Monitor. – Wstawki częstoskurczu.
– Lignokaina.
Monitor, kątem oka. – Migotanie.
– Defibrylator. Czterysta. Odsuńcie się cholera!
– Teraz oddychaj.
Monitor. – Zatokowy, sto dwadzieścia.
– Może być. Bretylium. Oddychaj, tylko nie za szybko.
– Odzyskuje przytomność.
– Zwiotcz i zostaw na respiratorze. Jeszcze bretylium, potem podtrzymująco w pompie.
Monitor. – Zatokowy, sto, pojedyncze komorowe.
– Dobrze będzie. Biochemia na już, neurolog, ja dzwonię do szefa. Która godzina?
– Czwarta. Za dziesięć.
Śmiech. – Będzie miał Zbyszek pobudkę!
– Dzwoń po naczyniowców – głos docenta był poważny. – Niech założą siatkę. Jak najszybciej. Ja będę w ciągu godziny.
– Do żyły głównej dolnej?
– Tak. To płynie z nerek, cały ten szmelc. Grzęźnie w płucach i prowokuje migotanie komór. Za chwilę możemy nie być w stanie się obronić. Obdzwoń oddziały, chcę mieć konsylium na dziewiątą. Urolog z pewnością, kardiolog, internista, nefrolog. Pulmonolodzy niech zrobią płuca pod kątem zatorowości.
– Zdążymy?
– Nie możemy nie zdążyć.
– To co? – urolog był wyraźnie zirytowany. – W ciągu dwunastu godzin ilość kolonii z mililitra treści z drenów spadła o połowę, natomiast nerek w zasadzie nie mamy, a cały syf z tego, co z nich zostało, płynie prosto do płuc. Wygraliśmy? – rozejrzał się. – Przegraliśmy?
– Powoli – internista z flegmą poprawił się w fotelu. – Bakteriofag zadziałał i przeprowadził pałeczkę w formę mało aktywną. Możemy świętować koniec sepsy, ropni przerzutowych, zespołu wykrzepiania i całej reszty. Możemy również świętować pomyślne przetestowanie nowej metody leczniczej – odwrócił się do Jarmołowicza. – Profesor będzie?
– Później – odpowiedział docent. – Nie chciał nam przeszkadzać.
– Raczej pomógłby – mruknął internista. – Zdaje się, że wszyscy wiemy, co będzie dalej. Nie będzie to łatwa decyzja. Te nerki jeszcze funkcjonują? Roberta?
– Dziesięć procent funkcji, nie więcej – odpowiedział urolog. – Wszystkie badania przepływowe mówią to samo. Z ostatniej doby niecałe dwieście mililitrów moczu, jeśli treść ropną można nazwać moczem. Przy tym rozpadzie tkanek z cudem graniczy, że kreatynina nie przekracza pięciu.
– Jest stale dializowany – poruszył się nefrolog. – Te nerki są na straty, moim zdaniem.
– Ktoś prosił kogoś z naczyniówki?
– Masz go przy Robercie – odpowiedział docentowi dyżurny. – Oczyszcza sondą siatkę. O ósmej sprawdzał ultrasonograficznie co się na niej dzieje i z miejsca pobiegł po narzędzia. Podobno wyglądała jak durszlak zaklejony makaronem.
– Po trzech godzinach – pokiwał głową docent. – Zadzwoń po niego. Jak skończy, niech do nas zajrzy. Co jeszcze ciekawego w porannych papierach?
– W zasadzie wszystko się normalizuje. Jest zanemizowany, spadły leukocyty, elektrolitowo zrównoważony, krzepnięcie też trochę lepiej wygląda, hormonalnie niezły, wątroba cała – internista mówił jakby ociągając się. – Jest wyrównywany, uzupełniany.
– Zaburzenia rytmu?
– Duże nie powtarzały się – dyżurny popatrzył na kardiologa. – Resztę ty.
– Jest niegroźna ilość komorowych. Migotanie było wynikiem zatorowości płucnej, co potwierdzają badania dynamiczne i przepływowe. On robił przepływy płucne – wskazał na pulmonologa – to niech mówi.
Pulmonolog wyrzucił papierosa za uchylone okno. – Ciśnienie w tętnicy płucnej jeszcze o szóstej znamiennie podwyższone, po ósmej było w dopuszczalnych granicach. Miałem dyżur – uśmiechnął się – to zmierzyłem jak tylko się dowiedziałem.
Wszedł naczyniowiec. – Tam jeszcze wiatrak przydałoby się ustawić przed siatką, żeby to wszystko przerabiał na miazgę. Będzie się zaklejać i możemy nie zdążyć. Na razie siatka jest czysta, ale na jak długo? – rozłożył ręce.
– To co? – zapytał docent Jarmołowicz. – Kto jest za?
– Daj nam trzy godziny – powiedział nefrolog. – Powtórzymy badania obrazowe i dynamiczne. To nie jest błaha decyzja.
– Dobrze, o dwunastej. Na pięć minut – docent popatrzył po wszystkich. – Ale jeśli decyzja będzie na tak, to jeszcze dzisiaj. Nasze zwlekanie może Roberta kosztować życie.
W sekretariacie czekała Helena. Wstała na jego widok. Wargi jej drżały.
– Chodź – powiedział. – Do gabinetu. Miał migotanie komór w nocy, dwukrotnie. Wyszedł z tego bez szwanku, ale musimy coś zrobić, żeby to nie nawracało. Powiem ci, co jest do zrobienia i dlaczego jest to jedyne wyjście. Jeśli zapadnie decyzja na tak, to my powiemy o niej Robertowi. Ty i ja. I lepiej, żebyśmy byli dostatecznie przekonujący.
Cdn. Alski