Halucynacja (d. Miłość) – piąty
Cyniczni i niezwykle wrażliwi handlarze dzieł sztuki, wyszukane i wyuzdane rozrywki, tajemnicza śmierć, genialny kompozytor sprzed pięciu stuleci, zamordowana przez niego żona i jej kochanek, rękopisy starych madrygałów, obraz z przerażającą sceną mordu przed pałacem Sansevero w Neapolu, zdarzenia niewytłumaczalne i złowieszcze, halucynacje. Ona – Karolina, on – Karol, być może przyrodnie rodzeństwo. I miłość. Jeszcze pies. Hel – przerażający, smolisty olbrzym, rodem – kto wie – czy nie z Walhalli.
Tak pokrótce rysowała się fabuła opowieści rozpoczętej niemal dwa lata temu, wówczas o tytule „Miłość”. W międzyczasie został wydany „Zachwyt” i ukończony „Lot”, przyszedł zatem czas na dokończenie „Miłości”. Zmieniony został tytuł i myślę, że „Halucynacja” lepiej oddaje to, co jest wewnątrz opowieści. Zaś mając taki tytuł straciła ona ostatnie postronki, jakie ją trzymały na uwięzi i poszybowała. Przyznaję – celowo, bo było zamiarem autora oderwać ją od rzeczywistości, a narratorów – opowiedzieć ją w sposób barwny, nawet jeśli niekiedy wyszukanie przerysowany. Narratorów dlatego, że chwilami opowiada Karolina, chwilami Karol, a chwilami jest to narrator z offu. Pozwalam sobie zaprezentować fragmenty z ostatnich kilkudziesięciu stron, niekoniecznie dla oddania narracji powieściowej, a dla pokazania jej klimatu – aury, jaka w niej krąży. Oczywiście oczekuję ocen, oczywiście za wszystkie będę niesłychanie wdzięczny. Zatem do dzieła.
Tutaj na uliczkach leżał śnieg. Wysiadła z życzeniami wesołych świąt, kierowca odjeżdżał zadowolony. Kolor spadający z granatowego, jasnego nieba, prześwietlonego do głębi księżycową poświatą, kroki w ciszy – jej kroki, w których tylko chrzęst śniegu, mur, ośnieżony konar zwieszający się zza niego, wnęka, wyjęła z torebki klucze. Ach jak chciała do Koto – do brata, do ukochanego, do kochanka. Otworzyła furtkę, dom był ciemny, w żadnym oknie ani śladu światła. Przeszła pod taras – to samo. I cisza. W tej ciszy usłyszała jakby chrzęst, może szuranie. Atramentowy kolor nadal spadał z nieba. Wróciła pod drzwi, włożyła klucz do zamka. Znowu ten chrzęst. Przekręciła, nacisnęła klamkę, pociągnęła.
Obok niej przemknął Hel, zdążyła zauważyć, że biegł jakby niepewnie, podniosła wzrok i zobaczyła tamtą twarz i uniesioną rękę ze sztyletem. Ręka i sztylet były brudne od krwi. Po ułamku sekundy obraz zniknął, jak zdmuchnięty.
W salonie było ciemno. To musiała być halucynacja, to musiała być halucynacja – powtarzała. Cała drżała, ale starała się odepchnąć przerażenie. Podeszła do kontaktu – światła nie było. Wrócił Hel, widziała w drzwiach ciemną sylwetkę, od której dobiegał mroczny warkot. Hel nagle zamilkł, położył się na podłodze. Przeszła za klawesyn, potknęła się i upadła wprost na coś dużego i bezwładnego, zerwała się z krzykiem. Hel podniósł się, zaszczekał i znowu zwalił się na podłogę. Stała i trzęsła się – wśród granatowej grozy przez salon zaczęła przechodzić fala bulgocącego rzężenia. Uciekła do kuchni, serce tłukło jej się w gardle jak oszalałe, dygocącymi rękami wyrzucała na podłogę zawartość szuflady aż natrafiła na zapałki. Teraz będzie musiała wrócić – pomyślała. – Natychmiast. Bo jeżeli tam rzęził, tam umierał Koto? Wróciła do hallu. Pamiętała, że na kolumience stał lichtarz, zapaliła świecę, wyjęła. Przy wejściu do salonu Hel starał się podnieść na łapy, a za klawesynem…
Koto oddychał. Ciężko. Tors, prawy bark i rękę miał we krwi, pełznącej kałużą po podłodze.
Odstawiła świecę, trzęsącymi się rękami wydobyła komórkę.
– Przeżyje – sanitariusze wynosili nosze z Koto, lekarz zbierał resztę sprzętu. Odwrócił głowę. – Pani zawiadomi policję.
– Tak?
– Przynajmniej to będę miał z głowy. Podobno jest wigilia, a ruch mamy… – podniósł torbę.
– Dokąd go wieziecie? – powiedziała to nieco głośniej, za głośno, jakby lekarz był już za drzwiami.
– Do pierwszego klinicznego, na Unii.
– Dobrze. I dziękuję za wszystko.
Siedziała przy klawesynie i płakała. Co chwilę zlizywała słone krople z warg i ciągle napływały nowe. Niepewnym krokiem przyczłapał Hel, położył pysk na jej kolanach. Uniosła jego głowę, pochyliła się, ciągle zapłakana i nagle szeroko otworzyła oczy, zaszczękała zębami. Smugi krwi na sukience. Puściła głowę Hel – plamy krwi na rękach. Przestała płakać. Ujęła głowę psa ponownie – futro wokół pyska posklejane było brunatną posoką. Policja! – pomyślała przerażona. – Miałam zadzwonić na policję.
Nie zadzwoniła. Myśli przez jej głowę przelatywały jak oszalałe meteory ale wiedziała, że ten dom zawiera zbyt wiele tajemnic, że obecność tutaj policji może nie tylko Karola pogrążyć, ale może ujawnić całe to przeklęte stowarzyszenie ludzi kultury – z pozoru, bo oni z kulturą igrali za nic mając resztę świata wędrującą z szacunkiem przez muzea, z których oni wynosili co chcieli, jak chcieli, kiedy chcieli. Nawet jeśli dotąd było to podniecające, teraz przerażało. Pamiętała, co zdarzyło się we Francji, pamiętała niezrozumiałą śmierć Antoine’a Nadara. Wybrała numer Dymitra.
– Taaak? – rozespany szept Dymitra.
– Przyjedź. Karol jest w szpitalu, ranny. Ciężko, nawet nie wiem, czy żyje. Nie wiem, co się tutaj stało. Hel jest jak po narkotykach i ma krew na pysku. Krew jest na podłodze, wszędzie właściwie. Było pogotowie. Muszę do szpitala, potem rozejrzeć się tutaj. Boję się. Muszę do Koto… do Karola.
– Dobrze – głos Dimy, już zwarty. – Trochę wypiłem, ale gwiazda… Parę minut.
– Spiesz się, Dima. Proszę.
– Jest na intensywnej terapii. Tam nie ma odwiedzin. O tej porze w ogóle nie ma odwiedzin.
– A lekarz? Dowiedzieć się?
– Zaraz – pielęgniarka podniosła słuchawkę, odeszła od kontuaru.
Dima dotąd trzymał się z boku, teraz zastukał w blat. Pielęgniarka spojrzała. Bez irytacji – był to pierwszy dzień Bożego Narodzenia, w końcu.
– Kto ma dyżur?
– Dlaczego pan pyta?
– Jestem lekarzem – podał nazwisko.
– Aha, no to…
Pielęgniarka rozmawiała krótko. – Pierwsze piętro. Doktor czeka.
– Uzupełniamy krew, bo sporo stracił. Odbarczamy odmę, usunęłiśmy krew z opłucnej. Uszkodzona żyła szyjna jest podłapana. Nie ma nowych krwawień. Jest przytomny, ale nie w pełni zorientowany, jakby przebywał gdzie indziej. Trochę to dziwne, bo wyniki badań na narkotyki są ujemne. On nie brał czegoś, czego możemy nie znać? Wiesz coś o tym?
– Według mojej wiedzy niczego nie brał. Karolino? – odwrócił się.
– Bardzo rzadko. Amfetaminę, kiedy miał naprawdę dużo pracy, zupełnie sporadycznie kokainę. Mogę go zobaczyć? – Karolina patrzyła niemal błagalnie.
– Właściwie… – lekarz zapatrzył się w jej oczy, otrząsnął się. – U nas raczej… Dobrze – zdecydował się. – Przebierzcie się. Dymitr, zajrzyj potem do mnie.
Był zaintubowany. Był sponiewierany tak bardzo, że Karolinie zaczęły znowu płynąć łzy. Maszyna oddychała, ona płakała, Koto… Otarła łzy, przypatrzyła się – był potwornie zmęczony, ale dlaczego tężała mu co chwilę twarz?
– Koto me, kochany…
Oczy zamknięte, otwarte, w nich przerażenie, znowu zamknięte.
– Kochany…
Usiłował unieść rękę. Złapała ją, kurczowo. Poczuła ruch palców, swoimi zaczęła poruszać w jego rytm ruchu.
– Kocham cię. Nie zostawię cię już nigdy. Nigdy…
Palce zacisnęły się.
– Co mam zrobić?
Zamknięte oczy.
– Czy mam zawiadomić policję?
Zaledwie zauważalny ruch głową. Nie. Jeszcze raz i jeszcze.
– Dobrze, kochany mój, ukochany…
Zaintubowany, niemal śmiertelnie ranny mężczyzna. Szary na twarzy. Spojrzenie i oczy, w których kosmos grozy. Jej mężczyzna na wyłączność – poczuła to jak nigdy dotąd.
– Nie zostawię cię już nigdy… nie zostawię cię.
To nie jest tak, że istnieją jakieś osobne miłości. Twoja, moja. Miłość jest pomiędzy i łączy, aż tak bardzo. Moja jest dla ciebie, twoja jest dla mnie. Ona jest ta sama, nasza. Będę z tobą, nawet gdybyś miał mnie zabić. Bo tak samo byłbyś ze mną, nawet gdybym miała cię zabić. Cała reszta jest komentarzem. Didaskaliami.
Czekała pod gabinetem na Dimę. Wiele ją nauczył i wiele pomógł – przemknęło jej przez myśl. Dokuczała mu trochę, a on znosił to pogodnie. Była mu wdzięczna za to, że był tutaj z nią. Miłość nie znosi wdzięczności – pomyślała. Dlatego Dima był przyjacielem. Wyszedł wreszcie.
– Jedźmy. Wszystko będzie dobrze. Możesz przychodzić, kiedy chcesz. Zostawiłem twój numer telefonu. Gdyby coś się działo – zadzwonią.
– Dzięki, Dima – doskonale zdawała sobie sprawę, że to najgorsze mogło się jeszcze nie zdarzyć.
Obeszli cały dom, wcześniej Dymitr uruchomił bezpieczniki. Każde z aparatem fotograficznym w ręku. Usiedli w kuchni, Hel ułożył się pod stołem.
– Policja?
– Nie.
– Rozumiem – Dima pokiwał głową. – Pojąć mnie trudno, co tutaj się właściwie zdarzyło.
– Ktoś go napadł.
Pokręcił głową. – Musiałby go wpuścić, inaczej skąd by się wziął? Nawet gdyby przechytrzył te wszystkie systemy, o których wiem, że są zainstalowane, jak by przetrwał choć minutę, skoro jest Hel? Jak mogło dojść do zadania ciosu, skoro wystarczyło zawołać psa? W jaki sposób potem bezkarnie wyszedł?
– Hel się dziwnie zachowywał. Jakby był odurzony. Poza tym nie wiem, czy wyszedł bezkarnie. Hel jeszcze teraz ma cały pysk we krwi.
– To dlaczego nie ma krwi w hallu? Dlaczego drzwi były zamknięte? Dlaczego wszystkie okna są całe? Obeszliśmy cały dom. Poza salonem nigdzie nie ma żadnych śladów. Zniszczenia są niewielkie zresztą, więcej krwi niż to wszystko warte. Przewrócony stolik, stłuczona lampa od której poszły bezpieczniki, trochę szkła. A krwi jak w rzeźni. Rany Karola są niejasne, część jest szarpana, część zadana jakby nożem. Gdzie ten nóż? Umył go i odłożył do szuflady? Jeśli ktoś wyszedł z nim, to jak wyszedł? A reszta ran? Hel go poszarpał? Absurd!
– Ale nie możemy zawiadomić policji – powiedziała cicho Karolina.
– Wiem, zbyt dużo tutaj jest na granicy legalności, a pewnie i niejedno poza nią. Karol, kiedy dojdzie do siebie, da Bóg, coś wyjaśni. Może to są ich wewnętrzne porachunki?
– Nie wiem – Karolina powiedziała to jeszcze ciszej. – Teraz już nie wiem. Do tej pory nawet przez myśl mi nie przeszło, że…
– Dobrze – przerwał jej Dymitr. – Mamy za sobą zarwaną noc i sporo do posprzątania. Lepiej, żeby tego nie było, gdyby komuś jednak przyszło do głowy tę policję. Aha, są jakieś kieliszki do wódki?
– Są – odpowiedziała zdziwiona. – Chcesz się napić?
– Nie – Dymitr wstał. – Chcę się dowiedzieć, ile osób tu było. Pozbieram trochę tej krwi do kieliszeczków i dam znajomej laborantce.
O upiorze, którego zobaczyła po otwarciu drzwi, Karolina Dymitrowi nie powiedziała.
Opowiedziała, jeszcze raz, mniej więcej to samo, co opowiadała temu prowansalskiemu krezusowi, Dymitr czasami uzupełniał jej opowieść, albo kierował ją na właściwe tory. Powiedziała – im też – że kochała się z Michelem; kokainy było za dużo i wrażenia z wieczoru w rzymskiej-prowansalskiej willi ciągle zbyt silne. Dymitr sapnął z dezaprobatą, a Anula ją objęła. – Kochanie moje… A on? Prawie zginął. Ale wszystko będzie dobrze, ma być dobrze, koniecznie ma być dobrze, a ty, mężu, myśl. To ty masz głowę w tym domu.
– Nie wszystko głowa rozwiąże, dobrze wiesz, Anulu – Dymitr potrząsał czupryną. – Nie ma tego kogoś, kto go poranił, nie ma tego, kto trzymał nóż.
– Jaki nóż? – zapytała Anula, a ona powtórnie sięgnęła do torebki i wydobyła nóż, ze śladami zakrzepłej krwi na ostrzu i rękojeści. Czyjej? Jej może? A można jej krew od krwi Koto odróżnić?
Patrzyli wszyscy troje na nóż, leżący przed nimi na stoliku, Anula wzdrygnęła się. I wtedy Karolinę olśniło.
– Jeżeli nie ma śladów nikogo innego – powiedziała powoli – to może nikogo innego nie było?
– Jak? – zapytał Dymitr. – Jak to… A, czekaj!
– Ten nóż, i jest to zapewne ten nóż, pani Ryszarda znalazła w legowisku Hel. Nie chciał z niego zejść.
– Spróbujmy sobie wyobrazić… Karol wczoraj powiedział, że mnie zamordował – powiedziała nieoczekiwanie dla samej siebie i rozszlochała się. – O Boże!
Anula i Dymitr czekali. Przyszedł Churchill, brytyjskiego pochodzenia kot – niszczyciel, futrzana bestia ważąca prawie dziesięć kilogramów. Położył się pod choinką, pazury wczepił w sznur lampek, pociągnął. – Kocie – powiedziała Anula. Churchill zdjął łapy z lampek, odwrócił pyszczek do niej. Na dywan spadła bombka, Karolina zbierała myśli.
– O Boże! – powiedziała jeszcze raz i odetchnęła. – Powiedział: zamordowałem cię. A potem: zamordował cię, twojego kochanka też.
– On i bez tych wszystkich Gesualdów zrównoważony nie jest – mruknął Dymitr.
– To kto cię zamordował? On czy ktoś?
Karolina otarła oczy. – Co za różnica, skoro żyję? W nim są dwie osoby, książę Gesualdo i on. Mógł przeżyć scenę, w której morduje mnie jako Gesualdo, a broni mnie przed śmiercią z jego ręki jako on sam.
– A kto był kochankiem? – zapytała Anula.
– Nie powiedział.
– Nie, to nie tak – zamyśliła się. – Mógł cię zamordować jako Gesualdo, a potem chciał zabić siebie, jako on sam. Z rozpaczy, że cię zabił.
– Nie – Karolina zbierała myśli. – Jest jeszcze coś, czego wam nie powiedziałam. To mogła być halucynacja – zawahała się – ale wchodząc do domu zobaczyłam w progu Gesualda ze sztyletem. Zakrwawionym.
– Niezrównoważona ty też jesteś – zaopiniował Dima. – Jak on. Na ciebie też padł pomrok tego księcia, to go i zobaczyłaś. A my tutaj wszyscy wymyślamy historyjkę, jak to się mogło stać. No, w tej schyzofrenicznej wersji mogło. Prync potem wstąpił na obraz i tyle. Z domu nie musiał wychodzić, to i śladów nie było. On sobie to rozegrał w wyobraźni, tak? – patrzył na Karolinę.
– Tak.
– Książę z wyobraźni go poranił?
– Nie – powiedziała Anula. – On sam. On sam się poranił. Może myślał, że walczy z księciem.
– A Hel? Czekaj, czekaj, coś zaczynam… – Dymitr myślał. – Hel go bronił. Ale przed nim samym, nie przed księciem. Chciał wyrwać mu nóż i poszarpał rękę. W końcu wyrwał i schował w legowisku.
– A kaftan? – zapytała Karolina. – Wyrwana osnowa z obrazu?
Patrzyli na siebie wszyscy troje i każde z nich miało w oczach znak zapytania.
Kochał się z Marią. Ona była niechętna. Wiedział, że będzie i wiedział, że ona postara się, żeby on poczuł. Ale roznosiła, rozsadzała go żądza. Jego ręce zaciskały się na jej piersiach, nieskazitelnych po dwóch ciążach, podbrzusze ocierało się o podbrzusze, jej – opatrzone trójkątem delikatnych blond włosków, brzuch o brzuch i znowu: jej – dziewczęco wypukły i tylko tak. Rozrzucone uda i grymas na twarzy. Znosiła go, białe, kształtne uda nawet nie drżały, nie zaciskały się na nim. Leżały bezładne, a ona czekała, aż skończy. Skończył. – Dlaczego? – zapytał. – Nie wiem – odpowiedziała. – To nie ty. Wiesz o tym – odwróciła się. Wstał, wciągnął spodnie, sięgnął po kaftan. – Nie przekraczaj granicy – powiedział. – Mogę wrócić. Z nożem w ręku. – Zbyt wielkim jesteś tchórzem – roześmiała się. – Prędzej siebie zabijesz, niż mnie. Ale przychodź, przychodź mnie napełniać. Masz prawo. Do ciała. Do reszty nie.
Schodząc po schodach pałacu Sansevero zapinał kaftan i zastanawiał się, kto teraz jest jej kochankiem.
– Kiedy wracasz? – zapytała niedbale. Siedziała na wyściełanym zydlu z oparciem, służka nakładała jej trzewiki. Teraz lewy. Gorset sukni był wiązany z przodu, ozdobne taśmy nie były dociągnięte. Zza głęboko wciętej koszulki wychylały się półkule jej piersi. Obok wszystkich grzechów Carli była jeszcze zuchwałość – pary czasz, teraz drwiącej z niego. Zacisnął usta.
– Kiedy? – powtórzyła pytanie. Wstała i tupnęła. – Ciśnie – powiedziała do służki. – Popraw.
Służka przyklękła.
– Na sumie w niedzielę będę – zastanowił się, czy nie dać jej szansy. – Może wcześniej.
– Odejdź, wystarczy – powiedziała Carla do służki. Odwróciła się. – Zaciągnij gorset.
Nie dał się sprowokować. Zaciągał taśmy jak na robaku, wystarczył pociągnąć mocniej, a wypłynęłyby wnętrzności. Ohyda. Zawiązał kokardę, musnął pierś palcami.
– Nie dla ciebie – powiedziała.
– Suczy tłuszcz – odpowiedział. – Do wytopienia.
Podniosła rękę. – Mam ojca i braci.
– A ja szlachectwo. Tego ci brakuje – powiedział zimno. Trzymał jej uniesioną rękę i złamałby ją najchętniej. Jeszcze nie, pomyślał.
– Puść.
– Proszę – puścił rękę, skłonił się. Uczucie, które w nim było, nie zasługiwało na uwagę. Zszedł po schodach. Majordomus czekał przy drzwiach.
– Arkebuzy – powiedział półgłosem. – Pamiętaj. Wieczorem wrócę, dziś albo jutro. Teraz konia.
Wyszedł na podest. Giermek prowadził konia, za nim szedł drugi, niósł łuk. Polował tylko z łukiem i tylko na jednorożce. Przerzucił łuk przez plecy, sięgnął po kołczan, przewiązał w pasie. Giermek nadstawiał ręce. Oparł stopę, zawahał się. – Puść – powiedział. Ze stopni Sansevero wspiął się na konia. – Dalej, za mną – machnął ręką. Przez plac świętego Dominika ruszyła kawalkada.
Jadąc myślał o Dantem. O tym, że ten śpiew będzie nieśmiertelny.
Czytała z rosnącym niepokojem. Takiego Karola nie znała. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że może w nim to być. Pogarda, przemoc, nienawiść – nigdy nawet ich śladu w nim nie dostrzegła. Fantazje, melancholie, smutki – tak, ale nie to, na Boga! Czy to był jeszcze Karol – jej Koto, czy już ktoś zupełnie inny? Czy to był Carlo Gesualdo da Venosa – książę, niedościgniony mistrz madrygału, zbrodniarz? Czy on samego siebie wskrzesił w Karolu? Czy on w nim jest – ukryty, zaczajony? Czy, jeśli zamordował Marię d’Avalos i jej kochanka, teraz będzie chciał rękami Koto zamordować ją i Michela? Przecież on śmiał się, kiedy mu powiedziała o zdradzie – jej Karol się śmiał. A tamten, Carlo Gesualdo, przepojony był nienawiścią – teraz do niej? Poczuła, jak drży. Sięgnęła po telefon.
– Koto moje, ukochane… – umilkła. – Boję się. Kto to napisał? To o gwałceniu Marii, komponowaniu w wieży, nocach w Venosie, szydzeniu z siebie? On? Ty?
– Ja – słyszała jego oddech.
– On jest tobą?
– Nie, ja staję się nim. Do końca nie wiem.
– Tutaj?
– Nie, tam. W pałacu Sansevero, w Neapolu. W Avellino, Venosie.
– Kochałeś się z Marią? Zgwałciłeś ją?
Oddech, cisza.
– Koto!
– Napisałem. Tak, jak napisałem.
– To potworne – zaczęła płakać.
– Wiem – odetchnął głębiej. – Dla mnie jeszcze bardziej, bo kiedy staję się nim, fatalizm roli prowadzi do zbrodni. To jest mgliste, ale jeśli masz stale przed oczami…
– Koto!!!
– Daj mi tę opowieść skończyć.
– Nie!!!
– Teraz to już tylko opowieść. Przeżyłem to. Ten koszmar.
– Skąd wiesz, że nie wróci? I skąd wiesz, że nie zostawi jakiegoś trupa za sobą. Tamtym razem omal sam nim się nie stałeś. Tym razem mogę to być ja. Ja! Koto, czy ty słyszysz?! Będę trupem i to ty poderżniesz mi gardło!
– Kocham cię. Prędzej sobie zrobię krzywdę, niż tobie.
– Nie kochaj mnie, Koto. Wystarczy, że ja cię kocham. Nie zabij mnie tylko, nie pozwól, żebym umarła. Kto cię będzie kochał, jeśli mnie już nie będzie? Kto cię będzie kochał aż tak?
– Posłuchaj…
– Nie, nie posłucham. Niech Dymitr zaprowadzi cię do psychiatry. Koto, kochany, to może być po prostu choroba, ten zamęt w tobie. Porozmawiaj z psychiatrą, z psychologiem. Proszę. Mojej miłości starczy na nas dwoje, ale jeśli mnie zamordujesz, miłość zamordujesz też.
– Przecież cię kocham.
– I wcielając się w Gesualda chcesz mnie zamordować, bo cię zdradziłam!
– To nie ma znaczenia. Żadnego.
– Dla ciebie nie. Dla Gesualda tak. A ty stajesz się nim coraz bardziej.
Świcie nakazał pozostać w Astroni. Sam popołudniem ruszył kłusem w stronę Neapolu. W otoczeniu piniowego lasu zwolnił, poprzez szum wiatru w koronach zaczął słyszeć linię fraz – od harmonii miłości do burzy dysonansu. Pomacał kaftan – nic do zapisania. Prześledził melodię i harmonię jeszcze raz, zapamiętał kluczowe frazy i współbrzmienia, w ciąg anielskiej wręcz melodyki wstawił trzy kwinty zmniejszone – zaczęło brzmieć jakby szatani weszli na wesele gdzie on – dziewica i ona – dziewica. Zaśmiał się: E caddi come corpo morto cade. – Ich ciała – pomyślał. – I niech padają. Nie będzie miłości, nie będzie litości.
Była już noc, kiedy rzucił lejce słudze. – Odprowadź – polecił. – Wracaj zaraz i drugiego z pochodnią na plac wołaj.
Wchodził bez skrępowania, był u siebie w końcu. – Obaj ze mną – zadysponował na widok dwóch giermków wychodzących z kordegardy. – Arkebuzy weźcie.
Wchodzili po schodach, nawet nie w ciszy. Wiedział, co zastanie na końcu drogi, wiedział, co zrobi, nie zamierzał ukrywać zamiarów. To oni mogliby się ukryć lepiej, a ona mogłaby lepiej udawać – nienawiść wśród miłości do kochanka to niedobry doradca. Kopnął stopień, głośno przeszedł amfiladą i kopnął po raz drugi – teraz drzwi do sypialni. Ich dwojga sypialni – jego i jego Carli.
Na ciele jego Carli leżał Michel i drgał. Dogorywał w spazmach orgazmu. Zauważył jej rozłożone szeroko nogi i wydały mu się one nieprzystojne. Scena była wulgarna, nie miłosna.
– Arkebuz.
Trzymał go w rękach.
– Wstań!
Michel odwrócił głowę, niezręcznie wstał. L’Arcangelo – pomyślał. – Żałosny. Członek Michela kurczył się w oczach, opuszczone spodnie krępowały mu ruchy, chciał coś powiedzieć, otworzył usta.
Wystrzelił. Celował w podbrzusze i w ostatniej chwili podniósł arkebuz wyżej. Gejzer krwi, szczątków, fragmentów kolacji schlastał ściany sypialni, obryzgał uda i łono Carli. Michele l’Arcangelo stał z wypływającą mu z brzucha ohydą, breją, jaką on sam był, po czym z grozą w oczach zwalił się na posadzkę. Jeszcze drgały mu nogi, podobnie jak przed chwilą.
– Rzućcie go na schody u wejścia, a zedrzyjcie pludry – powiedział do giermków. Wyciągnął rękę. – Arkebuz, drugi.
Słyszał ich ciężkie kroki, głuchy łoskot obijającego się o stopnie ciała, patrzył w oczy Carli – tam czaiło się przerażenie.
– Nie – powiedziała cicho. – Carlo, nie. To z rozpaczy, z samotności. Kocham…
Strzał rozdarł jej brzuch i widać trafił w aortę, bo strumień krwi wytrysnął jak gejzer spomiędzy strzępów wnętrzności. Ze świstem nabrała powietrza, uniosła ręce. Czekał – ręce opadły. Uniósł ciało z łoża, z nim na rękach wyszedł z komnaty. Schodził po stopniach w euforii, siłą hamował się przed wbiciem zębów w jej szyję. Wyszedł na podest przed bramą do pałacu, spojrzał. Michel był martwy ponad wszelką wątpliwość. Opuścił ręce. Głuchy łoskot ciała Carli uderzającego o kamienne stopnie. Spojrzał znowu – pierś Carli uniosła się, opadla, uniosła powtórnie. Przykląkł, sięgnął po nóż. Z rzeźnicką solennością przerżnął jej szyję w poprzek, z rozciętego gardła przez chwilę wydobywały się krwiste banieczki powietrza, aż wszystko znieruchomiało.
I wtedy poczuł, jak płonie mu ręka, ta z nożem. Uniósł ją. Ręka skwierczała, płaty skóry zwijały się w ogniu, odpadały strzępki mięśni, nerwów, czarny dym spowijał łokieć, płomienie przenosiły się na ramię, owiewały lodowato zimnym wiatrem twarz, nóż tkwił w dymiącym szkielecie palców. Poczuł potworny ból, dopiero teraz.
Piotr był zafascynowany. – One są zupełnie nieznane?
– Tak.
– Niesamowite. Jakżeś je zdobył?
Odchylił się w krześle. – Długa opowieść. Chwilami dramatyczna. Nie pytaj, za wcześnie o tym opowiadać.
– Może jednak? To musi być niezwykłe uczucie, po stuleciach być pierwszym, który tego dotyka.
Milczenie. Jego i Karoliny. Jej ręka na jego policzku.
– To by wymagało… – Piotr przeglądał kopie manuskryptów. – To by wymagało jednego festiwalowego wieczoru. Całego. I odpowiednich wykonawców, przede wszystkim. A tutaj – zatrzymał wzrok na karcie – tekst jest zaczerniony. Dlaczego? Próbowałeś to odcyfrować?
– Tak – wzruszył ramionami. – Nie do odczytania. Najprawdopodobniej jest to fragment „Boskiej Komedii”. Ale który? To jak szukanie igły w stogu siana.
– Zaśpiewać to można…
– Myśmy zaśpiewali – głos Karoliny. – Dzisiaj.
– Wiem.
– Wiem, że wiesz.
– Melizmaty.
– Tak, to zresztą ciekawe nawiązanie do chorału gregoriańskiego. No i jakaś deska pękła, tak padre Józef mówił. Z powodu melizmatów?
– Nie sądzę – roześmiała się Karolina. – A nawet gdyby? Wyobraź sobie, że przy następnym wykonaniu ołtarz wali się w gruzy. To dopiero byłaby sensacja!
Teraz roześmiał się Piotr, za nim Karol. – Widzisz wykonawcę?
– Tak – Piotr spoważniał. – Jest taki zespół. Chłopcy pochodzą z Izraela, są fenomenalni. Sami faceci, a w tym dwa soprany kontratenorowe i alt kontratenowy. Na co dzień wszyscy trzej dysponują świetnymi barytonami, ale te kobiece rejestry… uczta dla ducha! Już dzisiaj będę z nimi rozmawiał i jeśli się zgodzą, natychmiast wyślę im prereprinty. Będą na festiwalu z kilkoma późnorenesansowymi madrygałami, ale dokonać kto wie czy nie prawykonania? Skuszą się z pewnością, a czasu na ćwiczenia do sierpnia mają dość.
– Jak się nazywają?
– Adoratori Della Quinta.
– Książę pan byłby zachwycony – powiedziała z powagą Karolina. – Carlo Gesualdo da Venosa zakochany w kwincie zmniejszonej i Adoratori Della Quinta. To się nie może nie udać.
W drodze powrotnej z Poznania pochylił się do niej. – To nie ty mnie prosisz, żebyśmy to zagrali. To ja cię proszę, żebyś zagrała to ze mną.
Przechyliła głowę na jego ramię. – Koto-me, żebyś ty wiedział…
Do domu wchodzili razem, a Hel lizał po twarzy to jedno, to drugie. Bo to teraz był ich dom. Ich razem.
Henri de Villaincoeur zadzwonił. Pewne efekty już mamy. Pewnych rzeczy nadal nie rozumiemy. Mamy nadzieję. Czy bylibyście państwo skłonni? Z sercem zapraszam – zaśmiał się. – De tout mon coeur.
– Z całym jego sercem – Karolina pochyliła się nad białą kreską na lusterku, wypuściła powietrze. – On nie ma serca. To tylko nazwisko, nic więcej.
Szczęknęły drzwi. – Przestań. Kocham cię.
– A… – przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć. – Powtórz.
– Kocham cię – uchwycił ją wpół i wyniósł z łazienki.
Biła się z nim. Gwałtownie. Tak gwałtownie, że Hel zaszczekał.
– Chcę!
– Nie tego.
– To zrób tak, żebym chciała czegoś innego.
Zrobił.
Przysypiała w jego ramionach. – Za każdym razem?
– Kocham cię. Bardzo zeszczuplałaś. Jesteś niestabilna emocjonalnie.
– Ja jestem… – uniosła głowę, odgarnęła włosy z twarzy – niestabilna. A jak przestanę brać, to będę stabilna. No to…
Myślał, że zasnęła.
Uniosła głowę jeszcze raz. – Piekła nie widziałeś.
Wstał wcześnie, zrobił sobie kawę, przeszedł do łazienki. Chwilę patrzył na leżące na blacie lusterko z kreską białego proszku. Z sypialni dobiegł go szelest, chwilę potem lekkie kroki. Odwrócił się, kiedy poczuł dotyk na ramieniu. Karolina przeszła obok niego, stanęła przed umywalką, otworzyła wodę. Spłukała proszek z lusterka, wytarła je. Spojrzała na niego.
– Ja wytrzymam, mam nadzieję. Ale ty… bo to może być piekło. Jedyna nadzieja, że już raz mnie zabiłeś, to wiesz, co się z tobą wtedy dzieje. Kiedy mnie zabijasz.
Nic nie mówił. Czekał.
Podeszła, oparła głowę na jego ramieniu. – Och, Koto… Idę dalej spać, odespać ostatnią sesję. To szalony wysiłek. Czas biegnie za szybko, za gęsto dla mnie. Chciałabym… – odchyliła się – …chciałabym ugotować zupę, albo coś. Ja idę spać, a ty po włoszczyznę i resztę. A jak się zbudzę, urządzę ci piekło i ugotuję zupę.
Była zakochana w swoim własnym bracie. Co za absurd! Godziła się na wszystko, nawet na to, żeby ją zabił. Namiętność, czułość, wyobraźnia i przekora to mieszanka wybuchająca lepiej niż dynamit – może tego wystarczy, myślała. Z pewnością wystarczy, musi wystarczyć. Skoro jemu wyobraźni starcza aż po zamianę na role z Carlem Gesualdem, to mnie? Jeśli mogłam przyswoić, wchłonąć w siebie te wszystkie mity, wszystkie Lilith, Magdaleny i Hypatie – to z nią sobie nie poradzę? Z nią? Dla niego przecież i przecież to ja sama nią jestem, tylko jeszcze nie wiem jaka. Freja? To gotuj, Frejo, tę zupę, żeby po całym Asgardzie zapach poszedł, żeby wszyscy Asowie wiedzieli, że Freja kocha Oda jak nikogo. Nawet jeśli niekiedy… Rozstania i powroty są nieuchronne, ale to one tworzą piękno życia we dwoje. Wróciłam, postaram się zostać, przysięgam.
Wtedy zaczął się teatr. Zapach zupy rozchodził się po domu, ona, w krótkim fartuszku, z łyżką w ręku, biegała od garnka do garnka, a on słuchał „Don Giovanniego” Mozarta. Wolfganga Amadeusza. Wolfgang – zastanowiła się. No, Wilkołaz – piekne imię. Był jeszcze drugi – Goethe. Jan Wilkołaz. Dwa Wilkołazy, cholera jasna i gdzie jest sól? Jest!
– Uwerturę jeszcze raz, proszę!
– Dla ciebie wszystko.
Nie bądź taki don Giovanni – pomyślała. – Chcesz mieć Elwirę? Będziesz ją miał. Ale pamiętaj, żeby cię zaciągnąć do piekła Komandor będzie niepotrzebny. Piekło do ciebie przyjdzie – Elwirka przyniesie. Mało mnie obchodzi, co się dotąd zdarzyło – teraz ja. Zdaje się, że zamierzam przyćmić twojego księcia.
Alski