Podróż(12) – Trzeci przed grudniem(4/1)
– Kim jest twój ojciec, właściwie?
Roześmiała się. – Dyrektorem departamentu w ministerstwie finansów. On jest z pokolenia be i er, zresztą obu dobrze zna. Siłą rzeczy kręcę się od czasu do czasu w tym środowisku, w moim pokoleniu naturalnie, chociaż tatuśkowie też przychodzą. Na łowy. Dziewczyny to straszne nudziarstwo, mało która wie, czego właściwie chce. Najczęściej wyjść za mąż i zaraz potem znowu wyjść za mąż. No i postać na ściance. Ekshibicjonistki aż po końcówki włosów, a ja jestem dyskretna. Ekspansywna, oczywiście, ale nie powiem ci, z kim spałam i nie po to, żeby cię nie peszyć. Helena jest tobą zachwycona, a to budzi ciekawość. Ona jest mocno podobna do mnie i sam rozumiesz. A faceci? – zachichotała. – Biorąc pod uwagę ich oczekiwania, to mało który się depiluje. A ty?
– Tak – powiedział szybciej, niż pomyślał.
– Motywacja?
– Karola, to nie jest temat na telefon.
– To umów się ze mną. Na kolację. Tylko kolację, słowo.
– Czy ja też powinienem dać ci słowo?
– Nie.
– Dobrze, pojutrze. Zadzwonię.
– Co zrobisz ze swoją miłością?
– Zabiorę ze sobą. Ach… – zrozumiał pytanie. – Moja miłość ma wieczór z przyjaciółkami. Pewnie wróci po północy. My siebie nie ograniczamy. Ale zabiorę ze sobą, tak.
Milczenie. – Niemożliwe.
– Możliwe – odpowiedział. – Wszystko jest możliwe. Nawet to, że zestarzejemy się razem.
– W każdej innej sytuacji wybuchłabym śmiechem, ale teraz nie. Dżihadysta. Uważasz, że miłość to dżihad?
– Tak.
– Ile ty masz lat?
– Dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć. I nie mogę dożyć do tysiąca.
– A ile lat ma Helena?
– Nie wiem. Ona wie.
To nie on zadzwonił do Karoliny, tylko ona do niego. Rozmowa podobała mu się – Karolina beztrosko poruszała się wśród kodów kulturowych, a Robert lubił kody. Kto wie, co tak naprawdę znaczy dżihad? Karolina wiedziała, bo nie bez powodu nazwała go dżihadystą. Domyślnie: w miłości. Na długo przed nadejściem islamu słowo to oznaczało pielęgnację, troskę, dbałość i dopiero potem nabrało dzisiejszego, wojowniczego znaczenia, zresztą dawne zachowując. Tak, był dżihadystą w miłości, a tym bardziej był dżihadystą kochając Helenę. Miłość jest jak kwiat – to truizm, ale to bardzo niedobrze, że truizm. Wszystko jest jak kwiat, ale miłość bardziej, może najbardziej. Pozbawiona aury ruchomego święta, pozbawiona tego wszystkiego, co unosi się pomiędzy dwojgiem zakochanych, kochających, kochanków – umiera. Najpierw w sposób bolesny dla siebie samej, potem boleśnie dla każdego z dwojga. Bo kochać jest zawsze lepiej niż nie kochać i nieważne, szczęśliwie, czy nieszczęśliwie. Kochać, to być lepszym od samego siebie. Roberta napędzała miłość i znowu: nieważne, na tydzień, na rok, czy taka na lata. Wiedział o tym dobrze; był bystrym obserwatorem, również samego siebie. Dlatego w miłości był dżihadystą – troszczył się o kwiat. Bo miłość to dżihad – troska. I właściwie – w imię samego siebie.
Dlatego, kiedy dzień wcześniej Helena zastanawiała się nad sukienką na wieczór dla pań, powiedział jej, że umówił się z Karoliną na kolację. Spojrzała na niego spod oka.
– Tak?
– Tak.
– Może ta? – uniosła sukienkę i znowu spojrzała na niego. – Będziesz ją podrywał?
– Pewnie trochę tak – rozłożył bezradnie ręce. – Wiesz, jaki jestem.
– No, wiem – mruknęła. – Po coś się z nią umówił?
– Niepokoi mnie zachowanie Filipa. Wydaje mi się, że jest ostatnio wrogo do mnie nastawiony. Nie dałem do tego żadnego powodu.
– Nie wiesz – mruknęła znowu. – Ach, Robert – rzuciła sukienkę na łóżko i podeszła do niego. – Nie podoba mi się to ani trochę, ale dobrze, idź. Skoro się niepokoisz? Może ona wie, co się w Filipie wyrabia? Ale jeżeli nie będzie cię w domu, kiedy ja wrócę, to słomianka, a nie wiem, czy nie siekiera.
– Rozmawiałem z Halszką. Powiedziała, że o dziesiątej zamyka drzwi na zasuwę i idzie z Melą spać. I nie wstanie.
– My mamy jakąś zasuwę w drzwiach?
– No, nie – przyciągnął ją do siebie.
– To musisz założyć. Ja też zasunę zasuwę. Jak tylko wrócę, a ciebie jeszcze nie będzie.
Świat jest pełen bakteriofagów. Robert naturalnie o tym wiedział, ale niekoniecznie zdawał sobie sprawę, że informacje, wiadomości, kontakty, skojarzenia, rozmowy, to też bakteriofagi. Mogą osobę spokojną rozwścieczyć do białej gorączki, mogą zrozpaczonego utulić do snu. Bakteriofagi – docierające do nas nieustannie sygnały, przeprowadzające nas od rozpaczy w zachwyt, pozwalające planować, a za chwilę burzące plany do szczętu. Powodujące, że nagle rosną nam zęby i pazury, a w chwilę potem miękkie futerko. Potrafiące nas przemienić – jak bakteriofag – ten jego – potrafił przemienić leniwą pałeczkę okrężnicy w rozjuszone zwierzę, albo rozleniwić jeszcze bardziej. Ten bakteriofag zawiadomił o swoim nadejściu sygnałem telefonu. Heleny.
– Hej – powiedziała Karolina.
– Hej.
– Idę z Robertem na kolację.
– Świnia.
– I to mówi osobista narzeczona geniusza, puszczająca się z jego synem. Moim chłopakiem, tak nawiasem.
– Raz – powiedziała ponuro Helena. – Teraz już nie wiem, czy mi się podobało. A mówiłaś, że z nim nie można być.
– Konflikt mnie zainteresował i postanowiłam zostać. Pamiętaj, sama się trochę zgodziłaś.
– Trochę… – Helena myślała. – Ty do niego zadzwoniłaś, czy on do ciebie?
– Ja! – radośnie oświadczyła Karolina. – Znasz mnie i wiedziałaś, że to zrobię.
– Szukałaś pretekstu i sama go sobie zrobiłaś.
– Nie. Ty dałaś pretekst. Pędząc z nim w te krzaki. Powiedział mi.
– I co?
– Nic. Zerżnął cię. Jak mnie. Ktoś mógłby nauczyć go kochać.
– To chyba tylko Robert – roześmiała się Helena, nagle odprężona. – Dobrze, idźcie sobie na tę kolację. Ja Roberta mam i tak, teraz razem z tą kolacją. Będę go miała, nawet jeśli zaciągniesz go do łóżka. Albo on ciebie – zastanowiła się. – Nie, on ciebie nie. On ma syna. A syna się kocha. Chciałabym mieć z nim syna. Już mam z nim córkę, biorąc pod uwagę skłonności Meli i jego. Całkiem niechcący mam ją z nim i zupełnie tego nie przewidziałam.
– Może on jest pedofilem?
– Nie jest to wykluczone, jak popatrzeć na twój buziaczek.
– Świnia. Chociaż powinnam ci podziękować.
– To podziękuj. Nie ćwicz na nim.
– On uważa, że jesteś jego Sofią. Powiedział, że nie wie, ile masz lat.
– Mądrością bożą? – zamyśliła się Helena. – A on to Hermes Trismegistos, kto wie? Co ci jeszcze powiedział?
– Że się depiluje.
Helena zaczęła się śmiać. – Daleko zaszliście, jak na jedną rozmowę! Jak ci powiedział?
– Kontekstowo. Powiedziałam, że jak na chęci znanych mi facetów, większość powinna rozważyć depilację i zapytałam, czy on się depiluje. Potwierdził.
– To macie temat do rozmowy – Helena roześmiała się znowu. – Ale pamiętaj, sprawdzę, czy bawiliście się w tatusia i córeczkę.
– Mamusię nie?
– To nie ta piaskownica, dziewczynko. Mamusia to ja.
– Skąd wiesz, czy ja bym nie chciała. Z Hermesem Trismegistosem?
– Ona się nazywała Lilith – powiedziała z powagą Helena. – Ta puszczalska wariatka, przed Ewą. Ty jesteś z jej linii. To nie wiem, czy jakieś potomstwo w ogóle jest możliwe.
Teraz Karolina zaczęła się śmiać. – A ty oczywiście jesteś aniołem domowego ogniska. Jest taki obraz Maxa Ernsta, poszukaj sobie. Dobra – spoważniała. – Opowiem ci, jak było. Obiecuję być porządna, w granicach zdrowego rozsądku. Cześć, do potem.
– Ty i zdrowy rozsądek – mruknęła Helena. Otworzyła Google, wpisała hasło. Przez chwilę patrzyła na obraz. – No, nieźle – powiedziała półgłosem.
Właściwie był to początek lata, może jeszcze nie w kalendarzu, ale w słońcu, kołyszącym się niepewnie nad rzeką – zachodzić już, czy nie – z pewnością. Robert przejechał powolutku aleją na skarpie, nawdychał jaśminu, skręcił w prawo, zaparkował po kilkuset metrach. Tutaj była to już benzyna, nie jaśmin. Stolik zamówił na patio, z tyłu restauracji, tej samej, w której był z Filipem i w której co najmniej raz w tygodniu jadał, coraz częściej z Melą i Heleną. Był rozpoznawalny i kelner poprowadził do stolika w rogu, pod dzikim winem splątanym z girlandami kwiatów zwisającymi między jego pędami. Od razu postawił popielniczkę – na patio wolno było palić. – Gdyby ktoś o mnie pytał, proszę wskazać drogę. Na razie proszę wodę z lodem i cytryną.
Eskortowana przez kelnera Karolina weszła po chwili. Robert wstał. Gdyby z odzieży wnioskować o zamiarach, to jej zamiary były absolutnie jednoznaczne. Sukienka była błękitna, półprzejrzysta, bardzo krótka. Przy jej niebieskich oczach… Zauważył, że nieco przyciemniła włosy i tak było znacznie lepiej – stała się bardziej wyrazista. Z bezczelnym uśmiechem ocenił prześwitujący koronkowy stanik i jego zawartość. – Równie dobrze byłoby bez – powiedział.
– Z twojego punktu widzenia nawet lepiej, ale wiesz… wieczorem może być chłodno – Karolina usiadła, nachyliła się. – Pachniesz plantatorem z południa. Rettem Butlerem, powiedzmy. Co to za zapach? Nic en vogue, bo te znam.
– Tajemnica – odpowiedział. – Trzeba użyć dwóch, żeby powstał jeden.
– Warte włożonego trudu – odpowiedziała. – Na mnie działa rewelacyjnie.
Kelner przyniósł karty, zapalił świece.
– O, jest – powiedziała Karolina. – Saumur Champigny. To poproszę.
– Kieliszek?
– Butelkę – odwróciła się do Roberta. – Odwieziesz mnie, prawda?
– Ty też? – zapytał rozbawiony.
– Co, ja też?
– Ta powieść. To wino.
Odchyliła głowę i roześmiała się głośno. Popatrzyła mu w oczy. – Leży u Filipa na honorowym miejscu. Siłą rzeczy musiałam ją przeczytać. Nie mam pojęcia ile w tobie jest z bohatera, ile w tym jest prawdy, ile fikcji… Ale we mnie jest caluteńka Natalia z wszystkimi fiksacjami, no… w ogóle z wszystkim. Cholera – spoważniała nagle. – Właściwie w każdej z nas jest, tylko gdzie ten Krzyś?
– Co rozumiesz przez honorowe miejsce? – Robert starał się być neutralny.
– Leży w toalecie. Jeszcze nie zaczął wydzierać z niej kartek.
– Za co on mnie tak nienawidzi?
– Za wszystko – Helena napiła się wina. – Za karierę, za to, że zostawiłeś matkę, za wszystkie dziewczyny które on sobie wymyślił, że je miałeś, za pieniądze i nie, że je masz, tylko, że na nie gwiżdżesz, za… A poczekaj! – zaśmiała się. – najpierw depilacja! Opowiadaj.
Teraz on się uśmiechnął. – Nie, nic z tych rzeczy. Pewno, że się zdarzało, pewno, że za tym przepadam, jak chyba każdy facet, ale nie. Mało, że jestem egoistą i nie pomyślałem, to jeszcze jestem z epoki twoich er i be, nawet jeśli trochę młodszy. I to dlatego. Za co jeszcze Filip mnie nienawidzi?
– Za Helenę. Dawaj dalej. Doskonała ta ryba. Potem jeszcze poproszę lody.
– Dlaczego za Helenę?
Karolina odłożyła sztućce. – Bo Helena ci się nie należy i już. Nie pytaj dalej.
– On się w niej kocha?
Karolina popatrzyła na niego uważnie. – Nie zabierze ci kariery, nie zabierze ci Panamery, nie zabierze ci powieści, nie zabierze ci tych wszystkich dziewczyn, o których wiadomo i tych, które sobie powymyślał, nie zaciągnie cię z powrotem do matki, ale Helenę może ci zabrać. Przynajmniej tyle.
– On chce ją mieć?
– Nie. On chce, żebyś ty jej nie miał. A jest od ciebie młodszy, wyższy, ma wszystkie włosy i jest lepiej zbudowany. Nie, żebyś ty był źle, ale on siebie zrobił na siłowni. Z twojego powodu zresztą. Może się odważyć. A nawet jeśli uważasz, że Helena to Sophia, to przypominam ci, że Sophia to też kobieta. Z wszystkimi swoimi hormonami, miesiączkami i nieobliczalnością.
– Przecież Filip ma ciebie – popatrzył na nią. Wzrok mu się ześliznął i chwilę został. Piersi miała urocze. – Jesteś… Gdyby nie było Heleny, a spotkałbym ciebie…
– Nie miałbyś specjalnych kłopotów, zapewniam cię – uśmiechnęła się. – Ale w Filipie nienawiść do ciebie jest silniejsza niż miłość. Jakakolwiek. Tak naprawdę, to syn ci się udał. Mój tato wie, że jesteśmy póki co razem i bardzo go chwali. Zasugerował jego bankowi studium doktoranckie dla niego. W Sztokholmie. Z dofinansowaniem z ministerstwa. Prezes banku odpowiedział, że wysłałby go i bez dofinansowania. Filip dostanie ten staż i po wakacjach pewnie wyjedzie. Ale na razie uważaj, Robert. Nie chciałabym, żeby komuś z was stała się krzywda – odchyliła się. – A teraz dawaj o depilacji.
Pomyślał chwilę. – Pamiętasz pięćdziesiąte urodziny na spocie surferskim w powieści? I co mówi Gosia do bohatera, kiedy ten jej odpowiada na pytanie, ile ma lat?
– Ta wlana małolata? Pewno! Pieprzysz, ludzie tak długo nie żyją!
Kelner dolał Karolinie wina.
– Jeszcze lody dla pani. O, te – pokazał w karcie. – Mam w łazience lustro, w którym widzę całego siebie pod prysznicem. Celowo – to rodzaj samooceny. Po tych urodzinach przyjrzałem się sobie uważnie i pomyślałem, że siwy to ja mogę być na głowie i nigdzie więcej. Wyglądałem po prostu staro i smutnie, jak ten gość u Marqueza, opowiadający o swoich dziwkach. Smutnych – on tak mówi – podczas gdy tak naprawdę on sam jest smutny. Bo jest stary, co widać było w moim lustrze. Następnego dnia krem do depilacji załatwił problem. W całości. Klatka, brzuch i reszta. Zyskałem dobre dziesięć lat. Wyglądu też, ale przede wszystkim pewności. A… – uśmiechnął się – oczywiście masz rację. Zostało to docenione nie raz. Grecka rzeźba. Nawet taki podstarzały Dionizos jak ja lepiej wygląda i smakuje w strukturze choć trochę przypominającej marmur. Pomijając dziesiątki innych aspektów, w tym i przyjemność z samego siebie. Ot i cała historia.
– Dokąd? – zapytał.
– Na Czorsztyńską – odpowiedziała Karolina. – Do domu. Taty nie ma, jest w Wawie, ale i tak wolę tam. Filip zdążył się już upić. Dwie kobiety i obie dla ojca. Jutro go utulę. Ja go naprawdę kocham, wiesz? Bez żadnych skrupułów poszłabym z tobą do łóżka, ale kocham jego. Poza tym, jest gosposia. Jedź, Robert, chyba też trochę za dużo wypiłam. Zazdroszczę Helenie jak cholera. Ale wiem, że w Filipie jest to samo, co w tobie. I ja to z niego wydobędę.
Cdn. Alski