Podróż (17) – Zombie (5/3)
– Rozumiem – powiedziała powoli – że nie jest to jakiś tam morganatyczny związek w rodzaju twojego poprzedniego małżeństwa. Z tą pielęgniareczką, jak ona miała na imię?
– Nie graj – odpowiedział. – Co to jest, o czym chciałaś porozmawiać?
– Czy nie mógłbyś wrócić do Heleny? – zapytała bezceremonialnie. – Wiele rzeczy by się uporządkowało, przede wszystkim oni by się wreszcie zaręczyli.
– Chyba zwariowałaś – podsumował.
– A co takiego właściwie się stało? – zapytała, starannie oddzielając słowa. – Byłeś święty? Byłam święta? Ludzie nie takie rzeczy sobie wybaczają.
– Ja nie jestem ludzie – postawił kawę na stoliku.
Roześmiała się. – To wiem! Genialny Robert to nie ludzie. Nawet jest wątpliwe, czy to człowiek. Może hybryda? Mieszanka węża, kozła i superkomputera z innej planety? A czego ty się do cholery spodziewałeś? Każda dziewczyna zrobiłaby to samo, każda by się chciała dowiedzieć jak działa młodszy model. Ja w każdym razie z pewnością.
Joanna w niektórych wyrazach wymawiała „er” w sposób gardłowy, między innymi w słowie „cholera”. Czasami podejrzewał, że używa go tak często właśnie dlatego. Na niego to działało, przypuszczał, że na innych facetów też.
– Dowiadywałaś się parę razy – mruknął. – Pij tę kawę. A czego się dowiedziałaś, pomijając urok nowości?
– Nooo – uśmiechnęła się do niego zaczepnie. – Niezły byłeś. Co nie znaczy, żeby parę razy nie było lepiej. Ale w ogólnym bilansie? Poza tym, myśmy bez przerwy mówili do siebie.
Teraz Robert się uśmiechnął. Do wspomnień. Pamiętał fragment wiersza Johna Donne’a wyrecytowany spomiędzy jej… – Nieważne – powiedział, może zbyt gwałtownie. – Nieważne, dość wspomnień. Do Heleny nie wrócę, z Karoliną nie sypiam. Niech się zaręczają, mnie przy tym nie będzie. Ja bym go nie zabił, ja bym obciął mu fiuta.
– A… poczekaj – ten sam uśmiech. – A ja?
– Co, ty… aha – teraz on się uśmiechnął. – A pamiętasz… pamiętasz jak pierwszy raz wzięłaś…
– Dobra! – przerwała mu. – Nie opowiadaj. Cholernie dużo dobrych wspomnień. Wrócisz do Heleny?
– Nie – odpowiedział twardo, patrząc jej prosto w oczy. – Nie – powtórzył, teraz ciszej.
Joanna obejrzała się, przez chwilę patrzyła na Pawłowskiego. Odwróciła głowę. – Wrócisz. To już wiem. Tylko… wydaje mi się, że ty i Filip za bardzo lubicie dramatyczne wydarzenia i czuję, że tak gładko to się nie skończy. Z pewnością trochę potrwa. Na razie może niech nasz syn zaręczy się z tą szaloną dziewczyną – spojrzała na niego. – Na Boże Narodzenie?
Zrobił zdziwioną minę. – To przecież jeszcze pięć miesięcy.
– Na to właśnie liczę – poklepała go po ręce. – Na czas i na święta. Nie lubisz samotnych świąt.
– Pójdę do Grażyny – mruknął.
– Zawsze możesz przyjść do mnie – powiedziała Joanna. – Może nawet jakiś prezent pod choinką znajdziesz. A nuż ci się spodoba?
– Słuchaj… – Robert jakby się wahał. – Czy Helena kontaktowała się z tobą.
– Nie dostaniesz odpowiedzi na to pytanie. Nie mogę być aż tak miłosierna, szczególnie w stosunku do ciebie. Zbyt wiele dobrych wspomnień.
W sierpniu Robert zadzwonił do hotelu w jednym z nadmorskich kurortów. Znano go tam – od kilku lat była to jego weekendowa baza i zawsze, nawet w ostatniej chwili, coś dla niego znajdowano. Był zmęczony. Profesor zgodził się z jego opinią i instytut był jak zaminowany – w piwnicach grasowała pałeczka dżumy. Dziekana, z którym jadał kolacje i od czasu do czasu grywał w szachy trochę oszukał, natomiast Henryk rektorowi wszystkiego nie powiedział i tak wylądowali na paczce dynamitu wokół której wisiały zwielokrotnione tablice ostrzegawcze, piętrzyły się posterunki dezynfekcyjne, sterylizowały się kombinezony i bielizna, procesje misjonarzy nowego świata wędrowały od sekwencerów do ultrawirówek, od ultrawirówek do cieplarek z hodowlami, od cieplarek z hodowlami do podziemnych szczurzych rajów gdzie w centralnym punkcie każdego stał pień drzewa wiadomości dobrego i złego niemal ogołocony z gałęzi – te usychały wokół, niektóre puszczały kiełki – fakt. Trochę nadziei z tych kiełków było. Na razie szczury miały zdychać w sposób powtarzalny. Przez półtora miesiąca Robert praktycznie mieszkał w instytucie i w końcu miał tego dość. O szczurach coraz częściej myślał, że nie zdychać, a umierać miały. I niby w imię czego – takie to stawało się bezsensowne w jego oczach. W końcu zarządził przerwę w badaniach, posłał zaangażowanych w projekt na urlopy, przedtem z przewidywanych zysków dał im premie żeby zapomnieli o dżumie, na koniec zadzwonił do swojego hotelu – azylu. Był to sierpień i nie było nic, ale…
– Panie docencie – powiedział wicedyrektor, z którym go połączono – jest apartament na piątym piętrze, wie pan który. Salon, dwie sypialnie, taras, wszystko no… nadmierne. Takie mega. Pytałem prezesa, wyraził zgodę. Prezydentów się w najbliższym czasie nie spodziewamy. Ile osób?
– Ja sam.
Chwila milczenia. – Hm… no, dobrze. Przecież nie dokwateruję panu samotnej matki z dzieckiem. Sam pan potrafi taką znaleźć – roześmiał się. – Dziewięć dni, bez zniżek tym razem. Na ten apartament ich nie ma, po prostu. Jak pan już będzie u nas, chętnie wpadnę.
– Zapraszam. Dziękuję.
Wybrał numer Karoliny. – Co robisz od pojutrze?
– Nic – odpowiedziała Karolina. – Opalam się. Top less – zaakcentowała oba słowa. – Mój niemal narzeczony pewnie pływa w szkierach z jakąś fokowatą Szwedką, to ja się poopalam. Słońce podnosi poziom endorfin.
– Taras, trzydzieści metrów nad plażą, może być?
– Łał? – zastanowienie w głosie.
– Przyjedź. Muszę do kogoś mówić.
– Dlaczego ja?
– Bo powiedziałaś do mnie: kochanie.
– Masz pieprzone argumenty na wszystko – mruknęła. – Na pewno chcesz, żebym cię zdemolowała?
– Kamerę zabiorę.
– Żeby na plaży robić filmiki dziewczynie syna?
– Też.
– Tylko.
– Dobrze.
– Nie wierzę ci. Będziesz na mnie nastawał, a ja się zaoferowałam pochopnie. Nie podobasz mi się, właściwie. Jesteś stary, pachniesz trupem, leżysz na katafalku. Taki zombie. Nawet ta twoja genialna woda kolońska nie pomoże.
Roześmiał się. – Przyjedź!
– Przyjadę – ona też się roześmiała.
Nie jeździła fiestką z doczepionym szlaczkiem, przynajmniej tyle, chociaż czerwony Volkswagen Beetle z domalowanymi tu i ówdzie motylami niewiele w idei od powieściowego pierwowzoru odbiegał. Po południu czekał na nią na podjeździe przed hotelem, ze szklanką Apfelschorle w ręku. Wysiadła. Nawet wyobraźnia Hugha Hefnera musiałaby nabrać rozpędu – pomyślał. Tenisówki, bardzo kuse spodenki, koszulka kończąca się nad pępkiem – sądząc z dostrzegalnego braku stanika mogły to być jedyne sztuki odzieży w jakie była ubrana. Podeszła niedbałym krokiem, jeszcze bardziej eksponującym jej sylwetkę. Stanęła przed nim, potrząsnęła głową – następny element.
– To co, przygarnąłeś sobie blondie? – pocałowała go w policzek.
– Chodź.
Przyjrzała mu się. – Żartowałam przez telefon. Nie taki z ciebie zombie. Ale zmęczenie po tobie widać. Dobrze – podała mu torbę. – Prowadź smoku do jaskini.
– Która twoja?
– Na prawo – odpowiedział.
Karolina weszła do sypialni po lewej. Po chwili wyszła w kostiumie kąpielowym.
– Miało być top less – zaakcentował oba słowa.
– W swoim czasie. Jest tam jakieś piwo? – wskazała lodówkę.
– Jest – Robert otworzył butelkę, napełnił szklankę, spojrzał pytająco.
– Pokaż jeszcze ten taras – Karolina wzięła szklankę.
– Proszę – część szklanej ściany była otwarta. Odsunął firanę.
– Jak to zrobić? – Karolina stała oparta o balustradę, popijała piwo, patrzyła na rozpościerającą się w dole plażę, Robert na leżaku palił kolejnego papierosa. – Taras piękny, cały apartament zresztą. Robi wrażenie. Po co ci taki wielki apartament?
– Nie mieli nic innego – odpowiedział. – Co jak zrobić?
– Zaprowadzić cię do niej z powrotem. Do Heleny. To jest w niej rozpaczliwe. Ludzie nie powinni się tak zakochiwać. Ona nie powinna, wydawała się uodporniona równie dobrze jak ja. A jeśli ze mną jest tak samo? Zrobię jakieś głupstwo i zostanę z rozpaczą i niczym więcej? Jak cię do niej zaprowadzić?
Wstał, podszedł do niej, stanął obok. – Chodź na plażę.
Opalali się niemal do wieczora. Trochę się kąpali, trochę pływali, Bałtyk był w tym roku ciepły. Karolina stała w ledwo falującej wodzie, Robert podpłynął z tyłu, złapał ją w pasie, przyciągnął do siebie. – No?
– W wodzie nic mi nie grozi – odpowiedziała nie odwracając głowy. – Ale wieczoru trochę się boję. Tego, co ci chodzi po głowie.
– Tobie nie?
Odwróciła się. – Zgadnij.
Ciągle ją trzymał, teraz trochę mocniej. – Tak.
– No, właśnie – wspięła się na palce i pocałowała w kącik ust. – Ale to by było świństwo, nie sądzisz?
– Masz na myśli element mściwości? – teraz ją puścił.
– Tak. Chodź.
Wychodzili z wody trzymając się za ręce
Do kolacji usiedli w izolowanym zakątku restauracji i Robert zaczął Karolinie opowiadać, co właściwie robił w ostatnich tygodniach. Oględnie, bez wprowadzania w szczegóły, niemniej dostatecznie wyraziście, aby ona coraz bardziej, z jego zdania na zdanie, zaczęła uświadamiać sobie rzeczy, które dzieją się pod jej bokiem, pod bokiem wszystkich, a oni zupełnie nie zdają sobie z tego sprawy. Słuchała uważnie.
– Co to za bakteria, bo jakby zapomniałeś powiedzieć?
Zawahał się. – Dżuma.
– Jezu – powiedziała półgłosem. – Chcesz powiedzieć, że masz w piwnicy dżumę, która ma zabić w trzy dni czterdzieści procent populacji?
– Tak.
– Kurwa – to już wypowiedziane szeptem. – Nie zazdroszczę ci i nie dziwię się, że tak wyglądasz. Dlaczego w to wlazłeś, wleźliście?
– Pieniądze, naprawdę duże. Najbardziej zaawansowany sekwencer DNA kosztuje sześćset tysięcy euro. Nie dostaniemy na niego pieniędzy z ministerstwa.
– Kupicie go sobie za pieniądze z kontraktu – Karolina odsunęła talerz i oparła brodę na rękach. Patrzyła mu w oczy. – Kupisz go sobie, bo to dla ciebie zabawka. Zsekwencjonujesz na niej jakąś kolejną dżumę, Ebolę powiedzmy, po to, żeby sprawdzić, czy nie mogłaby zabijać jeszcze skuteczniej. Robert, ty masz dylematy, przy których robienie w konia klientów banku robi się blade jak kawa z mlekiem. Idziemy potańczyć?
Rozejrzał się odruchowo. Poprzednio parę osób zwróciło na nich uwagę, mężczyźni patrzyli na Karolinę z uznaniem, na niego z irytacją. Teraz nikt im się nie przyglądał. – W hotelu nie ma dansingu, ani dyskoteki. A Ebola to wirus, nie bakteria.
– Do miasta, Roberciku. Pytałam czy chcesz, żebym cię zdemolowała. Właśnie zaczynam i uważam, że dobrze ci to zrobi. Idź do recepcji, niech nam ktoś zamówi taksówkę. A mnie bez różnicy, czy wypluję płuca od kwasu siarkowego czy iperytu. Będę bez płuc i tyle.
Wrócili o drugiej. Trochę się całowali na parkiecie. Przez bluzkę piersi Karoliny miały nastoletnią wręcz twardość i elastyczność, a sama Karolina też trochę zrobiła się jak nastolatka: wstydzę się, ale dotykaj, bo to takie… Popisywała się na parkiecie i ciągle ktoś mu ją zabierał, ale wracała po chwili, jakby któreś z nich miało przy sobie magnes. Tańczyła świetnie, również wolne kawałki, kiedy wędrowali w kąt parkietu, całowali się, na początku ostrożnie, potem już smakując siebie nawzajem, doskonale oboje wiedząc co mogą wargi, język, ręce. Kiedy przed drugą wsiadali do taksówki, Karolina otworzyła przednie drzwi. Bez specjalnego zdziwienia zapytał: dlaczego? Muszę ochłonąć, odpowiedziała. Może to ta twoja woda kolońska. W apartamencie powiedziała, że pójdzie się kąpać po nim, że z nim nie, że o czymś myśli i że może… Z tajemniczym uśmiechem domknęła za Robertem drzwi do łazienki. Wykąpał się, włożył luźne spodenki, Karolina wymknęła mu się z rąk w przejściu, trzask zamka za nią, otworzył butelkę wina, napełnił kieliszki, czekał. Wyszła, ubrana w przejrzyste szarawary i tylko to – wyglądała zjawiskowo. Usiadła naprzeciwko, napiła się wina, spojrzała na niego. – To jest wszystko zbyt – mruknęła. – Ty jesteś zbyt, ja chyba też.
– Chodź tu – wyciągnął rękę.
– Robert – uśmiechnęła się, wstała i ułożyła na kanapie. Stopy oparła o jego udo. – Nawet jeżeli jesteśmy zafascynowani, to nie jest to miłość. To może nawet więcej niż miłość, ale nie miłość. Poza tym…
– Mów – wędrował rękoma pod szarawarami w górę.
Karolina sięgnęła po wino. – To nieuchronne już teraz – powiedziała, spojrzała na niego. – Pocałuj mnie.
– To nieuchronne – powtórzyła, kiedy złapała oddech – ale czuję się jak świnia i ty też. Czuję to, naprawdę. Co zrobimy?
– Będziemy się kochać – dotarł do tego wilgotnego miejsca i powoli je rozchylał.
– Robert… ja nie umiem być aż taka.
– Ja też nie – właśnie to czuł. W podbrzuszu.
Usiadła gwałtownie. – Robert, możemy wszystko, poza jednym. Nie będziemy się kochać.
Pociągnął ją do siebie. Bardzo delikatnie. – Czy masz na myśli…
– Tak – teraz Karolina była jak kot ułożony na grzbiecie. Stopa kota trącała go, tam. – Nie będziemy się kochać, a poza tym wszystko jest dozwolone. Wytrzymasz?
Wstał i uniósł Karolinę. – To co? – zapytał. – Gdzie się nie kochamy? U mnie, czy u ciebie?
– Tutaj, wariacie – pchnęła go na kanapę. – Natychmiast.
Obudził się o piątej, razem ze słońcem. Kiedy otworzył oczy zdał sobie sprawę, że nie był pierwszy. Oczy Karoliny, ręka Karoliny podpierająca twarz. Spojrzenie. – Ty, seksualny… erudyto. Może jeszcze?
– Nie myślałem, że jesteś aż tak… wykształcona – przesunął jej rękę. Twarz Karoliny powoli opadała. Pocałunek.
– To lepsze niż seks – wyszeptała mu wprost w usta. – Zrób to jeszcze raz. Wszystko. Od początku.
– Ty też.
– U mnie to intuicja – ręce Karoliny wędrowały po nim – ale skąd ty to wszystko wiesz? O kobietach?
– Studiowałem medycynę. Ach, cicho bądź – Robert był tam, gdzie wiedział, że Karolina chce, żeby był. Gdzie chciał być. Karolina zaczęła szybciej oddychać.
Cdn. Alski