Magrodden – pierwszy
Właśnie ją kończę. Jest to thriller w rodzaju fikcji politycznej, osadzonej w realiach współczesnego świata. Bohater to swego rodzaju geniusz, przeznaczony do wykonania określonego rodzaju zadania, z czym wiążą się gigantyczne pieniądze, a tym samym i możliwości. Powieść przedstawia drogę do realizacji zadania, motywacje, które rządzą nim i jego przyjaciółmi, zawiera też pewne przemyślenia na temat współczesności. Przedstawiony fragment jest za długi – zdaję sobie tego sprawę – ale stanowi jedną całość. Jest on zaczerpnięty z tego etapu powieści, na którym jej bohaterowie dopiero poznają się nawzajem i rozpoczynają planować zadanie. Lubię ten fragment, ze względu na jego udane (moim zdaniem) zdynamizowanie. Ciekawej lektury!
– To tutaj – powiedział Milton w którymś z zaułków Saville Row. – Szybkość i elegancja w jednym. Oraz pełen serwis.
Weszliśmy.
Wnętrze było tak dziewiętnastowieczne, jak dzisiaj można sobie wyobrażać dziewiętnastowieczne wnętrze londyńskiego zakładu krawieckiego – tylko świec brakowało. Były natomiast kandelabry z mdło płonacymi żarówkami i tylko ich ilość powodowała, że było jasno. Bele materiałów w przegrodach piętrzących się pod sufit za kontuarem, z boków wiszące na grubych, toczonych w drewnie prętach, męskie stroje, od ciężkich palt po letnie garnitury. Sam kontuar solidnością i rozmiarami przypominał warownię, mającą bronić oświeconych odzianych przed gołymi napastnikami, zaś za kontuarem… Za kontuarem tkwił najprawdziwszy Żyd w jarmułce z pejsami i brodą, co prawda świetnie przystrzyżoną. Ubrany był w szarą koszulę ze stójką i niesłychanie elegancką, nieco ciemniejszą marynarkę. Wzniósł ręce do góry na nasz widok.
– Pan pułkownik Christopher Magrodden i pan dyrektor generalny Massoud Khamanei. Jakiż to niezwykły zaszczyt dla naszego skromnego zakładu. Czymżeż możemy służyć najszanowniejszym panom, jeśli w ogóle cokolwiek tutaj zasługuje na panów uwagę. Pana też witam serdecznie, panie Milton i dziękuję za telefon. Szalom panom, szalom.
Oniemieliśmy. Spojrzałem na Miltona, uśmiechnął się z miną niewiniątka. – Trochę teatru… Byłem tu kiedyś z pewnym szejkiem i podobało mi się. Ceny są tutaj z księżyca, ale obsługa perfekcyjna. No i te teatralia. Dzwoniłem, fakt, oni lubią być uprzedzeni.
– Kogo mamy przyodziać i ile mamy na to czasu? – Żyd przeszedł do konkretów.
– Pana pułkownika. W godzinę.
– Cóż to będzie za przyjemność – zacmokał Żyd. – Pan pułkownik ma doskonałą figurę, jeśli mogę się tak wyrazić. Proszę tędy. Panowie napiją się nowocześnie szampana, czy tradycyjnie herbaty?
Dalej było już mniej dziewiętnastowiecznie, choć nadal nobliwie. Siedliśmy, zjawiła się butelka Kruga w wiaderku z lodem, trzy kieliszki. Żyd otworzył autentyczny zeszyt w kratkę. – Będę zadawał krótkie pytania, za co przepraszam. Proszę równie krótko odpowiadać.
Napiłem się szampana.
– Strój? – Wieczorowy. – Frak, czy smoking? – Smoking. – Konserwatywny? – Bezwzględnie. – Czarny, granatowy? – Czarny. – Klapy, szal? – Szal. – Atłas, jedwab? – Jedwab. – Guzik, łańcuszek? – Guzik. – Kamizelka, pas? – Pas. – Koszula? Kryta, perły, kamienie? – Kryta.
Mój stylista zamknął zeszyt. – Wolałbym kamizelkę, pas jest taki filmowy, ale przy pańskiej figurze… Lampasy przy spodniach damy wąskie, też z jedwabiu, mamy o odpowiednim połysku. Nieco zmatowiony. Koszulę akceptuję, od zakładu otrzyma pan w prezencie spinki z czarnego onyksu. Proponuję dwie koszule, chyba że pan pułkownik życzyłby sobie więcej? – zawiesił głos.
– Dwie – odpowiedziałem. – Wrócę do pana zakładu z pewnością. Nie mówiliśmy o muszkach. Chciałbym dwie. Jedną wąską, drugą bardzo wąską. Obie czarne.
Umiałem wiązać muszkę. Dziadek de Mournay mnie nauczył.
– Naturalnie, naturalnie – mruczał stylista. – Pański gust zaskakuje perfekcją. Oksfordy, oczywiście. Trzy pary skarpet. Czy podwiązki?
– Pozostanę konserwatystą – oświadczyłem. Massoud zachichotał.
Stylista spojrzał z uznaniem. – Jesień mamy ciepłą. Czy jakiś wierzchni strój?
– Niekoniecznie.
Podrapał się długopisem w głowę. – Mamy coś dla pana, ale to tylko propozycja. Pokażę na końcu. Prochowiec wojskowego kroju i kapelusz w typie Humphreya Bogarta. Proszę przejść za parawan – wskazał ręką – i rozebrać się do bielizny. Czy będzie pan towarzyszyć pani?
– Tak.
– Zapewne równie pięknej. Niektórzy ludzie są jak bogowie… – zadumał się. – Z krawieckiego punktu widzenia, że uściślę. Pożądanym byłoby, aby piękna pani wiedziała co nieco o pańskim stroju.
– Massoud, dzwoń – ściągałem spodnie za parawanem.
Po dwóch godzinach było po wszystkim. Byłem mierzony, obracany, proszony abym się skłonił, usiadł, albo odwrócił. Byłem ubierany, rozbierany, znowu ubierany. Igła śmigała w rękach mojego designera, obok stał chłopak z poduszką pełną kolejnych, nawleczonych białą nitką, a mistrz nanosił poprawki i odsyłał do wykończenia. Mieli ubrania gotowe w trzech czwartych – powiedzmy – i pozostałe czynności ubrali w magię tego, co nazywa się men’s tailoring. Byli niezrównani – ci, których poznałem i ci wszyscy anonimowi, przez których ręce i maszyny przechodziły części mojej garderoby. – Gotowe. Może pan zaprezentować się przyjaciołom – mistrz odsunął parawan.
Massoud wstał i zaklaskał. – Gratuluję, pułkowniku – półglosem powiedział Milton. Mistrz zawzięcie pisał w zeszycie. – Dwadzieścia pięć tysięcy – powiedział. – I jeszcze propozycja.
Na jego klaśnięcie dwóch pracowników wniosło nieskazitelnie czarny prochowiec i kapelusz z dość szerokim rondem, połyskujący czarnym, włochatym płomieniem. Włożyłem obie sztuki odzieży, przejrzałem się w lustrze. – Proszę.
– Cena może się panu wydawać wygórowana – powiedział z zadumą mistrz krawiectwa. – Kościoły są pełne obrazów madonn, proszę pana. Ale Madonna dei Fusi Leonarda jest tylko jedna. I nie ma na nią ceny. W gruncie rzeczy jestem skromnym człowiekiem.
Uścisnąłem jego rękę ze świadomością, że ściskam rękę artysty. Obiecując sobie w duchu, że tutaj wrócę, zastanawiałem się, czy wkraczam w grzech pychy. Hybris – tak to się nazywało.
Nawet jeśli, to nie wkroczyłem. Natasza przyćmiła wszystko i wszystkich. Począwszy od granatowych szpilek od Luboutina (wiedziałem, co oznacza czerwona podeszwa), a skończywszy na biżuterii od Piageta i granatowej torebce z naszytymi kilkoma amorficznie nieregularnymi turkusami (skąd ona ją wzięła?), pomiędzy tymi elementami była Natasza – moja Nataszka – owinięta wąską, matowoczarną sukienką o długości do kostek, głęboko wyciętą i przeciętą z boku do trzech czwartych uda (o nogach Nataszy wiedziałem więcej niż ktokolwiek z żyjących). Stanęła w drzwiach, zrobiła krok, Massoud westchnął, a Roberto zasłonił oczy. – Podobam ci się?
Pojechaliśmy w wieczorowych strojach na Avenue. Pani Rafiki, która czekała na nas cierpliwie, mało nie przewróciła się kiedy otworzyła drzwi. – Pomyślałam, że to ktoś z filmu, proszę pana, a to pan i ta piękna pani – powtarzała prowadząc nas do salonu. Henri ucieszył się wyraźnie, napuszył się i zaczął spacerować po gałęzi. – On jest jak ty – Natasza podeszła do szyby. – Elegancki, zdystansowany i trochę wystraszony. Nie bójcie się mnie, chłopaki! – zaczęla się śmiać. – Ja was kocham!
Kiedy wychodziliśmy, pani Rafiki pytała kiedy ślub i czy będzie zaproszona. Pomyślałem, że ściągniecie do Connecticut superkomputera będzie łatwiejszym przedsięwzięciem niż porządkowanie osobistego życia.
W Covent Garden parkowalismy u szczytu ulicy poprzecznie zastawionej donicami z niewielkimi drzewkami, dalej ruch był pieszy. – Restauracja jest na wprost – powiedział Milton. – Życzę państwu udanej stypy.
Kiedy rozbieraliśmy się w szatni Natasza spojrzała na mnie uważniej. – James Bond… – zaczęła. – Nie! Humphrey Bogart to przy tobie koleś.
Popatrzyłem na nią, naprawdę niezrównaną. – Ingrid Bergmann to przy tobie dziewczyna z sąsiedztwa.
Weszliśmy. W każdym razie oboje znaliśmy ten film.
Wnętrze było stonowane w złoceniach, dyskretnie świecących kryształowych kandelabrach, purpurowych dywanach między stołami, umeblowaniem piaskowego koloru ze wstawkami z ciemnego drewna. Było rozległe, wchodziło się od lewej strony, po czym rozpościerał się widok na prawo i w głąb: najpierw były dwa rzędy stolików, za nimi pusty pas parkietu z fortepianem stojącym pod przeszkloną na długość restauracji ścianą, przesłoniętą półprzejrzystą storą, następnie kilka większych stołów stojących też w dwóch rzędach i pod przeciwną ścianą wiktoriański kominek sporych rozmiarów oraz po obu jego stronach podręczny bufet z rozstawionymi wazonami pełnymi kwiatów. Solista przy fortepianie właśnie kłaniał się dyskretnie, zbierając do wyjścia. – Keith Jarrett – powiedział półgłosem eskortujący nas wysłannik. Roberto zauważyłem od razu – siedział z odwróconym tyłem towarzyszem przy środkowym stole za parkietem – a i on nas zauważył. Wstał, w błękitnym mundurze pełnym złoceń prezentował się świetnie, zrobił krok w naszym kierunku i wówczas wstał też jego towarzysz. Odwrócił się.
Massoud Khamanei przybył na stypę w stroju dla siebie tradycyjnym. Miał na sobie białą galabiję, z rzędem czarnych kamieni wokół szyi i później schodzących w dół wzdłuż zapięcia z przodu, na głowie białą z dyskretnym czarnym wzorkiem kefiję, luźno zarzuconą na ramiona, przytrzymywaną też czarnym, plecionym krążkiem okalającym głowę i schodzącym cieniem na czoło. Był nieskazitelny. Dostatecznie długo byłem na Wschodzie, aby docenić jego strój, elegancją podkreślający znaczenie spotkania. Natasza westchnęła, Massoud złożył ramiona na piersi i skłonił się, Roberto uczynił ruch jakby miał ochotę zasalutować, wyszedł nam na spotkanie, usiedliśmy.
– Właściwie nie lubię ich – powiedziałem. – Może inaczej: nie uważam, aby projekt ewolucyjnie był udany. Wyłoniona z niego umiejętność kojarzenia faktów i wyciągania wniosków od kilkuset tysięcy lat służy głównie zaspokajaniu instynktów właściwych kanibalom. Stoi w miejscu, w którym się to zaczęło.
– Anthony Burgess, „Rozpustne nasienie” – zauważył Massoud. – Z drugiej strony kilkaset tysięcy lat dla ewolucji to raptem gwizdek uruchomić. Doczekać skrzypiec – westchnął i uniósł widelec – tylko jak?
– Zdaje się, że tym właśnie mamy się zajmować – przytomnie zauważył Roberto. Spojrzał na Nataszę. – Niemniej, w sensie przenośnym…
– Sycylijczykowi mogę wybaczyć… – zaczęła Natasza.
Od szatni dobiegły krzyki, po sekundzie trzy strzały.
– Aka – powiedział półgłosem Massoud. – Czy to na pewno dobra restauracja?
Sala nie była przesadnie napełniona i aż czuło się, jak wszelki ruch wśród gości zamarł. Od wejścia wbiegło na salę dwóch na czarno zamaskowanych mężczyzn z karabinkami automatycznymi w rękach, jeden z nich krótką serią strzelił w sufit, posypało się szkło. Stanął oparty o fortepian, drugiego miałem za plecami, zapewne przy kominku. Trzeci lufą karabinu popychał przed sobą osłaniającego głowę portiera, stanął w wejściu i wystrzelił. Raz. Portier zwalił się na podłogę. – Cisza!!!
Kątem oka dostrzegłem za szklaną ścianą nienaturalnie – jakby do biegu – upozowaną sylwetkę. Zniknęła w ułamku sekundy.
Krzyczący przed chwilą napastnik wydobył papier, ujął w obie ręce i zaczął powoli czytać. Karabinek zwisał mu z szyi. Pod stołem usłyszałem cichy stuk. Domyśliłem się, że Natasza zrzuciła szpilki. Khamanei spojrzał na mnie, palcem wskazał siebie i zaplanowany ruch. Kiwnąłem głową. Palcem pokazałem Lezazo manewr do wykonania, najbardziej ryzykowny. Nataszy ruchem głowy nakazałem siedzieć, ale wiedziałem, że i tak nie posłucha. Za szybą dostrzegłem świecące w pewnej odległości reflektory, przebiegł przechodzień. Massoud powoli wstał i zaczął donośnym głosem mówić. Czytający napastnik przerwał.
– As-salamu alaikum – Massoud odwrócił się i powolnym krokiem zaczął iść w kierunku napastnika. Obie ręce miał uniesione, w prawej trzymał widelec. – Wa rahmatu llahi…
Za szybą mignęły światła nadjeżdżającego samochodu. – Już – powiedziałem spokojnie i rzuciłem się w kierunku kominka.
Za moimi plecami rozległ się straszliwy trzask, coś huknęło, zagrzmiał niemal piekielny akord, skoczyłem i kopnąłem w twarz osłupiałego zamachowca, rozległ się krzyk, strzał i natychmiast drugi, donośne rzężenie i zapadła niemal cisza. Brzęk monstrualnego akordu dogorywał, z oddali dobiegał jęk syren.
Trzymając stopę na szyi zamachowca i w ręku jego karabinek odwrócilem się. Szyba była w drzazgach. Tkwił w niej Range Rover, z Miltonem szczerzącym zęby za kierownicą. Na potrzaskanym parkiecie zdemolowane pudło fortepianu, pod nim zamachowiec, raczej martwy. Przed nim bosonoga Natasza z karabinkiem skierowanym do wejścia. Na naszym stole stojący z rozpostartymi rękami i jeszcze otwartymi do krzyku ustami Roberto Lezazo. Zaś w wejściu, tyłem do sali, stał z uniesionymi rękami Massoud Khamanei, poniżej jego lewego barku na białej galabiji rosła plama krwi.
– Wa barakatuh – spokojnym głosem dokończył.
Nie miał widelca w prawej ręce.
7 COMMENTS
Fragment faktycznie za długi,zwłaszcza do czytania w telefonie. Zwłaszcza jeśli robi się jeszcze dwie rzeczy naraz. Ale,jak to u mnie dziwne czasami skojarzenia. Film Szulkina Wojna Światów. Scena kręcona w Warsie na warszawskim Centralnym..Rozmowa między Ironem Idemem, któremu Marsjanie zabrali żonę,a aplikantem sądowym(J. Stuhr).. W końcu Iron przykłada mu widelec do krtani. Aplikant-Pan ma rację,ludzie stali się już tak bezwolni,że bez widelca nie wolno.
Film jest dedykowany Orsonowi Wellesowi i H.G. Wellsowi,ale prawdziwa dedykacja powinna być za Drugi najazd Marsjan Strugackich.
Czytając dawno temu wiele s-f,także z KDL,zauważyłem pewną prawidłowość. Kosmiczne przygody,ale brak Rosjan. Coś to znaczyło.
Z kolei w s-f radzieckiej brak Amerykanów. Mimo lotu Sojuz-Apollo,chociaż obie strony wypuściły serię znaczków pocztowych.
Była taka seria wydawnicza s-f zwana glizdą-od logo. Lata osiemdziesiąte. Kilka ciekawych pozycji. Ale 90 % procent to nic ciekawego.. I próby wprzęgnięcia s-f,bo podteksty były wiadome,w propagandę. Np. Wójcika Obszar nieciągłości. Kilka miast w Stanach,otoczonych szarymi bąblami pola siłowego,pod którymi kryją się ostatni kapitaliści.
Mniej więcej w tym samym czasie czytałem Rzeczpospolitą przyjaciół Abramowskiego -wydaną przez PAX. Wiele w niej krytyki pod różnymi adresatami utopii-podkreślałem ołówkiem.
Zwłaszcza bardzo -nie pamiętam idealisty-wzorującego się na Inkach. Stagnacja .
Rozróżniam anarchię od anarchizmu. Chociaż czasami mieszam. Ale wiem,że wszystko to trzeba traktować jak W partii umiarkowanego postępu,ale w granicach prawa Haszka. Inaczej w imię szczęśliwości ludzkości kończy się nad dołem. I strzałem w potylicę.
Christopher Magrodden jest Jerseyczykiem, oficerem armii brytyjskiej, Natasza jest Rosjanką, Nathan Zemiroff jest Żydem – izraelskim, a jakże, Massoud Khamanei jest Persem, przez kilka dziesiątek lat związanym z Libią, Roberto Lezazo jest Włochem. Poboczni bohaterowie prezentują równie szerokie spektrum współczenego świata. Zhi Ymtsin to Chińczyk – i kto wie, czy nie jakiś ważniak w hierarchii świata. Dam za parę dni następny kawałek. Ma pan świetne skojarzenia – właśnie z takich okruchów to się buduje.
W osiemdziesiątych latach byłem na koncercie Ultravoxu w Opolu. Po nim szukam kogoś,kto mnie by przenocował za pół litra. Długo wypatrzam,w końcu pytam. Dlaczego ja?-pyta on. Bo budzisz zaufanie -odpowiadam. W akademiku dołącza się irakijczyk.. Pijemy razem flaszkę i poznany mówi -Dobry zestaw. Polak,Żyd i Arab.. I nikomu to nie przeszkadzało . Wiele dowcipu.
Koncert źle się nagrał,pojechałem na następny we Wrocławiu. Akademik Ołówek po koncercie.. Znalazłem nocleg w pokoju niewidomych studentek.. Akurat w radio było Ultravox.. Cała płyta. Były zachwycone.
Może oby te dwa zdarzenia mają pewne symboliczne znaczenie.
Może i symboliczne. Ale też spotkanie międzyludzkie. W Ołówku szukałem pokoju patrząc po napisach na drzwiach. Chyba ktoś potraktował to jako dowcip -skierować mnie do pokoju niewidomych studentek.. Może by mnie nie przyjęły na nocleg,ale wiedząc kim są,powiedziałem o sobie. Kto,skąd. Okazało się -zabawnie brzmi-krajanki i kilku znajomych.
Dostrzegając (mam na myśli różne zmysły) co ich dzieli, ludzie niemal intuicyjnie poszukują tego, co ich łączy, lub może połączyć.
Tutaj jest ulica,którą znam bardzo dobrze. Bez chodnika.. Betonowe płyty. Nie odwracam głowy,gdy słyszę auto. Opieram się na słuchu. Kiedy jest blisko -schodzę na pobocze.
Wstając nocą -nie zapalam światła,Używam dotyku. Przy Pełni wystarczy wzrok..