Lot (2) – Kilka chwil w raju
„Lot” nie jest powieścią z cyklu, który otwierała „Za dużo miłości”. Jest trzecią, po „Magroddenie” i „Ekosystemie”, która próbuje łączyć wątki osobiste ‒ emocjonalne uwarunkowania szczęścia lub nieszczęścia (kochasz za mało, kochasz za dużo) z poruszaniem się w jasno zdefiniowanym środowisku, warunkującym poczynania bohaterów. Oczywiście, w każdej pisanej przeze mnie powieści trochę „Za dużo miłości” być musi, nawet jeśli jest to nadal źle napisana powieść, dobra do czytania. Ponieważ w „Locie” pilnować się muszę, aby nie ujawnić właściwej intrygi ‒ a ta jest, jak w żadnej innej mojej powieści, silnie osadzona w otaczających nas realiach, nie mogę prezentować fragmentów mogących tę intrygę ujawnić. Jeśli powiem, że żadne z dwojga bohaterów prezentowanego fragmentu nie jest bohaterem głównym, już to będzie podpowiedzią. Ale… Ten wycinek powieści w bezpośredni ‒ i niemal nadmiernie ‒ sposób nawiązuje to ZDM i z przyjemnością, radością, uśmiechem przedstawiam go pod ocenę. „Za dużo miłości” osiem lat później. Oby zajmującej lektury!
KILKA CHWIL W RAJU
– Kochałeś się w samolocie? – usłyszał w słuchawkach.
– Tym samolocie?
– W ogóle w samolocie.
Spojrzał na nią. Za jej uśmiech można było dać się zabić. Na arenie Colosseum, na przykład. Amelia kocha przez chwilę tego, który umiera. Zieleń jej oczu nabierała w powietrzu niezwykłego blasku. Lecieli w słońcu, a dwa nefrytowe ogniki migotały urzekająco. Koniuszkiem języka Amelia oblizała wargi i one też zaczęły świecić.
– Nie, w żadnym samolocie – powiedział do mikrofonu. Oboje mieli słuchawki na uszach.
– Krzyś, popatrz na mnie – Amelia wędrowała ręką po jego udzie. – Ja też nie – odczytał z jej warg, bo w słuchawkach nie usłyszał ani słowa.
– Zabijemy się – mruknął. Przebiegł oczami po tablicy. Wszystkie przyrządy zachowywały się poprawnie. Byli w okolicach Poznania, do Szczecina godzina lotu.
Ręka Amelii zachowywała się niepokojąco. – Chcesz umrzeć? – usłyszał w słuchawkach.
– Może jeszcze nie?
– Namówię cię – usłyszał i zaczął się bać, że za chwilę przestanie się bać. Ciągle trzymał wolant, ale nad resztą tracił kontrolę. Lot po prostej, tylko tyle – pomyślał. Amelia wypięła pas, ściągnęła balerinki, dżinsy… jej lewa ręka wróciła i po chwili już wiedział, że będzie chciał umrzeć. Amelia przechyliła się, spojrzała mu w oczy, przesłoniła horyzont. – No? Już?
– Spadniemy – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Wystarczy, że ja odlecę, a ty pchniesz wolant do przodu.
– Plecami – dodała. – Bo będę na twoich kolanach, Krzyś. Za chwilę.
– Nie – powiedział. – Możemy się kochać milion razy. A tak to przejdzie nam ten milion koło nosa.
– Nie – uwodzicielski głos Amelii zabrzmiał znowu w słuchawkach. Jęzorek błysnął między jej wargami. – Nie przejdzie, zobaczysz – pochyliła się.
Na kolanach miał granatową burzę włosów, a w słuchawkach… – Mela – powiedział pomiędzy kolejnymi oddechami. – Gwiazdeczko, zabijemy się.
Uniosła głowę i spojrzała na niego. Lecieli w słońcu, jej coraz bardziej zielone oczy świeciły jak latarki. Znowu oblizała wargi. – Ile mamy wysokości?
– Trzy i pół tysiąca stóp – odpowiedział, już nie mieszcząc się w sobie. No to zabijmy się, pomyślał. – Jakiś kilometr. Chodź. No, chodź!
– Jeszcze nie – usłyszał szept w słuchawkach. – Wejdź na pięć, a potem odsuń fotel. I pamiętaj, od ciebie zależy, czy będzie następny raz.
Półtora kilometra nad ziemią odsunął fotel, a potem…
Nagie uda Amelii. Obejmował ją trzymając w obu rękach wolant, starając się go nie przesuwać, kątem oka kontrolował linię horyzontu. Amelia poruszała się rytmicznie. To jest niesamowite, pomyślał czując, jak serce z każdym walnięciem wybija sobie dziurę na zewnątrz, czując na nim pulsujący ucisk piersi Amelii, czując ją unoszącą się i opadającą, coraz szybciej… w słuchawkach oddech ich dwojga coraz szybszy i głębszy, czując ją coraz bardziej wokół siebie, ją w niepohamowany sposób pochłaniającą go i siebie samego głębiej, ach jeszcze… płomienie rozchodzące się stamtąd i jej głos przez zaciśnięte zęby, po chwili już nie przez zaciśnięte i swój głos, one oba splatające się w jeden bijący ze słuchawek wprost w głębiny mózgu nigdy dotąd nie osiągane… Amelia wygięta do tyłu z twarzą gdzieś do słońca jej ręce zaciśnięte na jego ramionach i uda trzymające go jak w imadle i on sam wyprężony jak struna słoneczna bijąca mu teraz wprost w oczy… Amelia wygięła się w łuk, a on poleciał w kosmos. Kompletna nieważkość…
Kiedy otworzył oczy, horyzont był na górnej krawędzi szyby. Ku nim płynęły nieregularne płaty zieleni, już zaczynające się rozdzielać w pojedyncze drzewa. Las. Redukcja gazu, wyrównać, jeszcze sekundy, już! Serce powoli przestawało się miotać. Amelia, z głową opartą o jego ramię, oddychała głęboko.
– Krzyś…
Nie wiedział, na jakiej są wysokości, nie widział tablicy. Ale już nie spadali. Spojrzał w dół. Czterysta metrów, może.
– Mela, gwiazdo moja…
– Krzyś, już nigdy… – zsunęła się z niego, usiadła w swoim fotelu, jeszcze chwilę łapała oddech. Odgarnęła włosy z twarzy. – Już nigdy czegoś takiego nie przeżyję. Dotknęłam nieba. Kocham cię.
Rozejrzał się po przyrządach. Trzysta metrów. Wcisnął manetkę gazu, pociągnął wolant. – Spadliśmy kilometr. Stan nieważkości? – spojrzał na nią. – Ja też. Byłem tam. A dlaczego już nigdy? Mela, kochanie moje?
Spojrzała na niego, spojrzeniem zielonym i nadal trochę zamglonym. – Bo, głupku, liczy się ten pierwszy raz. Pierwszy orgazm w stanie nieważkości i to z tobą, wariacie. To ty mnie namówiłeś! – zaczęła się śmiać.
– Weź wolant – mruknął. – Działa jak w szybowcu. Pilnuj wysokości i kierunku. Mela… – zawahał się. – Nie powinniśmy zakochać się w sobie.
– Dawno mamy to za sobą – powiedziała beztrosko. – Ty masz głupie skrupuły. No to co, że jestem aż tak młodsza? Nie pieprzysz swojej córki. Latasz, a ja z tobą – ujęła wolant.– Uporządkuj się, aniele mój. Oboje jesteśmy z nieba.
– Szczecin Radio, Sierra Papa Whiskey Juliet Tango, w prawym z wiatrem do dwa siedem.
– Sierra Juliet Tango, Szczecin Radio, kontynuuj do dwa siedem.
Amelia podsypiała.
– Szczecin Radio, Sierra Juliet Tango, krótka ścieżka.
– Sierra Juliet Tango, masz pozwolenie.
Wylądował, dokołował pod hangar, wysiadł, przeszedł na drugą stronę, otworzył drzwi.
Wyciągnął ręce i Amelia wprost w nie wpadła.
– Kocham cię, ach ty, duchu święty.
– Ciebie – odwrócił się. – Zostawię go na płycie. Przyjedziemy jutro.
– Zaprowadzę ci go do hangaru, tylko zostaw kluczyki – dyżurny mechanik przeczesywał czuprynę. – Szczęściarzu.
– Może? – oddał mu klucze. – Chodź kochanie.
– Nigdzie… – Mela oparła się o niego. – Ach, dobrze. I tak pójdę, przecież wiesz.
Cayman czekał na parkingu. Na jego widok Amelia zaczęła się histerycznie śmiać. – Czy ty myślisz? Nic dwa razy się nie zdarza, a ty myślisz… Kochałeś się w porsche?
Pokręcił z powagą głową.
– To na razie nie będziesz. Kochasz mnie?
– Kocham – pocałunkiem zamknął jej usta. Intensywny smak pomarańczy na jej języku, teraz wędrującym w jego ustach. Ruchliwe zwierzątko Amelia. Objął ją mocniej. Zawrót głowy, ten sam co tam, półtora kilometra nad ziemią…
Amelia zaczęła go odpychać. – To muszą być jakieś czary – powiedziała, łapiąc powietrze. – Albo narkotyki. Faszerujesz mnie narkotykami.
– Nie – odpowiedział wprost w jej usta. – Ty mnie. Sobą. Sama jesteś narkotykiem.
W jej oczach był uśmiech i wiedział, że w jego też.
– Zanarkotyzujemy się kiedyś – odpowiedziała szeptem. – Jedźmy. Bardzo senna jestem i to wszystko przez ciebie.
Zbudził się po czwartej rano. Do świtu jeszcze trochę brakowało, ale w ciemnoniebieskiej poświacie można było już rozpoznać elementy świata wracającego z nocnych baśni do rzeczywistości. Czy na pewno? To była najniebezpieczniejsza dla niego pora – o tej porze zakochiwał się najmocniej. To nie przechodzi, pomyślał. Poszukiwanie. Zachwycał się już tyle razy, raz nawet, nie mogąc znieść głodomora w jakiego się jego zachwyt przemienił, postanowił go zamordować, mordując przy okazji samego siebie, ale ten raz… Pod cienkim pledem Amelia była jak wyrzeźbiona – jak relief, który – gdyby odsunąć pled – przemieni się w piękną kobietę wyłaniającą się z pełnego ciepła bloku marmuru. Wysoko podciągnięta lewa noga, lewa ręka rzucona daleko, usta kącikiem całujące poduszkę i granatowy kosmyk włosów krążący wokół nich w rytm oddechu. Cień piersi, cienie pośladków, półkule, asymptoty pragnień nigdy się nie kończące, nigdy się nie kończących… Jest coś ostatecznego w śpiącej kobiecie, coś definitywnego, dalej są już tylko metafory. Gdyby rozwijać tę myśl, jego poprzedni – ostateczny, jak mu się wydawało – zachwyt i jego owładnięcie teraz, wydające się nie tylko ostateczne – wydające się absolutne, będące wspięciem się na drabinę, którą śnił Jakub, aż tak wysoko, że drabiny tam już nie było, ten zachwyt teraz … We wszystkich wyobrażeniach kosmosu byli jak dwoje aniołów spadających z nieba i wprost do nieba szybujących. Miłość… nie chciał się dotąd przyznać, a teraz przestał. Zachwyt… nie, nie była przechodzącą osobą – była unikalną Amelią, której nigdy przedtem nie było i która już nigdy potem nie nadejdzie. Światło przeszło w błękit, wstawał świt.
– Piękna jesteś, przyjaciółko moja – nie mógł się powstrzymać.
Odwróciła się, otworzyła oczy. Ocean zieleni. Nie wiedział, jak to nazwać. Oszołomienie?
– Krzyś…Coś mówiłeś.
Powtórzył.
– Mój miły jest woreczkiem mirry wśród piersi mych położonym[1] – patrzyła na niego spod zmrużonych powiek. – Kocham cię. Tam, w niebie i tu, na ziemi. Poczekaj.
Wyszła do łazienki. Wróciła, postawiła stopę na krawędzi łóżka, odgarnęła włosy. – Kochaj mnie.
Odchyliła pled. – Gdybym ci powiedziała, co już z tobą przeżyłam, nie uwierzyłbyś. Daj mi jeszcze spać, ale… – była bardzo blisko – gdybyś miał inne propozycje – zasypiała – to ja, aniele mój…
Miał, po chwili już nie tylko on. Spali potem do południa.
– Co teraz, kochanie?
– Śniadanie – Amelia wyszła z łazienki. – Ty do kąpieli, ja do zajęć. Tylko pokaż mi, gdzie co masz.
Pokazał. Amelia kręciła nosem.
– Mało zielonego.
– Dość – popatrzył w jej oczy z uśmiechem.
– Krzyś! – Mela wyglądała na rozbawioną. – Mnie już zjadłeś. Nie dasz rady.
– Sprawdź.
– Najpierw śniadanie. Gdzie zielone?
– Tutaj – wyciągnął dolną szufladę lodówki. – Ogórki, pomidory.
– Tego się nie przechowuje w lodówce.
Machnął ręką i poszedł do łazienki.
– Cytryny masz?
– Tak – odpowiedział. Wyjął z ust szczoteczkę do zębów. – W koszyku na barze. Są tam też dwie limonki. I malutka dynia. Ale jak je zużyjesz, zburzysz moją kompozycję.
– Ciekawe, ile lat ma ta twoja kompozycja – usłyszał, zanim przymknął drzwi łazienki.
To były jajka w koszulkach. Każde na plastrze pomidora, obok ogórek, oliwki, kapary, sos remoulade, łyżeczka twarożku, u spodu błyszcząca złotawo grzanka. Krzysztof patrzył z niedowierzaniem.
– Ja to wszystko mam? W domu?
Amelia uśmiechnęła się przez ramię. – Nawet przyzwoitą oliwę masz – odwróciła się, postawiła na stole salaterkę. – Tylko ten sos, trochę… Ale zjadłam pierwsza i jeśli, to pierwsza padnę. Siadaj.
– Jestem z siebie dumny – oświadczył.
Oczy Amelii zrobiły się okrągłe ze zdziwienia.
– Dlatego, że mam w domu tak wyborne produkty.
– Nawet szatan nie jest tak przewrotny, jak ty – podsumowała.
– Ustrzeliłaś mnie.
Jadła grzankę. Spojrzała na niego.
Prześlicznie je, pomyślał. – Tym wersem z „Pieśni nad pieśniami”. Bo to była „Pieśń nad pieśniami”, tak?
Uśmiechnęła się. – Bo to jest pieśń nad pieśniami. Jest, kochanie. A zaskoczę cię jeszcze nie raz. Co robimy dalej?
Spojrzał za okno. – Trochę wieje. Może przystań?
– Co tam masz?
– Łódkę, taki tam jachcik. Siedem metrów, ale miejsca jest dość.
Zaczęła się śmiać. – Krzysiowe klocki Lego, zestaw mały playboy! Samolocik, samochodzik, łódeczka!
Ona się cudownie śmieje, pomyślał.
[1] Ten i poprzedni: Pieśń nad pieśniami, Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Wydawnictwo Pallotinum, Poznań – Warszawa 1980, str. 748.
Do poczytania wkrótce znowu. Alski