Kobiety i Grześ – szósty
Życie to nuda, przerywana okresami nadaktywności. Mycie patelni i olśnienie od czasu do czasu. Grześ na swoje olśnienie musi jeszcze trochę poczekać, ale – zapewniam – banalne ono nie będzie. Na razie gromadzi doświadczenia, dorasta. Kiedyś będzie musiał stać się dorosły. Czy życie pozwoli, aby stał się banalny? Nie sądzę.
W poczekalni siedziały jeszcze dwie dziewczyny i jeden facet. Atmosfera była towarzyska i facet z miejsca się zainteresował.
– Macie problem? – zapytał. – Ktoś jest w ciąży?
– Tak – odpowiedziała Sally. – On. Chyba.
Cisza trwała ułamek sekundy i nastąpił wybuch. Po minucie pielęgniarka wyjrzała z gabinetu i poprosiła, żeby się uspokoili, to nie jest jakiś pub, w końcu.
Trochę się uciszyło.
– A macie jakieś imię dla niego? – jedna z dziewczyn krztusiła się śmiechem.
– Nawet dwa – odpowiedział z powagą Grześ. – Imaginary na pierwsze i Number[1] na drugie.
Facet, widział go chyba gdzieś na biochemii, siedział na podłodze. – Kreatywne – stwierdził. – Żałuję, że będę za stary, żeby ją poderwać. To znaczy jego. To znaczy…
– Ja nie będę – wtrąciła się druga dziewczyna. – Będę Ledą, Ledem mogę być też. Przeformatuję się i błysnę. Niech waszemu dziecku błogosławi Latający Potwór Spaghetti!
Pielęgniarka stała w drzwiach i patrzyła na Sally. – Pani Gregory… – zająknęła się. – Panią proszę.
Weszli oboje.
– Wszystko idzie dobrze, mam nadzieję – powiedział lekarz. – To który miesiąc będzie?
– Nie wiadomo – odpowiedziała Sally.
– Dlaczego? – ginekolog oderwał wzrok od laptopa i spojrzał na nią. – Pani nie wie?
– On nie wie – wskazała na Grzesia. – To on jest w ciąży. Chyba.
– A pani nie?
Grześ przystąpił do wyjaśnień, lekarz słuchał.
– Powinienem pana chyba zbadać.
– Panie doktorze – Sally najeżyła się. – Sytuacja nie zawiera elementów humorystycznych.
– A jakie? – zapytał doktor. – Pan jest w ciąży, chyba. Rozumiem, że z powodu pani. Jeśli mamy to rozstrzygnąć, należy kogoś zbadać. Może panią?
Sally najeżyła się powtórnie, ale zaraz spojrzała na doktora zalotnie. – To konieczne?
– Nie wiem – odpowiedział doktor. – Może chyba? A jaka jest pańska opinia? – odwrócił się do Grzesia.
– Ona to lubi, nawet bardzo – oświadczył bezczelnie Grześ.
– Czyli pan ją zbadał – podsumował doktor i natychmiast się ożywił. – A czy robił pan test ciążowy?
– Testy ciążowe są zawodne – stwierdziła Sally.
– No tak… – doktor popadł w zamyślenie. – To może usg? Pouczam pana, że może pan odmówić.
– To ja odmawiam – zadeklarował Grześ. – Niepomyślne wieści mogłyby mojej tożsamości zagrozić destrukcją.
– A jakie wieści byłyby niepomyślne? – zainteresował się doktor.
– Zawiera się w tym rodzaj aporii, panie doktorze – Sally była naprawdę błyskotliwie inteligentna. – Potwierdzenie pozbawi go wyobrażenia, ale zanegowanie może uczynić to samo.
Doktor uśmiechnął się. – Pozwolę sobie skorzystać. Otóż ja, nie mogąc potwierdzić u pana ciąży, nie mogę jej również wykluczyć. Odpowiem zatem, że ciąża u pana nie jest wykluczona. Ponieważ oryginalność tej sprawy jest, hm… dostrzegalna, dla porządku skieruję pana do psychologa. Pan tam oczywiście iść nie musi, żyjemy w końcu w wolnym kraju.
– Dziękujemy bardzo, panie doktorze – powiedziała Sally. – Jestem pod wrażeniem.
– Pani partner jest w ciąży, proszę o tym pamiętać. Nie należy go irytować. Ach! – doktor przysunął laptop, chwilę pisał, z drukarki spłynęła kartka. – Tu jest skierowanie do kliniki położniczej, na wypadek rozwiązania.
Przez jakiś czas Grześ znajdował na biurku to smoczek, to grzechotkę, to śpioszki. Stał się wręcz idolem koleżanek, które chciały wiedzieć jak to jest być w ciąży i jak jest wtedy z libido, u faceta w ciąży, naturalnie. Grześ opowiadał barwnie, niektóre zastanawiały się, czy nie byłoby dobrze, żeby ich faceci też byli w ciąży, były i takie, które chciały, żeby pokazał. Sally dostawała szału, co tylko podnosiło temperaturę ich relacji.
Trzy dylematy opanowały jego rzeczywistość. Był i czwarty – ten rozwiązywał bez przekonania, że robi to właściwie, w klitce przy tarasie. Mógł z klitki przejść na taras, a na tarasie opalała się Sally, nago. Była wiosna. Na wielu balkonach i tarasach stały lunety i teleskopy, wreszcie niedrogie, a przez to ogólnie dostępne. Któregoś dnia znalazł w skrzynce na listy kopertę z kilkoma zdjęciami ich dwojga oraz Sally solo. Pokazał jej te zdjęcia i zapytał, czy jej nie peszą. Popatrzyła na niego spojrzeniem zakonnicy.
– No co ty, przecież to ładne.
– A to? – podsunął jej fotkę, na której była solo, wyraźnie tym solo zajęta.
– To jest jeszcze ładniejsze. Nie masz pojęcia, co dziewczyna potrafi ze sobą zrobić. Czasami z tobą też tam jestem. Naturalnie wolę z tobą, bo z tobą to jest absolutnie oszołamiające, ale solo wychodzi – do spojrzenia zakonnicy dodała uśmiech zdeprawowanej dziewczynki – bardziej wyraziste.
Poszedł do właściwego magazynu i przyniósł jej rozmaite zabawki. Jedną z nich był wibrator pokryty z zewnątrz wzorkiem żywcem zaczerpniętym z pasty Aquafresh. Sally wyraźnie ucieszyła się całością zakupów, natomiast na widok wspomnianego wibratora zaczęła się śmiać.
– Boisz się?! – łzy ciekły jej ze śmiechu po policzkach. – Boisz się, że mam tam zęby i że ci odgryzę?!
Pokręcił głową. – Nie przyszło mi to do głowy. Podobała mi się idea, tylko tyle.
Spoważniała. – Indianie Kwakiutl[2] wierzą, że są kobiety mające tam zęby i mogą tymi zębami odgryźć członek mężczyzny i go wchłonąć. Te kobiety są niezwykle ponętne i uwodzicielskie, a dzięki odgryzionym członkom stają się niesłychanie silne. Chodź się kochać i weź ten wibrator.
– Ale nie odgryziesz mi? – upewnił się.
– Nie tym razem! – głęboki, gardłowy śmiech Sally. – Chodź.
Czasami Sally niepokoiła go. W kategoriach błędu doktora Weiningera. Ci Indianie wydawali mu się większymi realistami.
Pierwsze trzy dylematy dotyczyły kobiet w jego życiu i pierwszym z nich była właśnie Sally. Był zafascynowany genialną gracją, z jaką się poruszała, uginała nogę, unosiła stopę, podnosiła – naga – ręce do góry i pytała dlaczego nie patrzy na nią, a niżej. Jej geometria nie mogła być boskim wynalazkiem. Bóg, jako rzetelny projektant, kreśli kwadraty, trójkąty i koła i tylko demiurg, na dokładkę pijany byłby w stanie wyśnić te wszystkie elipsy, owale, hiperbole, łuki i parabole, zmienne niczym płomień smoka kiedy Sally decydowała się na ruch. Patrząc na nią miał odczucie, że jest facetem który ma niesłychanie cennego Botticelliego – na przykład – i żadnej pewności, że ten niezwykły i na dokładkę ożywiony obraz któregoś dnia nie pocałuje go na pożegnanie i nie wyjdzie – po prostu. Sally miała poczucie własnej wartości – i było to uzasadnione – bo przecież poza szaloną geometrią istniał jeszcze jej umysł, równie nieoznaczalny w swoich intelektualnych koherencjach, co w emocjonalnych tsunami. Czasami dochodziło do pomieszania i wówczas wydawało mu się, że jedenastowymiarowy wszechświat byłby łatwiejszy do pojęcia.
Drugim dylematem była mama. Dylematem było już to, że nie była pierwszym. W głębi siebie samego nie umiał się pogodzić z tym, że woli budzić się obok Sally, a nie obok mamy. O mamie przypominał sobie, o Sally pamiętał. Jeździł do domu, do mamy, ale coraz rzadziej i coraz rzadziej dzwonił. Kotlet mielony i mizeria smakowały tak samo, taki sam był uśmiech mamy, a on się wstydził. Przyrzekał sobie, a potem było jak zwykle. Kiedyś nawet próbował porozmawiać z nią o tym właśnie, że jest mu wstyd, że przecież kocha ją niezmiennie, że nawet jeśli się nie odzywa to przecież tęskni… Chwilami całe swoje dorosłe życie pojmował jako ciąg absurdalnych odejść, rozstań i pożegnań. Najpiękniejsze jest dzieciństwo, potem to już tylko jazda w dół. Mama dalej się uśmiechała, pytała, czy chce drugiego kotleta, obejmowała jego bezsensowną głowę i przytulała. Czasami nuciła kołysankę, którą pamiętał z dzieciństwa. Kiedyś, kiedy próbował z nią porozmawiać, powiedziała, że tak się dzieje zawsze i wszędzie, że to właśnie jest naturalne, a nie trzymanie się mamusinego fartucha. Że trochę mu się dziwi, bo robi niezwykłe rzeczy, zna różnych uczonych i oni jego znają coraz lepiej, że – sądząc z jego opowiadań – nie nudzi się ani trochę i czasami bawi się aż za dobrze, że ma fenomenalną dziewczynę i że zupełnie nie rozumie, dlaczego on mazgai się jak jakiś przedszkolak. – Z przedszkola wyrosłeś już dawno, a ja nie narzekam. Nawet jeśli tęsknię za tobą, to ta tęsknota jest naturalna. Miałeś wyjść z domu i zrobiłeś to dobrze, czasami nawet myślę, że aż za dobrze. Weźmiesz do Drezna parę kotletów?
Powiedział wtedy, że kiedyś znowu będą mieszkali razem, w dużym domu, z kotem i że będą mieli kogoś do sprzątania. – Do gotowania nie, bo najlepsze kotlety to… A jeszcze szczawiowa! Kot może być?
– Kot nie bardzo – odpowiedziała mama. – Kot się kłaczy. Ale nieduży? A będziesz go wyczesywać?
– Będę!
Mama się uśmiechnęła. – Ty fantasto.
Zabrał do Drezna kotlety i mizerię w pudełku. Kilka dni później dwa z nich odsmażał sobie, już przełykając – nawet jeśli z nostalgią – ślinę.
Sally wpadła jak bomba. – Co to?
– Kotlet mielony – wyjaśnił. – Od mamy. Coś jakby Hamburger steak.
– Daj.
– To ludowa potrawa. Nie będzie ci smakować.
– Daj!
Oddał niechętnie. Wtedy jeszcze myślał, że się dzieli i że nawet z tego pierwszego trochę zostanie. Sally zjadła go łapczywie, wyżarła mu mizerię z pudełka, po czym bezceremonialnie ściągnęła z patelni drugiego.
– Oddawaj!
– Takiego wała! Już się ich nażarłeś, a ja całe życie jakieś ścierwa z McDonalda. Umiesz takie robić?
– Nie – przyznał się, zaskoczony celnością jej pytania.
Sally była zdumiona. – Mama cię nie nauczyła??? To dzwoń lalusiu po przepis, bo nie dostaniesz mnie, dopóki ja od ciebie takiego kotleta nie dostanę.
Pięć dni cierpienia, ale efekt był prawie doskonały. A Sally, zamiast rozliczyć się z zobowiązania, opchana smażonym mięsem z bułką, cebulą i jajkiem, po prostu zasnęła.
Za to potem to on ją szantażował.
Trzecim dylematem była Monika. Nie była przecież samotna. Co prawda wujek Lech zachorował na chorobę Parkinsona i ciocia Danka miała z nim i z chorobą masę zamętu, ale chyba kochali się nadal, bo – tak opowiadała Monika – mama codziennie wyciągała jej ojca na spacer, cierpliwie sprowadzając go z trzeciego piętra i prowadząc go tam z powrotem. Jej rodzice ciągle mieszkali w mieszkaniu, które pamiętał z dzieciństwa. Rozległe dwa poziomy, z gustem umeblowane i olbrzymi taras na dachu. Trochę im wtedy zazdrościł i trochę był onieśmielony. A teraz siostra? No, kuzynka, ale to naprawdę blisko. Czyżby ona wcześniej niż on dostrzegła wartość przynależności do plemienia? Takie: myślimy podobnie, postępujemy podobnie, śmiejemy się podobnie? Była ładna, takim trochę aryjskim rodzajem piękna. Szczupła blondynka z niebieskimi oczami i nie za szerokimi wargami. Pociągła twarz, wystające kości policzkowe… Model anglosaski z epoki Jane Austen trochę wyszedł z mody, wszyscy żyli w epoce tyłków i cycków Kardashianek, ale tamten model miał swoje zalety, co właśnie w Monice ogniskowało się z zasługującą na uwagę ostrością. Bo łączył się z nim sposób bycia, wyszukany – nawet jeśli bezpośredni, żywość umysłu – jak bardzo teraz zbywalna, a niezmiennie cenna, pewna… miękkość, właściwa jedynie kobietom – być może jej zanik złożył się na przysłowiowy już dzisiaj Untergang des Abendlandes[3]. W każdym razie było to przed doktorem Weiningerem. Wszystkie fascynujące cechy kobiet dogorywały w tamtej właśnie epoce i z której by strony nie patrzeć, od doktora poczynając, nadchodzące czasy rujnowały wszystko niemal, co w kobietach było tajemnicze, urokliwe, uwodzące. Walka o prawa wyborcze jest tak płaskim i jazgotliwym rozwiązaniem, że w „Sztuce wojennej” Sun Zi nawet w przybliżeniu nie idzie żadnej z reguł wojny dopasować do tego chaosu. Dopiero Karol Marks z Fryderykiem Engelsem upitrasili pasztet na fundament tej walki. Jak się skończyło? Proszę bardzo – wystarczy wyjrzeć przez okno. Pozostał bezsensowny wrzask – dzisiaj wszechobecny.
Tak że Monika miała te wszystkie – najlepsze – cechy, na dokładkę miała urodę, i na jeszcze jedną dokładkę postanowiła być plemienna. Ona i on byli członkami tego samego plemienia. To było miłe i nieco peszące, jakby ktoś z lepszej sfery postanowił zrobić mu zaszczyt. I nawet jeśli z drugiej strony był Bronisław Malinowski z opisami fundamentalnych obyczajów plemiennych, nie zawsze w pełni akceptowanych, stanowczo zamierzał na ten zaszczyt zasłużyć.
Natomiast czwarty… Współczesne czasy, po dziesiątki razy rozważane, to jedno za każdym razem mu podpowiadały: trzeba być dostatecznie zamożnym, żeby sobie pozwalać. Może jeszcze sławnym, ale sława niemal z reguły towarzyszyła zamożności, z jakiegokolwiek powodu, a najczęściej banalnego, zaistniało jedno bądź drugie. Z jego punktu widzenia sława była niekoniecznie pożądana, natomiast zamożność jak najbardziej. Mógłby mieć kota, nie wspominając o domu, tym z opowieści. Sprzągł swoje komputery do prac nad sposobami na łatwe wzbogacenie się, a potem trafił na film. Być może film trafił na niego. Był on w gruncie rzeczy okropny i absolutnie przeciwstawny jego emocjonalnemu stosunkowi do problemu. Bohater filmu był opętany matematyką – był jak derwisz matematyki. Poszukiwał uniwersalnej formuły funkcjonowania świata. Miał koszmarne wspomnienia z dzieciństwa, co chwilę potwornie bolała go głowa, stale miał wizje, stale gapił się w monitory, zapisywał ciągi cyfr albo rysował figury geometryczne. Bał się świata. Był wyłączony ze świata tak bardzo, że cudem wydawało się, żeby cokolwiek znalazł. Matematyka w filmie była cienka jak plasterek sera z maszyny, kręciła się wokół rozwinięcia liczby pi, rysunków Leonarda da Vinci, staroegipskich hieroglifów, prościutkich formuł wypisywanych przez bohatera na pokrytych potem chaosem liczb wydrukach i skrawkach gazet – w sumie reżyser mógł się bardziej postarać, bo matematyka potrafiła być nie tylko zajmująca, potrafiła być fascynująca i nawet zabawna i Grześ wiedział to dobrze. Natomiast reżyser postarał się gdzie indziej, bo po drodze zjawiają się kabaliści, w nieskończoność obracający poszczególne znaki Tory. Zjawiają się też maklerzy giełdowi, żywo zainteresowani możliwością niekończących się zysków, zjawia się podobny geniusz z poprzedniego pokolenia, który oszalał w podobny sposób i do niczego nie doszedł – grywa on z bohaterem w go, w trakcie gry wyrażając swój sceptycyzm i rozczarowanie. Grześ nie miał z kim grywać w go i w tym miejscu sympatyzował z filmem. A w filmie… W kompletnie banalnych okolicznościach formuła materializuje się na ekranie, po czym nie działa drukarka. Bohater próbuje ją zapisać, potem niszczy zapis, potem go szuka, potem niszczy swoje komputerium wyglądające jak zaniedbany zakład naprawy pralek i telewizorów. Przykłada sobie do głowy wiertarkę. W ostatniej scenie patrzy na drzewo, na jego liście i widać, że się z tymi wszystkimi liśćmi jednoczy – taka metafizyka nieprzeliczalnego świata. Zestaw liczący Grzesia nie wyglądał jak ten na filmie – jakby sam się wydobył ze śmietnika i poskładał – ale przed takimi właśnie zdarzeniami zabezpieczył go starannie. Idea wydawała mu się na tyle niezła, że postanowił iść tropem filmu, ale wiedziony nie metafizyką i szaleństwem, a kalkulacją. Podczas prac mających na celu zdobycie ilości pieniędzy odpowiedniej do wejścia w posiadanie domu i kota podśpiewywał szczególnie chętnie piosenkę pewnej grupy muzycznej, o tytule „Mamona[4]”. Pierwszy wers refrenu brzmiał „Ta piosenka jest pisana dla pieniędzy”. I tym właśnie wersem kierował się siedząc w swojej klitce nad klawiaturami i gapiąc się w monitory, nim się kierował wychodząc z klitki na taras, na którym nago opalała się Sally, nim się kierował wracając i doglądając programów, czy aby nie dokopały się formuł, które uczyniłyby go na tyle zamożnym, aby mógł postawić dom, poprosić mamę, aby zamieszkała w tym domu i wreszcie mieć dostateczną ilość kotletów mielonych i mizerii do swojej dyspozycji. Jego piosenka też była pisana dla pieniędzy.
No i ją napisał – tę piosenkę. Pewnych zjawisk nie sposób policzyć i jest to niesłychanie irytujące. Wiedział o tym, bo przecież liczenie koherentnych stanów mikrotubul mieściło się w tej samej kategorii. Policzył to – jeśli wychodziło się od hipotetycznych zjawisk kwantowych w mózgowiu, można było dojść do koherencji stanów, a takie musiały być właściwe dla umysłu, jeśli miało się w domyśle powstawanie wolnej woli. Głośne „tak” mógł wypowiedzieć tylko mózg działający w koherencji – wtedy już umysł. Rachunki wydawały się nadal spójne, w każdym razie pół roku po obronie doktoratu nikt ich nie podważał. Ale jeśli formuły matematyczne w doktoracie miały odpowiedzieć na pytanie „czy jest możliwe?”, to matematyka, jaką zaprzągł teraz, miała odpowiedzieć na pytanie stojące co najmniej jeden stopień wyżej. „Co jest możliwe?”. Bo pytanie brzmiało: Jak będą poruszać się papiery wartościowe na giełdzie w funkcji czasu.
Zagadnienie było z tej samej kategorii co mikrotubule, pogoda, gwałtowny przepływ wody w strumieniu, ruch więcej niż dwóch ciał w przestrzeni kosmicznej. Przez pewien czas bawił się nim tak doskonale, że zapomniał, po co to robi. Wszedł na wyższy poziom i próbował stworzyć atraktor, w którym zespoliłby się z umysłem Sally. W drugim tygodniu opamiętał się i postanowił wreszcie coś zarobić. Chaos deterministyczny – tak nazywała się dziedzina matematyki, w której się poruszał. Nawet jeśli była złożona i zawiła, to nie wiadomo było, czy ruchy cen papierów wartościowych na giełdzie do niej należą – mogły być jeszcze bardziej złożone i zawiłe. Tak twierdził jego system komputerowy, aż zmodyfikował mu jeden ze współczynników – nosił on nazwę współczynnika Lapunowa i ilustrował skłonność zmiennych wartości do oddalania się od siebie. Grześ wyszedł na taras, popatrzył na Sally i wprowadził modyfikację – mogą się oddalać bardziej. System wyrzucił z trzewi przewidywania przebiegów giełdy sprzed trzech miesięcy – a nie znał ich, bo Grześ mu tego nie powiedział. I te przewidywania okazały się trafne. Z niedowierzaniem patrzył na dane na monitorze, drugim okiem filując na monitor obok, na którym liczby były historycznie rzeczywiste. Myśliciel, do którego należał główny monitor, był dokładnie odcięty od rzeczywistości – wiedział tylko tyle, ile Grześ mu powiedział. Sprawdził kable, wifi, bluetooth – nic. Zaczął trochę głębiej oddychać.
– Skąd to wiesz? – zapytał. Na monitorze nic się nie zmieniło.
Przez kilka godzin przesłuchiwał go za pomocą formuł matematycznych i nic z niego nie wydobył. Komputer wiedział, bo tak mu z obliczeń wychodziło, natomiast dlaczego tak mu wychodziło, nie miał zielonego pojęcia. Sześć dni testował pozostałe tygodnie z tych trzech miesięcy, dla których danych mu nie podał, a komputer grzecznie pokazywał, co potrafi. Sporo – nawet jeśli niekiedy jego przewidywania rozjeżdżały się z rzeczywistością. Poddał się – widocznie coś sformułował poprawnie i teraz on też nie miał zielonego pojęcia, co to mogło być. – To co, spróbujemy? – zapytał sam siebie i sam sobie odpowiedział. – A jak?
Do zobaczenia w następnym odcinku 🙂 – Alski
[1] Imaginary number – liczba urojona (ang.). Jedno z podstawowych pojęć matematycznych, które zapisać można jako b i, gdzie b jest liczbą rzeczywistą, zaś i jest jednostką urojoną, spełniającą równanie i2 = – 1
[2] Grupa plemion Indian zamieszkujących tereny dzisiejszej Kolumbii Brytyjskiej, o rozbudowanych wierzeniach i mitologii. Badaczem ich był Franz Boas, nazywany ojcem antropologii amerykańskiej. Prekursor antropologii kulturowej, twórca pojęcia „relatywizmu kulturowego” zakładającego, że poszczególne kultury nie mogą być oceniane jako lepsze lub gorsze, a wszyscy ludzie oceniają świat przez przyswojone w sobie w środowisku normy kulturowe.
[3] Der Untergang des Abendlandes – Zmierzch Zachodu. Kultowy zbiór esejów Oswalda Spenglera na temat kończącej się kultury, a szerzej cywilizacji, Zachodu, wydany w latach 1918-1922. Jego dekadencki katastrofizm w sporej mierze współtworzył atmosferę intelektualną w Niemczech przed dojściem do władzy Hitlera.
[4] „Mamona” – utwór muzyczny grupy „Republika”, wydany w 1998 roku na płycie o tytule „Masakra”.