Kobiety i Grześ – czwarty
Przede wszystkim przypomnienie, że opowieść ta miała (i ma nadal) być odtrutką na czas zarazy. W tym odcinku dojrzewanie Grzesia do roli, jaką dla siebie wymyślił, kończy się powoli i pod koniec już widać zalążki „action movie”. Proszę o wybaczenie, że trochę to trwało, ale Grześ wymagał dość gruntownego uzasadnienia i od teraz, poza kilkoma wstawkami na temat możliwości ludzkiego umysłu, ciąży u mężczyzny, kotletów mielonych z mizerią, hurtowego kupowania samochodów, padaczki, zalet Lamborghini Gallardo i Diablo, znowu padaczki, ogrodów japońskich i sadzawek z karpiami koi, hm… sporo tego. Ale akcji będzie więcej, a chwilami aż za dużo. Jeszcze słówko na temat tytułów rozdziałów. Powstawały na zasadzie odległych skojarzeń, niektóre pasują, niektóre mniej. „Lata nauki Wilhelma Meistra” są mniej więcej na miejscu, takie mam wrażenie. Zapraszam.
W poniedziałkowe popołudnie siedział w studenckiej stołówce, przed nim stał talerz z mielonym, ziemniakami i buraczkami, za talerzem leżało otwarte dzieło „Płeć i charakter”, zaś naprzeciwko siedziała Aneczka. Pachnąca wszystkimi urokami, jakimi się pachnie w wieku dwudziestu paru lat i trochę nadąsana. Przed chwilą miał miejsce dialog.
– Co czytasz?
– „Płeć i charakter” Weiningera.
– Nie czytaj tego świństwa. To skurwysyn, szowinista i świnia.
– Mówiąc o nim „skurwysyn” sama deprecjonujesz kobiety.
– Odpieprz się.
Brał pod uwagę, że Aneczka może się wściec, że kilka nocy wyparuje, ale pokusa była nieodparta. Przełknął buraczki, nadział na widelec kawałek mielonego, uniósł go i tak, trzymając widelec z mielonym niczym wykładowy wskaźnik, zaczął głośno czytać.
– Mężczyzna nisko stojący stoi tedy jeszcze nieskończenie wyżej niż najwyżej stojąca kobieta, i to tak wysoko, że porównywanie i zestawianie wydaje się tu prawie że niedopuszczalne.
Wokół nagle zrobiło się cicho.
– Grzesiek – Aneczka wstała. – Czyś ty, kurwa, zwariował?
– Nie – odpowiedział. Odchylił się w krzesełku i czekał. Widelec trzymał jak poprzednio.
Do ich stolika podeszła dziewczyna z dredami na głowie, w długiej kiecce i martensach. Martensy wystawały spod kiecki – widział to. Znał ją z widzenia – socjolożka, walcząca feminazistka. W ręku trzymała talerz z zupą.
– Coś ty powiedział?
– To nie ja – wyjaśnił. – To doktor Weininger.
– Powtórz.
Powtórzył.
Bez słowa chlusnęła na niego zupą. Była to grzybowa, jak się zorientował ze smaku.
– Chodź – pociągnęła Aneczkę. – Zostaw tego parcha.
Ktoś zagwizdał. Dotarło do niego, że performance się udał, że martensowa feminazistka wpadła we własną pułapkę, kiedy alegorycznie nazwała go Żydem i że grzybowa była niezła. Wytarł wszystko starannie, postanowił wykosztować się i dokupić ze dwa egzemplarze, wstał i poszedł po talerz grzybowej. Został artystą. No, performerem – tak to się teraz nazywało.
Osobnym problemem było, czy doktor Weininger miał rację – bo przecież mógł ją mieć. I problem ten mógł być jeszcze głębszy, bo Weininger mógł mieć rację dostrzegając, że kobieta nie ogarnia procesów myślowych tak, jak mężczyzna, ale mógł popełniać błąd przyjmując, że model męski jest jedynym modelem, który można nazwać myśleniem. Mógł Weininger napisać tak: Kobieta nie jest ani głęboko, ani wzniośle myśląca, nie jest ona w myśleniu ani bystra, ani prostolinijna, przeciwnie, jak mogliśmy dostrzec, nie ma ona w ogóle nic z myśleniem wspólnego; jest, jako całość, niedorzeczną bez-myślnością. Mógł? Grzeczne to nie było – fakt – nawet jeśli mieściło się jakoś w obszarze antropologii. Było – co ważne – przedstawieniem procesu myślowego doktora Weiningera, z obecnymi tam cały czas uzasadnieniami prezentowanych stwierdzeń. Nie było obelżywe, nie było agresywne, nie było wrzaskiem. A ta feminazistka oblała go zupą i to był wrzask. Nieoczekiwanie okazywało się, że w epoce, w której docelowo wszystko miało być dozwolone, to tylko miało być dozwolone, co walczące-walczący o to, żeby wszystko było dozwolone, uważały za „wszystko”. Hm…
Musiał jednak doktor Weininger domniemać ułomność, może niepełność swoich ocen, bo napisał i takie zdanie: Kobieta nigdy nie jest tak głupia, jak głupim może być niekiedy mężczyzna. Było to trafne nad podziw i stawiało całość rozważań doktora na dziwnej pozycji – mógł nie tylko nie pojmować, mógł nawet nie dostrzegać, że kobiety myślą w sposób tak zręczny, że aż niedostrzegalny, natomiast od tego ich zręcznego i niedostrzegalnego myślenia zależy wszelka szczęśliwość: brzóz i tulipanów, ryb, krokodyli, psów i kotów, dzieci – to akurat jest oczywiste, mężczyzn – i to jest oczywiste jeszcze bardziej. Gdyby to jakoś zestawić… Mężczyźni pojmują świat wedle reguł matematyki liniowej: dwa a dwa jest cztery zawsze i nieznane są w poznawalnym na sposób męski świecie odstępstwa od reguły. Kobiety są nieliniowe: dwa a dwa to czasami trzy, a czasami siedem. Cztery niekiedy też, ale raczej rzadko, ponieważ „cztery” w formule „dwa a dwa” nie jest w żaden sposób wyróżnione, wynik zależy od okoliczności, a te w matematyce nieliniowej są niepoliczalne w taki sam sposób, w jaki niepoliczalne są fraktale albo pogoda. Każdy kiedyś przyglądał się płatkom śniegu i to jest właśnie to. Są dwa takie same? Grześ niejasno przeczuwał, że skoro matematyka nieliniowa przyszła ponad dwa tysiące lat po Pitagorasie, a kobiety najwyraźniej nie tyle nie myślą, co myślą nieliniowo, nadchodząca era może okazać się erą kobiet – uroczych zwierzątek, mających w nosie to, że dwa a dwa to seksistowskie cztery. Ze swoim zapachem, ruchem bioder, zarzuceniem rąk na szyję i przytuleniem się mogły sobie na to pozwolić i dysertacja doktora Weiningera była bardziej rozpaczliwą obroną siedzącego w twierdzy zagłodzonego faceta, aniżeli rzetelną oceną sytuacji. Ile jest dwa a dwa? Nie upieraj się, że cztery, bo możesz wyjść na głupka i zaraz potem umrzeć z głodu. Zapytaj swojej dziewczyny.
Mimo takich przemyśleń wydawało mu się wcale niezabawne, że stado dziewczyn skandowało na wykładzie ur-wie-my-ci-ja-ja! Okazywało się, że wymóg poprawności politycznej prowadził u jej wyznawców do skrajnej niepoprawności właśnie: jeżeli nie jesteś z nami, jesteś przeciw nam. A nie: jeżeli nie jesteś z nami, jesteś gdzie indziej i powiedz gdzie. Walka zastępowała rozmowę, a inaczej: przed siłą argumentu szedł – i wymachiwał sztandarem fanatyzmu – argument siły. Pomyślał: a co by było, gdyby on do klubu pełnego… no właśnie – Afrykańczyków? – wszedł i położył na stoliku jedną ze swoich bardziej lubianych lektur. „Murzyn z załogi Narcyza”, Joseph Conrad. Ta opowieść miała taki właśnie tytuł, nadany jej przez autora i gdyby obecni tam Afrykańczycy pobili go, a nawet – bawiąc się w złośliwości – ukatrupili i zjedli, tytuł od tego nie zmieniłby się ani trochę, dalej byłby to „Murzyn z załogi Narcyza”. Poprawność polityczna, zakazująca głośnego wyznawania poglądu, że dziewczyny nie myślą, zakazująca używania słowa „Murzyn” bo stało się obraźliwe, wyraźnie fałszowała historię. Pogląd o niższości kobiet był obecny w zachodniej cywilizacji przez kilkadziesiąt setek lat i egzekwowanie zakazu czytania Weiningera nie spowoduje, że mizogyniczny doktor zniknie, podobnie zjedzenie go w afrykańskim barze nie będzie równoznaczne ze zjedzeniem wszystkich egzemplarzy „Murzyna z załogi Narcyza”. Można spalić stare księgi i napisać nową historię – tylko, w takim razie, wszystko to pachniało brzydko: pachniało faszyzmem, w którą by się stronę nie obrócić. Wojownicy nowego jawili się totalitarystami niewiele lepszymi od wojowników starego. Czy nie lepiej jakoś się dogadać, zamiast wymyślać sobie od parchów?
Tak dotarł do dna rozważań. Postępowy ruch emancypacyjny, w wydaniu socjolożki–feminazistki, okazał się, nawet jeśli tak różny w celach, to w środkach tkwiący w najlepszych totalitarnych wzorcach. Może nie byłyby to rozstrzeliwania, ale reedukacyjnych obozów o zaostrzonym rygorze nie można było wykluczyć. Każda ze stron uznała, że obszar konfrontacji rozciąga się pomiędzy obelgą a fizyczną przemocą. Pozostałe obszary zdawały się nie istnieć i dlatego on został „żydem” – parchem, kimś najniżej stojącym w antropologiczno-faszystowskiej hierarchii i wcale nie z powodu, czy też pomimo Shoah. Żyd to Żyd – i tyle.
Zostawszy w ten – alegoryczny – sposób Żydem, postanowił się urządzić. Rozumiejąc mniej więcej socjologiczne mechanizmy działań wszystkich fanatyków, a współczesny świat był, jak się okazywało, coraz bardziej nimi przepełniony, postanowił sprywatyzować samego siebie do roli pasożyta, umiejętnie sprzątającego resztki z pańskiego stołu – w każdym rozumieniu tego stwierdzenia. Nie żeby miał być lawirantem jakimś – zamierzał się dobrze bawić, albo usłużnie przytakując, albo bezczelnie prowokując i ani w jednym, ani w drugim przypadku nie rezygnując z powołania, które tam, w stołówce, oblany zupą grzybową, poczuł w sobie niesłychanie silnie. Powołania do bycia artystą, a co najmniej performerem, twórcą happeningów, być może nie zawsze wzniosłych, ale co najmniej grzybowych. Nie wiedział, co by na to powiedziała Mrówka, natomiast mamy nie zamierzał wtajemniczać. Mama mogła się okazać konserwatywna w dyskursywny sposób i musiałby się tłumaczyć.
Wilhelm Meisters Lehrjahre część pierwsza
(WML2.1.0 for Windows & Mac)
– Heil Hitler – powiedział grzecznie.
Tamten, ubrany na czarno, niósł przed sobą tablicę z białym, trzyliterowym skrótem na czerwonym tle. Zatrzymał się i ze zdumieniem oraz odrazą patrzył na niego. Obok, przed nim i za nim szli inni – sporo ich było. Coś skandowali. On był tutaj od niedawna i nie bardzo rozumiał. Wokół krążyła policja i trochę przeciwników. Wszyscy zachowywali się w zasadzie grzecznie – miasto było w końcu bardzo kulturalne. Tamten stał i oczy wychodziły mu z orbit.
– Was???
– Heil Hitler – powtórzył grzecznie. Uniósł rękę w geście pozdrowienia, tak tylko trochę. Zgięta w łokciu i w nadgarstku z ukośnie ku górze skierowaną łapką miała sugerować nieśmiałość, ale i dobre chęci. – Heil Hitler. Mogę przejść?
– Was für’n Scheiß!?[1] – to był głos któregoś z antyfaszystów z tyłu. – Ciebie pojebało, Żydzie???
– Idę do stołówki, głodny jestem – wyjaśnił. – Heil Hitler – dodał jeszcze raz ze świadomością, że może przegina. Ale uśmiechał się dalej, odziany w białą rubaszkę, przykrótkie dżinsy, kapelusz i czarne palto typu „Pat Garrett i Billy Kidd”. Włosy miał długie i część ich zaczesywał na policzki, mogło to przypominać pejsy.
Dwóch policjantów patrzyło na niego z niepokojem.
Aktywista NPD zamachnął się i walnął go trzymaną w ręku tablicą. Dwóch antyfaszystów rzuciło się na niego ze zwierzęcą radością. Okładali go we trójkę, nieoczekiwanie zgodni. Policjanci byli bezceremonialni. Wyciągnęli z tumultu najpierw jego, potem pozostałych, teraz bijących się ze sobą. Przez okno busika patrzył, jak wrzucają ich do radiowozów.
[1] Co za gówno?! (niem.). Odpowiednik polskiego: Co to, kurwa, jest?!
No to do miłego, za parę dni. Alski