Lot (3)
Robię to z pełną świadomością, że fragment wyjęty z opowieści nie we wszystkim będzie czytelny. Tylko… mnie właśnie o to chodzi. Bo pomyśl, Czytelniku, jak niezwykłe zdarzenia musiały mieć miejsce wcześniej, aby bohaterowie znaleźli się w tym akurat miejscu, dlaczego w trakcie lotu oni rozmawiają o tym akurat, a nie o czymś innym, dlaczego w trakcie tego lotu mają miejsce zdarzenia takie, a nie inne. Wreszcie, skoro los decyduje tak, a nie inaczej, co z nimi będzie dalej? Z Rafałem Ogińskim – biskupem pomocniczym Archidiecezji Krakowskiej, błyskotliwie inteligentnym uczestnikiem niejawnych poczynań modernistycznych Stolicy Apostolskiej? Krzysztofem – zdystansowanym do samego siebie lekarzem, trochę pisarzem, miłośnikiem rozrywek tak egzotycznych, jak jazda sportowym samochodem i latanie? Amelią wreszcie – piękną i nieco szaloną doktorantką filozofii i szybowniczką, która kochała się namiętnie w pierwszym, aż coś ten romans rozwaliło na strzępy, a po tym trzęsieniu ziemi i spotkaniu w łazience lotniska Łososina Dolna zawróciła doszczętnie w głowie temu drugiemu (i sobie samej nie gorzej)? Co będzie dalej? Pozostawiam to, Czytelniku, twojej domyślności. Ja nie wiem, naprawdę. Jeszcze słówko do uczonych doktorów sportu lotniczego. Ja – skromny, zakochany w lataniu, początkujący uczeń – bardzo was przepraszam. Zdaję sobie sprawę z niedoskonałości technicznych opisów latania i za nie właśnie przepraszam, ale powodów, dla których są niedoskonałe, jest kilka. Pierwszy: chciałem pokazać jak wygląda latanie, kiedy ma się wolant w ręku; że nie jest to dowolność, tylko masa reguł i przepisów. Drugi: musiałem dopasować reguły lotnicze do wymagań opowieści. Trzeci: zbyt mało jeszcze umiem, aby zrobić to poprawnie i dobrze. Jeszcze raz przepraszam, a teraz już opowieść.
Możliwości prowadzenia rozmowy w samolocie turystycznym są ograniczone. Rozmówcy mają na uszach słuchawki, przed ustami mikrofony. Głos układ wewnętrzny włącza, milczenie wyłącza. Później Krzysztof zastanawiał się, jak udało im się tę rozmowę przeprowadzić, a mówili wszyscy troje, krojąc na kawałki to, od czego Krzysztof był odwrócony, Amelia miała w nosie, a Rafał, nawet jeśli tkwił w tym i w gruncie rzeczy nie miał złudzeń, nie dostrzegł, że tam, gdzie chciał pociągnąć Kościół tego kraju, możni jego kościoła nie widzieli niczego, co umacniałoby ich władzę. Wręcz przeciwnie, idąc we wskazanym przez biskupa Ogińskiego kierunku, musieliby zrzec się jej części. Zaś władza deprawuje, władza absolutna deprawuje absolutnie a do tej właśnie dążyły obie strony – możni duchowni i możni świeccy. Na początku jest to rząd dusz do opanowania – aby głosowali właściwie i demonstrowali pożądaną postawę – i dopóki chodziło o rząd dusz obie strony współdziałały chętnie. Natomiast jeśli dusze zostały już opanowane, za pomocą preferencyjnych praw obejmujących całe klasy społeczne, datków i dotacji do tych klas skierowanych, systemów opiekuńczych zniechęcających do aktywności na rzecz budowy silnego i zamożnego państwa – ale kto by się tym przejmował – pomiędzy stronami realizującymi plan opanowania władzy dla władzy – dla nie samej – w sposób naturalny pojawił się konflikt: kto będzie tym, który władzę zagarnie wyłącznie dla siebie. Innymi słowy: czy kościół będzie rządził państwem, czy państwo kościołem. Absolutnie zdeprawowani możni z obu stron – mający za uczciwość to, co oni uważają za uczciwość i za moralność to, co dla nich jest moralne – zaczęli wypuszczać mass-medialnych harcowników na pole bitwy, próbując z ich użyciem ugrać przewagę. To szczególne, powiedział w pewnej chwili Krzysztof, oni amoralność uważają za moralność właśnie, brak zasad za zasadę, a nieuczciwość za uczciwość – ponieważ oni tak uważają i jeśli dla nich jest to prawdą, to ma to być prawdą dla wszystkich. Tak, odparł Rafał, i nie jestem w stanie ocenić, czy nie jest to jakieś zdeformowanie jaźni, tak a nie inaczej pojmującej rzeczywistość. Bo w końcu można sobie wyobrazić, że ktoś jest absolutnie przekonany, że jego intencje są dobre, nawet jeśli według obowiązującej moralności są skrajnie złe. Pierwszy ksiądz posłany do Dachau, zapytał Krzysztof. Tak, odpowiedział Rafał, przecież narodowi socjaliści mieli cały czas nienajgorsze stosunki z klerem, przynajmniej oficjalnie, a jednocześnie księża, i nie tylko katoliccy, trafiali do miejsc w rodzaju Dachau, a potem i do Auschwitz. Ty byłbyś pierwszy w tym nowym narodowym socjalizmie, takim do przetestowania, czy z księdza można zrobić Żyda, powiedziała Amelia. Tak, odpowiedział Rafał, to trafne, kościół mnie wypluł, państwo chciało zgwałcić, zatem stałem się homo sacer[1]. Przeklęty jak imigranci, kloszardzi, wszyscy obcy. Można było mnie zabić. Przestałem być obywatelem, członkiem wspólnoty, przestałem być człowiekiem. Zatem jest to budowanie kolejnej wersji narodowego socjalizmu, powiedział Krzysztof. Ekonomia jest nieubłagana, nie można w nieskończoność podnosić danin, aby wykarmić masy nieproduktywnych akolitów. Ten system żywi się grabieżą, odpowiedział Rafał, bo czym innym mógłby. Grabieżą żywili się tamci, to i ci do tego dojdą, zresztą w niejawny sposób już doszli, prowadząc redystrybucję tak, aby liczba ich popleczników rosła. Co właściwie masz na myśli, zapytała Amelia. Wojnę, odpowiedział za Rafała Krzysztof. Choćby z Ukrainą, dopowiedział Rafał, przecież Lwów to historycznie polskie miasto, to tak na przykład. Chore te rojenia możnych, powiedział Krzysztof. Tak, ale choroba to zdrowie, odpowiedział Rafał, przynajmniej według nich. Absolutna deprawacja władzą absolutną. Jedynie twój argument jest słuszny. Wszystkie inne są niesłuszne, ale nie dlatego, że są niesłuszne, tylko dlatego, że nie ty je wypowiadasz. Popatrz na ekran tej maszynki, tak tylko z ciekawości proszę.
– Saturacja jest w porządku. Tętno też.
– Za chwilę może być tak, że ty sobie będziesz gdzieś z takim czujnikiem leżał i pomyśl, kto wówczas ciebie wywiezie – powiedział Rafał.
– Ja, zawsze – odpowiedziała Amelia. – Każdego z was, niezależnie od tego, co nas będzie łączyć.
– A wiesz – zamyślił się Krzysztof – twoje wyrwanie się ze szczęk systemu może stworzyć ciekawe implikacje. Przestajesz być homo sacer i twoje słowo zaczyna znaczyć tyle samo, co ich słowo. Kościół w Polsce może zacząć fermentować i…
– Jakiś samolot z tyłu, z prawej – przerwał Rafał. – Zostawia smugę za sobą.
Krzysztof obejrzał się. – Pozycję mamy dobrą. Odra z lewej. Co on tutaj… Pasy! – krzyknął nagle, wcisnął cięgło gazu do oporu, skręcił wolant w lewo i pchnął go do przodu. Samolot łukiem poleciał w dół. Nad nimi rozległ się grzmot, sekundę później samolot uniósł się gwałtownie w górę, po czym poleciał jak kamień na lewe skrzydło. Przeciwny ruch wolantem. Wyprostować, poprawić. – Spokój – powiedział głośno w mikrofon. Samolot przestał spadać. Lotem poziomym, niemal muskając czubki drzew w połaci zieleni pod nimi, gnał w kierunku rzeki. Silnik wył na maksymalnych obrotach.
– Wraca – powiedziała Amelia. Głos jej drżał.
Widział go. Dwusilnikowy myśliwiec, za którym została podwójna omega kondensacji piętrząca się po prawej, teraz schodzący w dół wprost na nich. Rzeka przed nim była na wyciągnięcie ręki. Mimo słuchawek słyszał narastający ryk silników tamtego. Odra mignęła pod nimi, pociągnął wolant na siebie, samolot zaczął się wspinać do góry. Myśliwiec przeleciał niżej z tamtej strony rzeki, fala powietrza pchnęła Cessnę jeszcze wyżej, samolot spadł tym razem na prawo, Krzysztof poprawił, przeszedł do lotu poziomego, zaczął się śmiać.
– Wróg publiczny numer jeden!
– Posikałam się chyba. Ze strachu! – Amelia zaciskała ręce. – O Boże! On chciał nas upolować?
– Co to było?
– Polowanie, a jakże – odpowiedział Rafałowi. – Amelia dobrze zapytała. Tutaj nie ma stref niskich lotów wojskowych, sprawdzałem dwa razy. Najbliższa jest ze sto kilometrów na wschód. On tu przyleciał, żeby nas złapać w turbulencję i zwalić w las. Prawie żadnych miejscowości tutaj nie ma, tylko puszcza. Idealny teren. Jakby ci to wytłumaczyć – odwrócił się na chwilę do niego. – Morderstwo na zamówienie. Z turbulencji, które taki samolot pozostawia za sobą, praktycznie nie ma wyjścia. Nasze szczęście, że go zauważyłeś. A za Odrę nie odważył się polecieć, bo gdybyśmy tam spadli, to Niemcy by prowadzili śledztwo. I nie byłby to nieszczęśliwy wypadek, bo ich radary zapisałyby, co się zdarzyło. Amelia? – odwrócił głowę.
– Rick Blane – powiedziała. – Mój Rick Blane. Jak ja cię kocham.
– Sierra Papa Whiskey Juliett Tango, Berlin information, you have entered german airspace. We have no information about your flight. Squawk, please.
– Berlin information, roger that – Krzysztof wcisnął przycisk na transponderze.
– Sierra Juliett Tango, where to?
– Berlin information, Eggersdorf. We have one victim on the board.
– Sierra Juliett Tango, direction two eight four, one eight nautical miles, radio one two three decimal zero zero five Eggersdorf Info. Runway zero six. Do you want any ambulance there?
– Berlin information, we have reported already.
– Sierra Juliett Tango, have a good flight. Out.[2]
Z oddali widać było lotnisko.
– Eggersdorf Info, Sierra Juliett Tango, taxi to parking via Bravo.[3]
Widział już stojący na parkingu ambulans i opartą o niego Monikę. Amelia westchnęła.
– Zaraz się zacznie.
Co takiego? – patrzył przed siebie, droga dojazdowa była wąska.
– To jest córeczka swojego tatusia. A ta zdzira z nim w samolocie. I jeszcze z kochankiem.
Nie tylko on zaczął się śmiać. Rafał rozkaszlał się. – Nie… nie mogę aż tak! Żebra mam połamane!
– Zamknij się, kochanku – powiedziała Amelia tonem teatralnie wrogim. – Jeszcze nie wiesz, jak ona potrafi się wściec.
– Amelio! – Krzysztof krztusił się ze śmiechu.
– Ty też! – wrogość Amelii przybrała na sile. – Narzeczony! Żebyś za mną do łazienki wtedy nie polazł, nie byłoby tego wszystkiego! Ty! – oskarżycielsko wyciągnęła palec w jego kierunku. – Ty mnie chciałeś odrzutowcem zabić!
– Amelio – zahamował niedaleko ambulansu, po kolei wyłączał wskaźniki. – Przecież ja cię uratowałem.
– Tylko i wyłącznie dzięki mnie – otworzyła drzwi kabiny, wyskoczyła na płytę. – Tylko przy mnie nabierasz niezwykłych możliwości.
Amelia odwróciła się i poszła. Pomagał wysiąść Rafałowi, zaśmiewając się jeszcze trochę z teatru, jaki im zafundowała Amelia, ale już nie na żarty niepokojąc się, jak zachowa się Monika. Kiedy, podchodząc do ambulansu, zobaczył je obie obejmujące się i całujące, pomyślał, że znowu coś szczęśliwego zdarzyło się w jego życiu i że ostatnio wszystkie szczęśliwe chwile w jego życiu to albo Monika, albo Amelia. Jego dwa szczęścia.
– Tato? – Monika pocałowała go w policzek. – Nakrzyczałeś na nią?
– Ja??? – po ułamku sekundy zdumienia znowu zaczął się śmiać. Widocznie tak miało być, przy nich obu podwójnie radośnie.
Amelia stała z niewinną miną, a Monika tłumaczyła mu, że one obie są do siebie bardzo podobne i zatem trzeba z nimi postępować podobnie.
– Głaskać aż do zagłaskania – mruknął.
– O, właśnie! – rozpromieniła się Monika. – Pojętny jesteś, zawsze to wiedziałam. A teraz opowiadajcie, jak lot.
– Amelia ci opowie. W trakcie jazdy, bo pewnie też pojedziesz na Tegel – spojrzał na zegarek. – Ponad dwie godziny do odlotu, czasu aż nadto.
– Muszę – odpowiedziała. – Jeszcze kilka formalności. Auto zostawiłam w bazie Czerwonego Krzyża. Wrócę po nie z załogą i przyjadę do ciebie.
Lekarz wyszedł z ambulansu, za nim wychylił się Rafał. Obaj podeszli do nich.
– Alles ist okey mit dem verletzten – powiedział. – Also, fahren wir?
– Noch ein Moment – odpowiedziała Monika. Patrzyła na Rafała.
– Pozwól, że… – zaoferował się Krzysztof.
– Rafał – biskup wyciągnął do Moniki rękę. – Możemy?
– Ależ oczywiście – uśmiechnęła się. – Monika.
– Dziękuję.
– Tacie dziękuj, nie mnie. Za wszystko.
Amelia patrzyła przez chwilę nic nie rozumiejącym wzrokiem, po czym zaczęła się śmiać, teraz ona.
Sanitariusz stał przy tylnych drzwiach ambulansu, obok niego Rafał, Monika z nogą na stopniu do kabiny. Amelia podeszła do niego, musnęła ustami jego wargi, pocałowała w policzek.
– Uważaj na siebie – ścisnęła jego rękę.
– Kocham cię – odpowiedział.
Odeszła trzy kroki.
– Wrócę.
Starał się o uśmiech.
Wsiadając do ambulansu odwróciła się jeszcze.
Pomachał jej ręką na pożegnanie. Pomachał im wszystkim.
Stanął przy samolocie, oparł się o zastrzał skrzydła i patrzył, jak karetka powoli skręca w bramę wjazdową lotniska. Patrzył pod słońce i dlatego nie był specjalnie zdziwiony, że łzawią mu oczy. Potem odwrócił się i zapalił papierosa.
Ponownie usłyszał warkot silnika – ambulans wracał. Przystanął tam, gdzie poprzednio. Otworzyły się drzwi. Amelia podbiegła do niego, zarzuciła ręce na szyję i zaczęła szaleńczo całować.
Przyniósł z kantyny kawę, rzucił koc pod skrzydło samolotu, pił kawę i patrzył przed siebie. Wrześniowe słońce prześwietlało wszystko wokół tworząc obrazy jak z kirlianowskich fotografii. Założył ciemne okulary – trochę lepiej, drzewa na skraju lotniska przestały wyglądać jak duchy drzew. Sięgnął po telefon.
– Dolecieliśmy – powiedział. – Wszystko jest okej.
– Poczekaj chwilę – powiedziała Gienia. – Marian! Otwieraj szampana, dolecieli! No, mów.
– Co tu mówić? Spokojny lot, wszyscy cali i zdrowi.
– No ja nie wiem – napięcie w jej głosie. – Na Interii jest relacja, że prawie doszło do zderzenia w powietrzu, gdzieś przy granicy. Jest zdjęcie. Wojskowy odrzutowiec i taki malutki samolocik. To nie wy?
– Opowiem po powrocie – pomyślał, że jeszcze trochę, a relacje będą się ukazywać zanim coś w ogóle się zdarzy.
– Mela tam jest? Daj Melę. Myśmy tu już policję mieli.
– Co chcieli?
– Ach nic. Pytali, czy nie wiemy, gdzie jest biskup Ogiński, bo się wypisał ze szpitala. Kawę wypili – śmiech – i poszli. Daj Melę.
– Mela… – zawahał się. – Nie ma tu Meli.
– To gdzie jest? Krzysiek!
– Bo to ma ciąg dalszy – zbierał myśli. – Rafał za chwilę leci do Rzymu. Z innego lotniska, w centrum Berlina. Z Melą.
– Leci do Rzymu – cisza. – A ona tam po co?
– Opiekuje się nim.
– Opiekuje się nim… Czyś ty rozum do reszty postradał?! Kto to wymyślił? Kto to zorganizował? Zenek! Zostaw tego szampana, koniaku mi przynieś! Naszej córce rozum odjęło!
– Gienia, przestań – był spokojny, absurdalnie spokojny w swoim odczuciu. – Pomysł pojawił się w ostatniej chwili, nie było nikogo… Ona się zgodziła z nim polecieć. Dla Rafała Rzym to teraz najlepsze rozwiązanie.
– Ty to zorganizowałeś?
– Nie, moja córka. Ona tutaj mieszka. Jeszcze ktoś w tym był, ale nie mogę ci powiedzieć.
– Druga filantropka, ta twoja córka. Ja zaraz do Meli zadzwonię i powiem, co o tym myślę. Przecież to jest…
– Nie dzwoń – powiedział stanowczo. – Poczekaj, ochłoń. Ludzie powinni sobie pomagać. Do końca pomagać i nic innego to nie jest.
– Nic innego, no… – cisza. – Dobrze, nie zadzwonię. W ogóle nie zadzwonię. Myślałam, że to się już skończyło, ta afera. A to końca nie ma. Trzymaj się, Krzysiek. Wracaj szczęśliwie. Ona wróci, wierzę w to, ale rozsądne to nie było.
– To jest od początku nierozsądne i dobrze o tym wiesz.
Poszedł po drugą kawę, położył się potem pod skrzydłem, chyba na chwilę zasnął. Kiedy otworzył oczy, przed nim stała Monika. – To co? – powiedziała siadając przy nim. – W niemałej aferze publicznej masz swoją małą prywatną Casablankę? Tato – objęła go. – Czy ty zawsze musisz aż tak się topić? Żeby aż tak bolało? Tym razem nie tylko ciebie boli.
– Nie boli – zamruczał. – Nie boli, maleńka. To tylko złudzenie.
Była niemal cisza wokół nich, oboje byli jak w szklanej bańce izolującej ich od reszty świata. Wysoko w powietrzu cichy dźwięk silnika paralotni. Przelatujący trzmiel, krzyk ptaka. Szmer ziemi, szept ziemi, tego wszystkiego co roiło się wokół nich, co nieustannie zmieniało się dążąc dokądś, coś tworząc, wchodząc, wychodząc, przechodząc. Wszyscy byli przechodniami, pomyślał, my wszyscy jesteśmy przechodniami, a jeśli niekiedy dane jest zajrzeć komuś w oczy…
– Bardzo ją polubiłam – powiedziała zamyślona Monika. – To takie intuicyjne i teraz już sama nie wiem…
Dźwięk nadchodzącego esemesa. Sięgnął po telefon. „Kocham cię i wrócę. Stale o tym pamiętaj”.
Monika patrzyła na niego. – Ona – stwierdziła. – Zmieniasz się nie do poznania.
Uśmiechnął się. – Jak odlot?
– Ach, świetnie – teraz usiadła naprzeciwko niego. – Ambulans pod samolot, winda do wejścia, pierwszy rząd w biznesklasie, Herr Doktor z ostatnim rzutem oka i instrukcjami dla Amelii, podpisać papiery… Ty – powiedziała głośniej. – Przecież wyście cudem ocaleli. Ten myśliwiec, myślisz, że specjalnie?
– Najlepsze rozwiązanie – odparł. – Wrak z trzema trupami w środku lasu, zamykamy sprawę, wszystko zostaje po staremu. Ludzie pogadają i zapomną. Do następnego razu, następnego niewyjaśnionego zgonu w areszcie, dziwnego samobójstwa, wypadku na autostradzie. Żyjemy w świecie rządzonym przez ludzi skrajnie zdeprawowanych i cynicznych. Pamiętasz? – ożywił się. – Dwa lata temu napisałem esej, „Pokłosie konfliktu nadludzi z resztą świata”. Recenzję tomiku poetyckiego kolegi[4]. On tam napisał tak: „Ciemna biała masa wyprowadzana w pole za każdym razem niezależnie kto za tym stoi” – potrząsnął głową. – Niedokładnie pamiętam. Ale nawet tych, którzy Rafała pobili, trudno mi winić. Łatwiej… znacznie łatwiej jest nienawidzić, a im nie tylko na nienawiść pozwolono, ich do nienawiści naszczuto. Oni są za nienawiść nagradzani. To po co kochać? – wzruszył ramionami. – Wszystko to mniej czy bardziej zakamuflowany faszyzm, a każdy faszyzm szuka swojego Żyda do zamordowania. No to znalazł. Rafał fajnie to określił. Kościół go wypluł, państwo zgwałciło, no i tak został Żydem. Można go było zabić.
– Przerażające to – Monika patrzyła w ziemię. – My tutaj właściwie mamy to samo i też nic się nie dzieje. Tylko zwykli ludzie protestują.
– Władza nie, bo władza to nadludzie. A wasza NPD i nasi narodowcy to ich narzędzie. A że coraz bardziej rosnące w siłę, to trzeba będzie uciekać do przodu. W co? W terror – odpowiedział sam sobie. – I tak narzędzie przeżre ramię, które je trzyma. A terror państwa, pamiętaj, niekoniecznie musi być powtórką z Trzeciej Rzeszy. To uległe sądy, posłuszna policja, sterowane urzędy skarbowe, odpowiednie ustawy faworyzujące określone poczynania choćby wychowawcze, czy edukacyjne. Ale na końcu tej drogi zawsze są stosy płonących książek najpierw, a potem… – nie dokończył.
– Co zrobisz? – teraz Monika patrzyła na niego.
– Wrócę do domu i będę czekał.
– Na Amelię?
– Tak.
Monika przytuliła się do niego. – Bardzo bym chciała, żebyś był szczęśliwy. Ale… sama nie wiem. Do miłości do ciebie trzeba dorosnąć i dobrze wiesz, że nie wiek mam na myśli. Bo potem wiek nie gra roli. Ona ma to coś, to jest zupełnie nieuchwytne, ale jest takie samo w niej i w tobie. Coś… może w spojrzeniu, taki rozmach, takie: nie cofnę się przed niczym, jeśli wpadnę w zachwyt. Ona jest… O, wiem! – oczy Moniki rozbłysły. – Ona jest atopos, jak ty. Nie do zakwalifikowania, nie do umiejscowienia, nie do określenia w ciągłych przemianach. Zmuś ją, żeby skończyła ten doktorat, to może być fenomenalna praca. Ale… umilkła.
– Co? Po co pytam – żachnął się. – Przecież wiem.
– Nie wiesz – odpowiedziała Monika. – Tobie ciągle chodzi o wiek, a w takich relacjach on nie ma znaczenia. Ona jest tobą zachwycona. Ale była zachwycona Rafałem. Tylko tyle. I nikt żadnemu z was nie podpowie, co powinien zrobić. Mówię ci to jako kobieta.
Znowu patrzył w linię drzew na skraju lotniska. – Kismet – powiedział półgłosem. – Co ma być, to będzie. Amelia jest szalona.
– Ty też. Orlando spotkał Orlanda. Jakby zakochał się w sobie samym. Macie fenomenalne szczęście, wy oboje – Monika wstała. – Wracasz do domu?
– Jutro – odpowiedział. – Tutaj są takie domki. Bungalowy. Zostanę, pomyślę chwilę. Jutro po południu polecę. To nawet nie godzina lotu. Może zostaniesz, do wieczora chociaż? – spojrzał na nią z nadzieją.
– Nie, przecież wiesz. Zuza, twoja wnuczka. Też czeka na ciebie, a ty wciąż w obłokach. Zostaniesz z Amelią, z zachwytem zostaniesz. Że udało się i że dokonałeś tego. Tato – pochyliła się i pocałowała go. – To cytat z twojej powieści, ale pasuje. Nikt nigdy nikogo tak nie kochał, jak ja ciebie.
Monika wsiadała do samochodu, kiedy jego telefon odezwał się po raz drugi. „Powiedz Monice, że przyrzekłam i słowa dotrzymam. Kocham cię”.
„Mam dość miłości, aby na nas dwoje starczyło” – odpowiedział. Potem przesłał esemesa Amelii Monice.
Po chwili przyszła odpowiedź: „Ja też go kocham, ale to nie jest konkurencyjne. Przekaż”.
Wieczorem siedział na tarasie bungalowu ze szklanką whisky w ręku i zastanawiał się, w jakim celu żyje. Pytanie wydało mu się monstrualne. Przez chwilę trzymał palec na klawiszu smartfonu, ale go cofnął. Samotność jest darem, pomyślał. W tym zatłoczonym do niemożliwości świecie samotność jest darem i przywilejem. Kimże jestem, aby ją odbierać. Dopił szklaneczkę, poszedł spać. Spał obok Amelii. W południe wsiadł do samolotu, rozejrzał się. Straszny tu bałagan, pomyślał. Sierra Juliett Tango, leć do domu.
[1] Człowiek święty, przeklęty, wstrętny, poświęcony bóstwu (łac.). Za Giorgio Agambenem i Zygmuntem Baumanen: człowiek, który utracił (którego pozbawiono) przynależne mu atrybuty (prawa) społeczne i polityczne, który tym samym stracił tożsamość, z pozostawieniem jedynie biologicznego istnienia, którym (w zasadzie) można dowolnie dysponować, nawet zabijając bez kary. Przykładem mogą być uchodźcy, bezpaństwowcy, nielegalni imigranci, ludzie należący do skrajnych nizin społecznych (np. kloszardzi). Według Hannah Arendt wzorcem dla homo sacer jest Żyd w czasach III Rzeszy Niemieckiej.
[2] Cały dialog, z pominięciem nazw stron: – Wszedłeś w niemiecką przestrzeń powietrzną. Nie mamy informacji o twoim locie. Podaj Squawk (identyfikator na transponderze, uruchamiany przyciskiem). – Otrzymałem to (potwierdzenie). – Dokąd? – Eggersdorf. Mamy poszkodowanego na pokładzie. – Kierunek dwa osiem cztery, jeden osiem mil morskich, radio jeden dwa trzy kropka zero zero pięć Eggersdorf Info. Pas zero sześć. Chcecie tam ambulans? – Już zgłosiliśmy. – Dobrego lotu. Bez odbioru.
[3] Kołuję do parkingu przez punkt Bravo.
[4] Rafał Różewicz, „Państwo przodem”, Fundacja Duży Format, 2016 r.
Alski