Lot – prolog
Nie mogłem spodziewać się po samym sobie, że nowych emocji i wrażeń nie spróbuję ubrać w kolejną opowieść – ale żeby aż tak? Bo to niesłychanie kuszące – opowiedzieć jeszcze raz to samo w gruncie rzeczy, ale w zupełnie innym i zupełnie nowym otoczeniu. Prolog do nowej opowieści od tygodnia kusił, aby go pokazać. Proszę – jest. Nawet jeśli wygląda podobnie do niektórych poprzednich opowieści, cel ma zupełnie inny i ja to wiem. Ma opowiadać o wielu sprawach – w końcu kiedy leci się dwa kilometry nad ziemią ma się wiele czasu na myślenie i na tym właśnie zasadza się ta opowieść. Bohaterowie będą dużo myśleć, dużo mówić do samych siebie i dużo z samymi sobą się spierać. Natomiast klimat tych sporów będzie taki właśnie jak w prologu. Zapraszam – pierwszy rozdział opowieści o tytule „Lot”. Wszelkie nawiązania w nim do rzeczywistości są absolutnie przypadkowe. Tak wyszło, a ja lubię opowiadać.
PROLOG
Najpierw się rozwiódł. Była jego największą miłością – tak wtedy czuł. Ale tak czuje się zawsze, kiedy zrodzi się klęskę… choć nie! Klęska nie ma rodziców, jest samotnym, rozpaczliwym dzieckiem, zanoszącym się płaczem, wyjącym z płaczu… Niczyje dziecko – nikt go nie chce, a wszyscy muszą znosić. Wyje i żebrze o miłość, jakby o kawałek chleba żebrało. Czuł się wówczas jak Rumun – bo to musiało być rumuńskie dziecko, tylko rumuńska rozpacz jest prawdziwa, nawet jeśli fałszywa do szpiku kości. Rozpacz z zadupia świata, goła, siedząca na środku pełnej błota drogi, drogi jak wąwóz: zamykanej za pomocą parowych imadeł umieszczonych za każdą z kamiennych ścian, odgradzających ją od reszty świata, z powolnym przerażeniem zbliżających się ku sobie aby zmiażdżyć wszystko, co między nie trafi. Rumuńskie dziecko też, rumuńskie dziecko na zawsze zastygłe w rozpaczy, rumuńskie dziecko w rozpaczy wyrzeźbione. Potem tylko płaty pary polatujące nad kamienną maszyną do miażdżenia. Tak to wtedy czuł, on – Rumun. Bo trzeba być Rumunem, aby jak narkotyk wciągnąć w siebie rumuńskie zrozpaczone dziecko i stać się nim do głębi wszystkich głębi. Cokolwiek niech dostanę, choćby to błoto pod tyłek. Niech dostanę choć błoto tej drogi – myślał wtedy – lepsze to niż twilight zone, wszystko jest lepsze od ostatniego kręgu dantejskiego piekła. Miał związane z takimi emocjami wspomnienia. Niegdyś, zauroczona córka pojechała za rumuńskim trubadurem do Rumunii i stamtąd przysyłała mu przez parę tygodni zdjęcia i filmy. Z twilight zone – jak to w którymś mailu określiła. Dwa lata później sam pojechał obejrzeć tę przedziwną krainę – strefę mroku – twilight zone – dno piekieł. Stojąc w wąwozie, nad którym słońce ukazywało się na trzy godziny dziennie, a później grzęznąc we właściwej temu światu mieszance gliniastego błota i grubego żwiru, z uznaniem myślał o wyobraźni swojego dziecka i myślał jeszcze, że hrabiemu Drakuli nie ma się co dziwić: tu trzeba było mieć pomysły na miarę Dantego i jeszcze, że tworzy to kolejne skojarzenie: równie dobrze mógł Dante wymyślić takie piekło, co mogli go w takim piekle wymyślić. Oni – diabli. Taka była ta jego klęska w największej – jak wówczas uważał – miłości. Twilight zone. Pytanie tylko, czy był od początku Dantem, opisującym swój własny wyimaginowany piekielny krąg, czy też wciągnęło go rzeczywiste dno piekieł, aby Dantem został. Nie był to dylemat bezsensowny, ponieważ, zostawszy rozpaczą rumuńskiego dziecka, zabrnął aż do granic – w każdym razie rozważał zabicie samego siebie, planując eutanastyczno-euforyczne samobójstwo w lubieżnie komfortowym bazylejskim ośrodku stworzonym dla tych, których boli za bardzo, albo tylko tak im się wydaje. Jego bolało na tyle, że wpłacił zaliczkę, sześćset euro. Przez kilka tygodni wpadał w euforię jak tylko przypomniał sobie, że za chwilę zlikwiduje piekielny rollercoaster wspomnień z Lalą w roli głównej – nawet jeśli kosztem samego siebie. Wpłynął na niego kuzyn Robert, swoją zrównoważoną argumentacją wykazując, że zamiast zabijać siebie, do czego – według kuzyna – prawo miał raczej wątpliwe, biorąc pod uwagę, że wszystkie jego dotychczasowe ekscentryzmy redefiniowały go z własności prywatnej w rodzaj publicznego wzorca czego czynić nie należy, zatem zamiast zabijać siebie – mówił kuzyn – mógłby napisać o tym powieść, kolejną zresztą. Dobrze – odpowiedział po namyśle. – Namówiłeś mnie. Teraz zrezygnuję, potem napiszę, a jeszcze później znowu się zastanowię.
Potrzebna jest jakaś chronologia – myślał. Jakieś przeciwstawienie się samemu sobie, postawienie tamy, niech się spiętrzą wody górne i dolne, niech zaleją świat, przecież w końcu opadną, a z tego bajzlu który się pod nimi kotłuje, może jakiś porządek powstanie. Parsknął śmiechem – demiurg pieprzony, przecież zawsze znajdzie się jakaś Ewa która wyciągnie rękę z jabłkiem – gryź! Ugryzł, znowu ugryzł – i teraz leciał w kompletnej ciemności, nie widząc ani tego, co się z wód górnych wyłoniło, ani tego z wód dolnych, oblizywał pogryzione przed tygodniem wargi i marzył o jeszcze. Rumuńskie dziecko – przyssał się do kolejnej laleczki – rozpaczał nadmiernie donośnie, być może rozpaczał jeszcze wtedy, kiedy zachwyt lataniem przesłonił mu wszystkie możliwe do pomyślenia rozpacze, tak że któraś to dostrzegła i po prostu musiała się nad nim zlitować. Jak można być aż tak zeuforyzowanym? A że trafił, trafiło na Melę? Nie obchodziło go to ani trochę – wszystkie jej dylematy związane z nim, teraz był na pięciu tysiącach stóp, sto mil przed Krakowem. Ciekawe czy go wpuszczą? Zresztą, akurat z dylematami było zupełnie inaczej i doskonale o tym wiedział.
– Kraków Radar, Sierra Papa Whiskey Juliett Tango, lot VFR, aktualnie nad Sierra Alfa November, poziom lotu osiemdziesiąt.
Szum.
– Sierra Juliett Tango, Balice zamknięte, twoje zapasowe Rakowice zamknięte, Czyżyny zamknięte. Fog, widoczność dziesięć metrów. Ile masz paliwa?
Spojrzał na wskaźnik. Ten zawsze kłamał. – Dwie i pół godziny. Coś wyżej?
– Sierra Juliett Tango, Łososina, ponad fog, widoczność teraz osiemset i rośnie. Kurs sto dziewięćdziesiąt dwa do punktu Delta, później sto siedemdziesiąt cztery. Powtórz.
– Łososina, widoczność osiemset i rośnie, kurs sto dziewięćdziesiąt dwa do Delta, później sto siedemdziesiąt cztery.
– Masz reflektor?
– Mam.
– To dobrze, bo tam nie ma świateł.
– Wiem.
Spojrzał na GPS. Ponad półtorej godziny, chyba że wcześniej zabije się w tej mgle. Wybrał numer. Oddech w aparacie. – Zostań w domu, nie wyląduję w Krakowie.
– A gdzie? – gorący, przyspieszony oddech. – Gdzie, Krzyś?
– Łososina – zaśmiał się. – Pod dom podjadę i twój ojciec wreszcie mnie zabije.
– Ty się zabijesz. Za oknem prawie nic nie widać – oddech Meli przyspieszył.
– Jesteś trochę niżej.
– Kocham cię, kocham, przyleć zaraz.
– Czekaj. Czekaj, ach ty…
Lądowanie nie było łatwe, za pierwszym razem musiał odejść na krąg, ale usiadł wreszcie i kiedy już stanął i zastanawiał się którędy kołować, obok pasa zatrzymał się samochód z którego wypadła jego szalona laleczka i zaczęła biec w kierunku samolotu. Wskoczyła na skrzydło.
– Otwórz!
Zwolnił zatrzaski gondoli. Do tej pory nie myślał, że można aż tak kochać.
– Mela…
– Krzyś…
Miała smak pomarańczy, niesłychanie intensywny.
Droga, która zaprowadziła go do Amelii w środku nocy na pasie lotniska Łososina Dolna ani gładka nie była, ani krótka. Sześćdziesiąt trzy lata swojego życia spędził w sporej części na rozmaitych realizacjach pragnienia obdarowywania szczęśliwością osób, które kochał. Trochę ich było, a też i nie zawsze jemu wychodziło tak, jak chciałby. Mama, kuzyn Robert, trzy żony, jedno dziecko własne i dwójka przez pięć lat wychowywanych… oczywiście przyjaźnie też, ale tych ani nie było dużo, ani też – szczęśliwie – nie były nieszczere. Pozbawiony właściwego dla swojego gender wzorca – a był on, co śmiało po latach mógł powiedzieć, zdecydowanie męski – pozbawiony dlatego, że ojciec po udarze mózgu, jakiego doznał, kiedy on miał sześć lat, nigdy do siebie nie doszedł, musiał wypracować go w sobie sam. Ojciec zmarł parę lat później, pogrążony w swoim upadku. Upadki są nieuchronne – to oczywiste, ale można przynajmniej się nie pogrążać. Tak postanowił, a że ćwiczenia czynią mistrza?
Ze swoją pierwszą żoną rozstał się z powodu swojej drugiej żony – wówczas jeszcze żony kogoś innego. Bardzo ładna, błyskotliwie inteligentna i żywiołowa w łóżku Krystyna była pierwszą z jego największych miłości. Niestety, on nie był dostatecznie dojrzały, stąd podejmował decyzje nie zawsze adekwatne do sytuacji – bili się i kochali zaraz potem. Zaś Joanna – rodzaj niebieskookiego Ariela – kusiła go po mistrzowsku, wpadając niczym filmowy elf, z reguły w za krótkiej sukience, nie do niego oczywiście, a do Krysi, na ploty i po korespondencję, która od niektórych jej przyjaciół przychodziła na ich adres – internet jeszcze wówczas nie istniał. Znał jej bieliznę detalicznie, zanim jeszcze ją z niej ściągnął, znał personalia konkurentów do arystokratycznie pięknego ciała i równie pięknej duszy Joanny, jeszcze zanim wszedł z nimi w walkę o tę zdumiewającą dziewczynę i nie zaczął po kolei wyzywać ich na wyimaginowane pojedynki. Turnieje toczyły się w wyobraźni Jo, a o ich wynikach dowiadywał się poprzez seks. Grająca przez całe życie – całkiem udatnie – rolę seksualnej nowicjuszki, Joanna potrafiła z zimną krwią odciąć go od swojej cipki, skądinąd tak ciasnej, że długo bał się, że robi jej krzywdę. W rzeczywistości wprawiał ją w zachwyt orgazmów jednego po drugim, czego świadectwem były wiecznie mokre prześcieradła, a później i materace, które w końcu trzeba było wymienić i znowu wymienić i… Wygrywał, w tej jej pieprzonej imaginacji i długo nawet nie zastanawiał się co się stanie, jeśli przegra. Robiła z nim cuda i on z nią robił cuda – oboje zachowywali się wieczorami, jakby właśnie wynaleźli seks i teraz każde z nich koniecznie musiało sprawdzić, co z tego wyniknie. Obraz obejmujących go ud Jo, siedzącej na nim, z rękami rozrzucającymi rude włosy wokół twarzy, a chwilę później opadającej na niego i to jedyne w swoim rodzaju uczucie niemal dosłownego topienia się były tak silne, że jeszcze dzisiaj wystarczało, żeby zamknął oczy. Jo wniosła w ich wspólne życie wiele wart posag: przyjaźnie z reżyserami teatralnymi, aktorami, awangardowymi malarzami, znajomości w galeriach, filharmoniach i teatrach – nagle to wszystko, co istniało w jego wyobraźni jako możliwość, zaczęło się urealniać, a wieczorami Jo całowała go, wszędzie. We dwójkę stworzyli dziecko, którego każde chciało, nawet jeśli w nie do końca dopowiedziany sposób – kochali się jeszcze trzy dni przed porodem i to ona, utopiona w endorfinach, zapytała swoim niepowtarzalnym sopranem – dziewczynki z chrypką: co Monika sobie o nas pomyśli? Bo wiedzieli, że to będzie Monika. I była. Nie postawiła im życia na głowie, natomiast wprowadziła bogactwo spostrzeżeń tak wielkie, że kiedy już, po rozstaniu z Joanną i po tysiącach perturbacji, relacje pomiędzy nim a córką przybrały charakter współ-istnienia, takie jedno w drugim, to właśnie Monika bezceremonialnie zażądała, aby po raz kolejny doskoczył do samego siebie i zdobył tę licencję, skoro chce, a się boi. Czy wiedziała, że nie o licencję, a o Amelię chodzi? Którąś Amelię? Zapewne tak, bo znała go lepiej, niż on sam siebie. Córka – esencja wszystkich kobiet. Jedyna kobieta – jak mu kiedyś ze śmiechem powiedziała – z którą nie może się ożenić. Tak naprawdę chodziło jej o nią samą – doskocz do mnie, pierwszy mężczyzno.
Doskoczył, ale po drodze były niezliczone przygody. Bo tak należy życie traktować – właśnie w kategoriach przygód i tylko tak można umknąć rozpaczom po kolejnych klęskach. Dopóki zresztą nie są one jaskrawe, można je z powodzeniem zamiatać po dywan. Joanna z Moniką zaczęły wojażować po Europie, zaś on został domyślnie skazany na odpryski historii z tych wojaży. Cóż, małżeństwo ma swoją dynamikę która, przygasając we własnej sypialni, w naturalny sposób rozpalać się musi w innych… Historyjki trafiały do niego, on zamiatał je pod dywan, aż jedna z nich tam się nie zmieściła i tak się rozstali. Faktem jest, że z klasą, co podkreśliła na rozprawie pani sędzina mówiąc, że równie przyjemnej sprawy rozwodowej jeszcze nie prowadziła. Tyle że on blisko rok przemieszkał w hotelu, nie mając najmniejszej ochoty na jakikolwiek ciąg dalszy – ugrzązł w rozpaczy. Zapomniał o wszystkich drogach, którymi mógł uciec, a miał ich już wtedy sporo. Przypomniał sobie o nich w porę, a pomogła mu Monika. Wówczas po raz pierwszy.
– Kochaaany – Mela zajrzała mu w oczy.
– C…co ty w takim staruchu widzisz? – zapytał półgłosem. Jego ręce właśnie zawędrowały do jej piersi. Nawet obcięte byłyby tam trafiły, był o tym przekonany.
– Starucha! – roześmiała się cicho. – Kocham cię, staruchu. Jeszcze. Głaszcz, dotykaj, głaszcz…
I bez zachęty… Pierwsze minuty z Melą były zawsze najtrudniejsze. Chciał wszystkiego, chciał jej całej, gubił się, zaczynały drżeć mu ręce, jąkał się… To było euforyczne, jak tych kilka chwil przed lotem właśnie, dlatego przed każdym lotem szczególnie starannie wykonywał polecenia z checklisty. Aby uporządkować euforię. Nie miał checklisty do Amelii, a kiedy jej o tym opowiedział, odpowiedziała wprost: Oczy, usta, cipka, biodra, biust. Latam lepiej niż twoja pchełka, tylko dotknij. Teraz byli znowu na etapie ust. Jeszcze… odsunął się. – Ma ktoś dyżur?
– Ma – odpowiedziała niemal szeptem. Wyprężyła się, czarne włosy musnęły gondolę. – Marian ma. Powiedział, że nie chce mu się wychodzić. Ja mam cię postawić na parkingu – otworzyła oczy. – Dawaj – ześliznęła się z niego i usiadła na lewym fotelu. – Jedziemy!
– Spadaj – mruknął. – To nie rower, to motocykl. Pokazuj drogę – przekręcił kluczyk, silnik warknął, złapał obroty. Amelia założyła słuchawki, jemu nie pozostało nic innego.
– Sierra Papa Whiskey Juliet Tango – powiedział zrezygnowanym głosem. – Do wszystkich. Siedem siedem zero zero, napad na pokładzie, panna szybowiec mnie napadła.
– Sierra Juliet Tango – zachrypnięty baryton nieoczekiwanie zabrzmiał w słuchawkach. – Przelecisz, przelecisz. Zabierajcie się z pasa i to już. Następny zagubiony chce lądować.
Amelia wybuchnęła śmiechem.
Monika wówczas uważała, że on jest czysty, ale wszystkiemu winien. Po latach, skłonny był przyznać jej rację – to kobiety są niewinne, zawsze. Co prawda niezliczoną ilość razy trzeba rozważyć psychofizyczne role, jakie grają w relacjach z sobą kobiety i mężczyźni, aby dojść do wniosku wybielającego je z win – nawet oczywistych. Dla odchodzącego faceta są winne, ale dla nadchodzącego już nie. Dla niego są czyste, cokolwiek by zrobiły. A co potrafią zrobić? O tym zebrał przez całe życie wiedzę aż nazbyt obszerną. Wówczas, kilkanaście lat temu, Monika potraktowała go jak facet dziewczynę – uznała, że jest czysty. Winnych nie ma – tak miało być i tyle, teraz trzeba zorganizować sobie życie. Dostatecznie ciekawe, aby czekać na jutro, a nie oglądać się za wczorajszym dniem. Był dobrym windsurferem, był niezłym snowboarderem, a zapomniał. Monika przyszła i zaproponowała mu wycieczkę – pojedźmy gdzieś razem. Pierwsza była Rugia i do końca życia będzie pamiętał obraz Moniki grającej na plaży na flecie – to było jak tworzenie innej rzeczywistości. Wrócili i on poszukał nauczyciela gry na gitarze. Że skończyło się to teorią kompozycji to już zupełnie inna bajka, ale tam też był przez chwilę – tam, gdzie komponuje się kwartety smyczkowe. Potem grywali w duecie. Monika zażyczyła sobie doliny Loary – poszedł na lekcje francuskiego. W piątym roku edukacji, a wówczas włóczyli się po Sabaudii, Francuzi za nimi już przepadali. Zjeździli razem całą Europę, a kiedy wspomnienia zaczęły się w nim nie mieścić, postanowił je spisać i tak powstała jego pierwsza powieść. Pierwsza, potem następne – w tym i ta przyrzeczona Robertowi – a wszystkie o miłości.
Jechali drogą do Bochni, Brzesko było po drodze, prowadziła Mela. Prosty nosek, zdziwione usta, wydatne kości policzkowe, uśmiechnięte orzechowe oczy ze złotymi cętkami w tęczówkach. Samochód poruszał się coraz wolniej – mgła gęstniała.
– Co dalej? – zapytał. – Dokąd jedziemy?
Trzymał rękę… no, trzymał ją między jej udami. Delikatnie poruszał palcami.
– Do nas – odpowiedziała, nie odrywając oczu od drogi. Zacisnęła uda. – Mama już kolację szykuje. Mam miesiączkę.
Jego ręka powędrowała wyżej. Wiedział, co robi. Miał już za sobą kilka jej miesiączek. – Tiaaa – zamyślił się. – A Zenek czyści sztucer. Lepiej jedźmy do Krakowa.
Mela zahamowała gwałtownie, wcisnęła światła awaryjne, wypięła pas, przyciągnęła jego głowę do siebie. Zapach, smak pomarańczy, wargi, wilgotny język Meli. Lewą ręką objął jej głowę, prawą rozpiął suwak kurtki i potem kombinezonu. Podrzeć na niej wszystko, ach!
– Będziesz ubabrany – powiedziała nie odrywając warg, jej słowa wpłynęły w jego usta, poruszył palcami, Mela sprężyła się w jego rękach. Odetchnęła głęboko. – Zostaw… nie, nie wiem, ach nie zostawiaj, będę… będzie taka samotna w tej rzeźni – odetchnęła jeszcze raz. – Kochany… A taty się nie czepiaj. Jest wściekły, bo sypiasz z młodą laską i to jest jego ukochana córunia na dokładkę, ale on cię lubi. Przecież rozmawiam z nim o tobie.
Miał ochotę wyciągnąć rękę, zlizać wszystko i znowu zacząć. Teraz ręce Meli zaczęły wędrować, niepokojąco.
Po aucie prześliznęły się światła mijającego je samochodu. Rozległ się klakson.
Mela dotknęła jego warg, znowu. – Jedźmy już – powiedziała stłumionym głosem. – Chcę cię.
– A Zenek? – zapytał jeszcze raz. – A Gienia, mamuśka? Nie przyjdzie i nie zapyta, czy czego nam nie trzeba? Może byśmy pierogów zjedli?
Odsunęła się. – Kocham cię, nigdy nikogo tak nie kochałam, w taki sposób. Ale kiedy zaczynasz być jak jakiś cyniczny, garbaty gnom, mogłabym cię zabić. Wybebeszyć cię, twoje flaki na drzewach porozwieszać, wypchać wiechciem… Krzyś, ja cię kocham. Nie psuj mi tego.
Samochód ruszył. Jechali teraz w ciszy, jego ręce robiły to, co poprzednio, Mela oddychała coraz głębiej, płaty mgły przemykały pomiędzy nimi. Zatrzymała auto pod domem, sięgnęła po pilota od bramy, odwróciła się. – Chciałabym mieć tyle lat, co ty. Dwanaście, czasami może trochę więcej. Chciałabym ściągać chłopakom majtki i oglądać fiutki. Ale mam trzydzieści cztery lata i nic tego nie… no, może ty – uśmiechnęła się. – Bo ty to zmieniasz, znowu jestem dziewczynką. Powiedz to coś jeszcze raz, a sama pójdę do taty po sztucer. Rozwalę ci głowę i zjem.
Zenka nie było. Kiedy wchodzili do kuchni, Gienia skwarkami krasiła pierogi. Zapach doszedł go najpierw, a zaraz potem obraz dymiącej patelni, trzymanej nad talerzami przez hożą jeszcze – i jak jeszcze! – gospodynię. Gienia była w połowie dekady pomiędzy swobodą a rezygnacją – jej pięćdziesiąt pięć lat robiło wrażenie. Niemal jak starsza siostra Amelii (a Mela zwykle zwracała się do niej po imieniu; kiedy była wściekła mówiła: Eugenio), góralka, bo tu byli niemal wyłącznie górale, raz czy dwa przeskrobała coś mężowi, ale Zenon – wyznający zasadę: wziąłem z dobrym i złym – nie dał się wyprowadzić z równowagi. Może zresztą miała na Zenka łagodzące sposoby. Była ładna, tą szczególną urodą góralek, krzepką i jasną, figurę trzymała dobrą, miała bardzo ładne łydki. Chwaliła się, że stanik wkłada tylko do kościoła. Oczy miała po góralsku: niebieskie.
– Siadajcie, dzieci – roześmiała się. Podeszła do niego, może trochę za blisko. – Jedz pierogi, ty za duży dzieciaku mojej córki. Dla mnie byłbyś w sam raz.
– Gienia – powiedziała ostrzegawczym tonem Mela. – Powiem tacie i będziesz znowu chodziła w ciemnych okularach.
– Zapnij kombinezon, dziewczynko. I wrzuć go potem do pralki. Nie musi cała wieś wiedzieć, że masz okres.
– Kurwa… – Mela patrzyła w dół. – Poczekaj, przebiorę się. Nic nie kombinujcie, zaraz wrócę.
Kuchnia była okazała, w stylu nouveau riche – z poprzedniej epoki. Kilkadziesiąt metrów powierzchni ubrane w marmury i glazury, zestaw maszynerii czekającej aby jej tylko użyć, zlew, w którym wykąpać się można było, centralnie kamienny blat na tęgim postumencie i nieco z boku klasyk wszystkich epok: stół, jasny od szorowania blatu i krzesła z oparciami powycinanymi jak parzenice – i dzięki Bogu, że to tam było. Przy tym stole wszystko smakowało lepiej, a też lepiej – o czym sam raz się przekonał – pod taki stół się wpadało. Zenek go upił, dał mu w zęby i wtedy on pod ten stół… Potem Mela pobiła się z Zenkiem i ten też wylądował pod stołem. Pamiętał, jak Mela i Gienia stały i patrzyły na nich – dwóch pijanych kogutów. – Głupki – powiedziała Gienia – ale jakie kochane. Zabieraj swojego, ja sobie z moim poradzę. O piątej rano, jeszcze pijany, obejmował wyzywająco krągłe pośladki Meli z miłością, na jaką tylko było go stać. Mela uniosła głowę. – Lotnik – powiedziała rozespanym głosem. – A traci rozum na widok byle dupy. Śpij ty… Piotrusiu.
Nie uważał, żeby był kolejnym wcieleniem Piotrusia Pana.
Dom był jak kuchnia – okazały, bogaty, góralski. Miał iście gargamelowatą ilość wieżyczek, wykuszy i lukarn, w gruncie rzeczy gargamelem nie będąc – jakby projektantowi w ostatniej chwili udało się uciec przed kolejnymi rzędami kominów i okapów. Mela na swoje piętro i jeszcze jaskółkę z trzema wieżyczkami miała osobne wejście – schodami, z wdziękiem prezentującymi alpejsko – wycinankowy charakter, podobne wejście – bardziej ascetyczne – na przeciwnej krawędzi domu miał Sebastian, brat Meli, młodszy od niej o rok zaledwie i będący jej aż rocznym przeciwieństwem – być może został spłodzony bardziej rozważnie. Trzon masywu zajmował Zenek z Gienią; na parterze dominowały komnaty recepcyjne w stylu kuchni – rozmaite salony, gabinety, oczywiście pokój myśliwski i nawet biblioteka, piętro zajmowały sypialnie, łazienki – w tym jedna z niedużym basenem, garderoby, buduary, zakamarki – w jednym z nich Zenek co miesiąc przygotowywał materiały do urzędu skarbowego, którego obawiał się nieco, podobnie jak nieco obawiał się umrzeć. Ale bez przesady – wtedy to ja już będę miał wszystko w dupie – mawiał. Powiodło mu się, ale też bez jego pracowitości nie byłoby powodzenie nadeszło. Odziedziczył kawałek ziemi, zakochał się – a któżby się w Gieni podrywaczce nie zakochał – a potem pracował po dwadzieścia godzin na dobę. W górach swoi swoim pomagają, czyli nikt nie pomaga nikomu – przekonał się o tym aż za dobrze. Po latach kpił sobie z elity kierpcowej, po cichu wtykał początkującym po parę złotych, dużo się śmiał, ciągle przepadał za żoną swoją własną, syna Sebastiana nakłaniał do twórczej kontynuacji w biznesie, bezgranicznie kochał Melę i pozwalał jej na wszystko. Kiedy czternastoletnia Mela zamiast do szkoły zaczęła chyłkiem jeździć do Łososiny Dolnej i przymawiać się – z bezczelnym wykorzystaniem czternastoletnich wdzięków – o szybowiec, on po prostu jej ten szybowiec kupił. Gienia się wściekła, ale nawet do głowy jej nie przyszło, że córka może się na tym szybowcu zwyczajnie zabić – Mela zdążyła już parę razy dowieść, że jest niezniszczalna. Ale jak on mógł tyle dutków na coś takiego! A Amelia – nastoletnia – szalała na wysokości kilku kilometrów nad ziemią, bo Zenek miał coraz więcej osób w kieszeni i o Melę w Łososinie wszyscy dbali, czyli spełniali jej życzenia. Za nią stał Zenek, teraz już z hektarami pod szkłem i przetwórnią warzyw, zdobywającą przebojem kolejne regiony. Co Zenek sypał do przetworów na zawsze będzie tajemnicą – ale zostały one uznane jako super fit przez tefałenowskie lanserki (w TVN Zenek zresztą wystąpił), dość na tym, że z końcem pierwszej dekady drugiego tysiąclecia nadwyżki finansowe mógł choćby rozsypywać z samolotu, a i tak sporo by zostało. Gienia dbała o resztę. Powstał dom, niedopowiedziany gargamel, uchodzący paradoksalnie za jedną z ładniejszych rezydencji na Podhalu, dzieci rosły, ciągle nie aż tak zepsute bogactwem jak można się było spodziewać, Gienia z coraz większym wdziękiem grała rolę towarzyszki życia (zaocznie skończyła ekonomię i to ona trzymała drzwi, przez które banki i skarbówki wchodziły do domu), co niedzielę siadali w drugiej ławce brzeskiego kościoła (w pierwszej klękali lokalni funkcyjni faryzeusze), trwało kwitnienie psów, kotów, dzieci, rodziców, owcy Meli – bo Mela miała owcę, z którą sypiała nawet, dopóki owca nie wyrosła w słusznego barana, walącego rogami w tyłek każdego, kto się Meli naprzykrzał, a choćby próbował. Sporo tego było – tych radości. Pierwszy kryzys miał charakter religijny – Mela odmówiła udania się z rodziną na mszę – a miała wtedy trzynaście lat. – To jest, kurwa, bardzo smutna historia. Pan Jezus Chrystus powinien im wtedy spuścić wpierdol. A tak… – zająknęła się – a tak to wszyscy dalej robią swoje, a jeszcze mają wolne w różne święta. To jest… hipokryzja!
Osłupiały Zenek w granatowym garniturze, Gienia – zdumiona, w kiecuni jak zwykle przykrótkiej i z chustką na głowie, Sebastian – młody, we własnoręcznie wyczyszczonych butach, uważający już w tym wieku ciut starszą siostrę za niezłą wariatkę – wszyscy oni stali i patrzyli na Melę jak na chimerę jakąś – Panie Boże, skąd się takie ulęgło? Pierwszy oprzytomniał Zenek. – Dobra, to nie idź – powiedział. Pamięć sprowadziła na niego obraz młodego wikarego, z którym widywał dyskutującą z wielkim przejęciem Melę. Widocznie wikary był rewolucjonistą kościelnym i sprowadził ją na złą drogę. Postanowił spowodować pozbycie się wikarego, a na razie „kurwa” użyta w kontekście zdaniowym przez jego ukochaną córeczkę, zestawiała mu się z równie skandaliczną „hipokryzją” i wolał nie wdawać się w dyskusję. Później się zobaczy.
Zobaczyło się. Dziesięć lat później Amelia skończyła z wyróżnieniem Wydział Filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego, a jej praca magisterska o podtytule „Res contraria: Cuius regio, eius religio” napisana w opozycji do Thomasa Hobbesa, po części iście cycerońską łaciną i tylko dlatego, że kochała się wówczas w biskupie pomocniczym Krakowskiej Diecezji – jej praca magisterska z wszystkimi wodotryskami zyskała uznanie na tyle znaczące, że pojechała – ona sama, Mela – na rok do Tybingi. Codziennie przechodziła obok wieży Hölderlina. Po powrocie kochała się z biskupem, namiętnie.
Co zaś robił on, kiedy ona do niego dojrzewała? Poprzez wszystkie swoje „Hass-” i wszystkie „-Liebe” – bo przecież, nawet jeśli tamta, trzynastoletnia odraza do czynności rytualnych miała miejsce, to miłość – pełna cielesnej namiętności – dwudziestoparolatki do czterdziestoletniego biskupa – przystojnego, wysportowanego erudyty, ale też celebransa tychże rytuałów – tym bardziej. Przy pierwszym zdarzeniu miał lat czterdzieści dwa, przy drugim pięćdziesiąt cztery. Mniej więcej w połowie tego okresu w jego planetę uderzyła asteroida i doszło do wielkiego wymierania. Podobnie jak tamta – meksykańska, jego własna zatoka wyparowała, bo to trzecia kosmiczna była – ta prędkość, z jaką werżnęła się asteroida w jej dno. Z dinozaurów nie przeżył żaden. Jakieś dżdżownice, kilka karpi, rekin i te… ni to ryjówki, ni to świnki morskie – depresyjne mikrusy bez większych szans na dłuższe przetrwanie. Na pierwszy rzut oka? To trzeba było rzucać okiem uważniej! Zrobiła to za niego Monika. Epokowo była ona osadzona podobnie jak Amelia – być może ich pokolenie, mimo dość pesymistycznego obrazu ogólnego niesie w sobie pojedyncze okazy na tyle wyjątkowe, że potrafią zainspirować do kolejnej – jeszcze jednej ewolucji. Mimo aż takiej asteroidy, po której jedynie ruiny i zgliszcza. W każdym razie po rozwodzie od Joanny odżył, a szczytowe osiągnięcie byle jakie nie było. Wśród niezliczonych, wspólnych z Moniką podróży, nauki języków, później początków pisarstwa, muzyki wreszcie… To było adagio do kwartetu smyczkowego i on je skomponował i gdybyż na tym poprzestał! Ale nie, musiał napisać tę powieść o tytule jak samospełniająca się przepowiednia, która miała opowiedzieć o tym wszystkim, co mu się roiło, kiedy to adagio komponował. „Za dużo miłości” – co za skandaliczny tytuł! Pewnego popołudnia w jego gabinecie pewna pielęgniarka powiedziała do swojej przyjaciółki, z którą przyszła: on to napisał o mnie. Bo Krzyś, pokręcony, rozmazany, barokową próżnością zdobiony między galeriami, salami koncertowymi, operami, bibliotekami, był lekarzem. Niekoniecznie przejmującym się swoim zawodem, w sensie niesienia pomocy wszystkim i wszędzie, ale starającym się o rzetelność ocen, o pewną niezbędną uczciwość, kiedy robi się coś ważnego nawet jeśli się tego specjalnie nie lubi – o to się starał. Pielęgniarka była jego wyobrażeniowym ideałem kobiety-dziewczyny i skonstatował to siedząc już w une affaire amoureuse po uszy, a z pewnością będąc po pierwszych dotykach i kwiatach. To była Lala – Eulalia. Skończyło się to źle, a na konto Moniki wpisać należy, że ona pierwsza była wściekła. Ostatnia zresztą też, bo finalna scena rozegrała w scenerii epidauryjskiej – było to rozległe podwórze, zaś na szczycie budowli która je flankowała pozostała Lala. W pięknym lofcie, który jej podarował. Dwójka dzieci Lali biegała po schodach i pomagała im trochę – jemu i Monice. Dzieci znosiły rzeczy, które on miał zabrać i już nigdy nie wracać. Spierdalaj! – krzyczała Lala – spierdalaj! To wówczas Monika wypowiedziała zdanie jak z greckiej tragedii, w scenerii podwórkowego Epidauros. – Co za kurwa!
Nie przejął się tym specjalnie, w końcu wiedział to wcześniej, a nawet bardzo wcześniej, a nawet ta właśnie wiedza wpłynęła na jego w pełni świadomą, choć tkwiącą w fontannie testosteronu i zaraz potem endorfin, decyzję, że z tej – niewiadomej – wysokości skoczy do wody – też niewiadomej – głębokości. Skoczył. Lala, z dwójką dzieci, uciekła od męża. Starał się, żeby to był raj. Oczywiście nie wychodziło, bo do końca nigdy nie wychodzi, ale jeśli oboje się starają, choć trochę? Mieszkanie, potem ten loft, samochód jeden, drugi… To tylko rzeczy, ale one też na nas się składają i jeśli są jedynie uzupełnieniem, nie ma w nich nic złego. Natomiast dają pendant – ramę do obrazu, a ta nie mogła być byle jaka, skoro miał to być raj i chwilami był rzeczywiście. Jedno tylko jest zawsze poza kontrolą – uczucia, a Lala kochliwa była i to w szczególny sposób. Nauczony poprzednim związkiem tym razem zostawił pod dywanem daleko więcej miejsca do zamiatania i przelotne zasłabnięcia Lali mieściły się tam doskonale, zaś ona sama wracała jak poziomka w porannej rosie i krasie – znowu świeżutka, gotowa i chętna do spożycia. Sam był monogamistą, nawet jeśli seryjnym i nie musiał – teraz on – przymilać się o jakieś jej miotełki i dywany. Przymilał się i bez tego, stale mając w pamięci nie tylko to, że Lala od poprzedniego męża uciekła, ale że – co wynikało z jej opowieści – jej skryta nienawiść do niego była takich rozmiarów, że nawet nie podejrzewał możliwości istnienia nienawiści aż takiej. A tamten się nie zorientował.
Zatem kiedy zaczął łapać sygnały nie dla siebie przeznaczone, a jednocześnie zauważył, że z tych przeznaczonych dla niego zniknęło coś niesłychanie istotnego, wzmógł wysiłki. Ale dalej znikały fontanny, ogrody, zachody słońca na plaży, a Lala wyniosła się z sypialni do córeczki – ona ma złe sny. Może i miała, ale w tak rozwijających się okolicznościach przyrody Krzyś uznał, że minimalizacja strat jest najważniejsza, należy uczyć się na błędach własnych i zaczął przygotowania do ewakuacji. Okazało się, że niczego się nie nauczył, bo Lala go wyprzedziła i to on dostał siekierą w głowę. Posunięcie Lali było tak wybitne, że on – znając przecież podłą pokrętność kobiecej natury i potrafiąc się w nią wcielić (w końcu był pisarzem) – czegoś takiego nawet wyobrazić sobie nie mógł i dobrze ostatecznie, że się to zdarzyło. Przynajmniej powiększył sobie wyobraźnię. Ale zanim to zauważył przeszedł niezłe piekiełko – to rumuńskie i to z Dantego – bo Lala w jego zmysłach nadal była ideałem kobiety, z wszystkim dobrym, ale – co ciekawe – przede wszystkim złym. Zło Lali było fascynujące. Bazylejski projekt eutanazyjny upadł dzięki kuzynowi, pisanie powieści pozwoliło mu się wywrzeszczeć i co dalej? Po rozwodzie, o przebiegu równie gładkim, co poprzednie, bo tak jak poprzednio on sam zrezygnował z domagania się orzeczenia winy – tym razem – Lali, natomiast myśl, że ona może domagać się orzeczenia jego winy już nie tylko jego, a całe miasteczko przyprawiała o śmiech, tak więc po rozwodzie zaczął myśleć o nagrodzie pocieszenia dla siebie, bo tym razem, po walnięciu kolejnej asteroidy, to i owo ocalało. – Miałeś rozmaite marzenia – powiedziała Monika – zanim to dziewuszysko nie zrobiło ci budyniu z mózgu. W garażu stanęło wyścigowe porsche, ale szybko okazało się generatorem kolejnych problemów natury emocjonalnej. Ładne dziewczyny lubią auta marki porsche. Czy brzydkie lubią, nie sprawdzał, ale na ładne był wrażliwy i Monika znowu się zirytowała. – Nie to miałam na myśli. Nie bądź w kółko taki przyziemny. Polataj może? Przecież chciałeś latać. No i boisz się przecież, a przynajmniej tak mówisz.
Przede wszystkim się bał. Tym powodowany, od czasu do czasu przemyśliwał nad zrobieniem licencji pilota bo może jego przekonanie, że boi się latać, nie było w pełni trafione? Parę razy wsiadał do samolotu i potem nim leciał, ale czy się bał, teraz już nie wiedział. Nie podobało mu się z pewnością; samoloty miały atmosferę autobusu i to ciasnego, a on autobusów nie cierpiał – może to? W każdym razie, zdając sobie sprawę, że Monika mówiąc o lataniu zawarła w tym nie propozycję, a wyzwanie, musiał coś zrobić. Przed Moniką mówiącą: doskocz, skapitulować nie mógł. Lotnisko, a tam odpowiednia szkoła, było całkiem blisko – pół setki kilometrów od domu. Przeprowadził rozmowy, zrobił sobie tydzień urlopu. Teoria, od której należało zacząć, zazwyczaj wymagała czterech do sześciu tygodni, w jego wypadku zajęła tygodni dwa i w tym czasie chwilami przestawał orientować się czy jest poniedziałek, czy piątek, ale dał radę. Chyba fascynacja ogromem nowości – pierwsza taka od czasów teorii kompozycji – pozwoliła mu na przejście pierwszej fazy nauki w sposób niemal hektyczny. Przydała się hołubiona przez niego od zawsze jaka taka orientacja w fizyce, ale i tak wszystko było zachwycająco nowe – jak mrożony Veuve Cliquot, przed chwilą otwarty. Niby wiesz, ale nie wiesz wcale. Dowiesz się za chwilę. Z zajęć wychodził oszołomiony, właśnie jakby duszkiem wypił tego VC, przystawał przed szlabanem na płytę przed hangarem, patrzył na stojące tam samoloty i nawet niespecjalnie zastanawiał się jak to będzie, kiedy już poleci – właściwie już leciał. Zupełnie nie zdawał sobie sprawy, jak jest już zniewolony.
Poczuł się samym sobą zaskoczony, kiedy wsiadał po raz pierwszy. Bo niemal wszystkie uczucia zniknęły: lęk, ciekawość, niecierpliwość – niczego takiego teraz w nim nie było. Zdmuchnęło również wyobraźnię: jak tam jest, na górze. Ręce nagle przestały się pocić, odzyskał głos. Pozostało jedynie oczekiwanie na zdarzenia – zupełnie spokojne, ani nie hamowane, ani nie ponaglane. Zdarzenia miały nadejść, on ich oczekiwał i tyle. Zajęcie miejsc, procedury startowe, ryk uruchomionego silnika, kołowanie do pasa, głos instruktora w słuchawkach, kolejne procedury, kilkadziesiąt metrów rozbiegu, zupełnie spokojne oddalanie się ziemi, lot. Po lądowaniu nie miał ochoty wysiadać – tak był oczarowany. Tam było zupełnie inaczej niż tutaj, albo, w inny jeszcze sposób: jego tutaj było tam. Najchętniej by nie wracał. Przecież można tam zamieszkać, anioły przebywają tam stale, a ptaki przeważnie. To pierwsze wrażenie, zmieniające radykalnie jego relacje ze światem, pozostało w nim do dziś. Pozostało chyba już na zawsze, bo nie słabło w miarę upływania kolejnych godzin spędzonych w powietrzu, kolejnych miesięcy wiodących do uzyskania licencji, kolejnych nabywanych umiejętności, kolejnych pytań czy może to lub tamto spróbować, kolejnych, często pełnych uśmiechu, przyzwalających kiwnięć głową instruktora i głosu w słuchawkach: możesz.
Niektóre przygody Krzyś zapamiętał tak precyzyjnie, że potrafił je przeżyć za każdym razem od nowa. W okolicach dziesiątej chyba lekcji latali wokół ładnie wypiętrzonego cumulusa, w prognozie były opady i nie wiadomo było, jak wysoko ten kumulus się kończy i co może z niego wyniknąć. Różnice temperatur wokół takiej rozbudowanej chmury powodują nieoczekiwane zmiany gęstości powietrza albo uskoki wiatru i nagle spadli – taka nieduża turbulencja. Drążek był jego, instruktor siedział z kamienną twarzą. Wyprostował samolot, wszedł w lewy zakręt, zaczął się wznosić, dodał obrotów. Spadanie było fenomenalne.
– Możemy jeszcze raz?
– Nie. On źle wygląda. Wracamy.
– Szkoda. Fantastyczne to było.
Cisza.
– Albo… dobra. Wejdź na pięć tysięcy.
Lewą spiralą wjechał na pięć tysięcy stóp, zmniejszył obroty i zaczął oblatywać cumulusa. Gdzieś ta dziura była.
Spadli jeszcze lepiej. Pchełka zawisła na lewym skrzydle, dodał obrotów, zaczął się śmiać i wtedy Janusz – instruktor pchnął swój drążek do przodu. Pchełka nawet się nie zawahała – poleciała jak kamień w dół. Poczuł nieważkość, na ułamek sekundy świat wokół stał się czerwony. Do ziemi daleko – pomyślał rozbawiony. Wyrównał lotki i zliczając głośno sekundy ściągał drążek na siebie. Kiedy pchełka przeszła do lotu poziomego, zmniejszył obroty.
– Lądujemy, stery moje – usłyszał w słuchawkach.
Janusz dopiero pod hangarem spojrzał na niego. Wcisnął cięgło gazu, wyłączył silnik, zdjął słuchawki. – Czegoś cię nauczyłem – powiedział. – Ale nie rób tego sam. Jeszcze nie. Za mało jeszcze umiesz, a już za bardzo to lubisz.
Wykonywał czwarte w swoim życiu lądowanie. Kiedy wyszedł z trzeciego zakrętu, Janusz zamknął gaz – śmigło zaczęło wiatrakować. No to ślizgamy się – pomyślał. Delikatnie pochylił nos, samolot stopniowo tracił wysokość, przelecieli nad autostradą, wszedł w zakręt – nic. Szybowali. Wyciągnął klapy. Samolot zwolnił, ale prędkości miał ciągle dość. I cisza. Nad pas drzew na skraju lotniska wszedł trochę za nisko, pociągnął drążek na siebie, odezwał się brzęczyk przeciągnięcia, wyrównał. Szybował jak ważka – był tą ważką, polatującą nad pasem. Było bezwietrznie, parę metrów nad pasem poruszył lotkami w prawo i lewo – zakołysał się z dziecięcą radością i wtedy Janusz wyciągnął przepustnicę na maksa. Jedno wycie. Pchełka wyrwała w górę, brzęczyk przeciągnięcia odezwał się raz, odepchnął drążek i wyrównał lot. Schował klapy.
– Co teraz?
Usłyszał śmiech. – Idź do diabła!
Tak nauczył się latać.
Egzamin teoretyczny zdawał w listopadzie. W Warszawie, w Urzędzie Lotnictwa Cywilnego. Ubrał się ładnie. Jadąc do Warszawy przepowiadał sobie wszystkie regułki i przepisy… i obserwacje. Bo od początku przygody z lataniem przyglądał się ptakom. Właściwie nie lubił ptaków – były potomkami drapieżnych gadzin o zębatych paszczękach, ale latały, zatem były lepsze – coś umiały, czego on dopiero się uczył. Nie, nie umiały – były w to wyposażone. Przychodziły na świat i musiały jedynie to coś uruchomić. I znowu, nie umiejętność – instynkt latania. Dobrze wiedział, że do instynktu mu daleko. On ciągle jeszcze musiał pomyśleć, co zrobić, a ptak to robił – po prostu. Ale… zachwycało go, że rozumie, co ptak robi aby znaleźć się tam albo tam i mało tego! Wie, co ptak będzie musiał zrobić, jeśli już podjął i zasygnalizował jakąś decyzję. Jeżeli ptak w poziomym locie opuszcza jedno skrzydło i unosi drugie, to za chwilę zacznie ostro przyspieszać. Ale – jeśli poleci po łuku w dół, nie będzie machał skrzydłami, bo grawitacja nada mu dodatkową prędkość. Natomiast jeśli zaraz po wejściu w zakręt zamacha skrzydłami – będzie leciał w poziomie albo wznosił się. Ptak musi nadać sobie dodatkową prędkość, aby zrównoważyć powstającą siłę odśrodkową. Jeśli jej nie zrównoważy, zacznie spadać, a co najmniej straci stabilność lotu. Albo: ptak leci w kierunku komina w wyraźnym zamiarem, aby tam usiąść – świetne do takich obserwacji są gawrony. Gawron szybuje, nie porusza rozłożonymi jak najszerzej skrzydłami, kilka metrów przed kominem gwałtownie zmienia ich ustawienie z poziomego na bardziej pionowe, energicznie nimi macha, jakby zamiatał powietrze przed sobą i już siedzi na kominie, składa skrzydła, przygładza dziobem pióra. Co gawron zrobił? Zwiększył powierzchnię skrzydeł, czyli wyciągnął klapy, aby był możliwy lot na jak najmniejszej prędkości, krótko przed przyziemieniem zmienił kąt natarcia aby zwolnić jeszcze bardziej, skrzydłami włączył wsteczny ciąg – jak w silnikach lotniczych kiedy się nimi hamuje i na końcu przyziemił – usiadł na kominie. Genialne! Tym bardziej, że gawron żadnych egzaminów nie zdaje, on po prostu lata. W oparciu o tę samą aerodynamikę.
Zdał. Na czwórkę z plusem.
Z egzaminem praktycznym nie zdążył. To znaczy zdążył wylatać godziny, ale nie chciał zdawać. Był listopad, mokry, mglisty, beznadziejny, a on miał sentymenty – jak zwykle. Całą zimę latał dodatkowe godziny z instruktorem i – ach, jak one mu się potem przydały – w kwietniu poleciał z Januszem na podpoznańskie lotnisko i tam egzamin zdał. Wrócili tego samego dnia, lądowali tuż przed zachodem słońca, po doprowadzeniu samolotu do porządku wprowadzili go do hangaru, Janusz poszedł uzupełnić dokumentację, a on jeszcze chwilę został. Zapalił światła, przeszedł w głąb. Za masywnym Antonowem An-2 ukryta była stojąca tu od lutego zabawka. Dwumiejscowy dolnopłat o rozpiętości dziesięciu metrów, długości niespełna sześciu, o naprawdę dobrych parametrach aerodynamicznych i wyposażeniu w którym było wszystko, co niezbędne i jeszcze parę rzeczy ekstra. Biały, z falującymi niebieskimi pasami na bokach kadłuba. Wspiął się na skrzydło, otworzył gondolę. Kluczyki miał w kieszeni, od lutego nieprzerwanie. Chwilę patrzył. Dwa tygodnie – pomyślał. – Jeszcze dwa tygodnie. Przyjdzie licencja.
– Sierra Papa Whiskey Juliett Tango, proszę o zgodę na start – powiedział półgłosem. Uśmiechnął się i zamknął gondolę.
– Łososina Radio, Sierra Papa Whiskey Juliett Tango, lot z widocznością do Łososiny Dolnej, dwa tysiące stóp nad Proszowicami, obliczam dwadzieścia po pełnej.
Chwila ciszy. W łączności nigdy nie jest to cisza, jest to szum.
– Sierra Juliett Tango, Łososina Radio, wykonujesz z widzialnością własną, zgłoś Brzesko w dolocie, tutaj szybowce latają.
– Sierra Juliett Tango, Łososina Radio, zrozumiałem, nawigacja własna, zgłaszam Brzesko, Łososina wykonuje loty szybowcowe.
– Sierra Juliett Tango – śmiech – bez formalizmów. Kawę ci zrobimy. A w szybowce się za bardzo nie wgapiaj, bo ładne dziołchy latają. Czekamy.
Pchełkę – bo takie nadał jej imię – znalazł Janusz na Słowacji. Właściwie znaleźli ją obaj – instruktor i uczeń – niezależnie od siebie. Janusz wiedział, że Krzysiek będzie chciał mieć coś dla siebie i śledził ruch na rynku małych samolotów, a on sam od jesieni niemal codziennie otwierał witryny internetowe i w nieskończoność dopasowywał swoje chęci do możliwości. Przez ostatni rok żył w miarę oszczędnie, ale pierwsza z zabawek – germańska wyścigówka – trochę go wypłukała. Ferdynand auto – zżymał się na siebie i patrzył w parametry latających cudeniek. Jedno go zachwyciło. Spora prędkość przelotowa, duży zasięg, krótki start i lądowanie, znakomita manewrowość, tylko ta cena. Przed kolejnym lotem Janusz położył przed nim wydruk.
– To. Lepszego nie znajdziesz. Samolot dla ciebie.
– Też go widziałem – mruknął. – Cena.
Janusz zaczął się śmiać. – A obchodziła cię cena auta, kiedyś je kupował?
– No… nie – trochę było mu głupio. Janusz mógłby pomyśleć, że jest jakimś pozerem.
– To niewiele więcej on kosztuje – poklepał go po ramieniu. – Nie przejmuj się.
Krzyś składał dokumenty lotu, Janusz wpisywał meteo. – Nie przejmuj się – powtórzył. – Trochę razem wylataliśmy, trochę przegadaliśmy. Odkładasz własne marzenia, odkładasz… – umilkł na chwilę – bo jest tyle ważniejszych spraw. A potem po prostu przestajesz je odkładać, bo już nie masz gdzie ich odłożyć. Za mało czasu.
W połowie lutego Pchełka stała w hangarze. Mógłby w niej sypiać.
– Łososina Radio, Sierra Juliett Tango, widzę lotnisko.
– Sierra Juliett Tango, Łososina, kontynuuj po widoczności, zgłoś krótką ścieżkę, pas zero cztery, wiatr trzydzieści pięć stopni, osiem węzłów.
Widoczność była znakomita, sięgał wzrokiem aż po Tatry – zza mrocznego, poszarpanego krajobrazu na horyzoncie wychylały się białe masywy chmur, jakby druga górska linia tylko nie z czarnej, a z biało-błękitnej materii skalnej. Pod nim ku przodowi pagórki poprzecinane ciemnymi pasmami lasów, kolorowa składanka poletek jak pozszywany ze skrawków kawał płótna, od ciemnobrązowych do niemal żółte, z wstawkami zieleni tu i ówdzie – był przecież wrzesień, wyjątkowo ciepły w tym roku. Ostatni zakręt. Dwa szybowce w powietrzu, jeden wysoko, drugi niżej po zewnętrznej, obłoki, obłoki…
– Sierra Juliett Tango prosi o pozwolenie na lądowanie.
– Sierra Juliett Tango, możesz lądować, wiatr bez zmian.
Zamknął gaz, miał dobry wiatr z przodu, wręcz czuł, jak płynie przez powietrze, zanurza się aby zetknąć się z ziemią, pięć metrów, za chwilę powrót i radość się skończy…
– Sierra Juliett Tango przerwij lądowanie. W górę!
Nawet nie odpowiedział. Pchnął manetkę gazu, ściągnął drążek na siebie, Pchełka wyrwała w górę, odczekał odpychając nieco drążek, przeszedł do lotu poziomego, schował klapy. Popatrzył w dół, za tylną krawędź skrzydła. Nad pasem przesuwał się szybowiec.
– Sierra Juliett Tango, przejdź na krąg i ląduj. Masz zezwolenie – pauza. – Dzięki, stary.
Wylądował bez przeszkód. Marszałek postawił go na parkingu. Wysiadł, przywitał się, podziękował.
– Co to było, ten szybowiec?
– Ja wiem? Awaria chyba.
– Ktoś wie?
– Kierownik lotów. Tam – machnął ręką w kierunku budynku obok hangaru.
Przed wejściem zobaczył kolegę, z zielonogórskiego aeroklubu. Przed pięćdziesiątką, licencja od czterech lat, Cessna. W Zielonej Górze mieli rewelacyjnie wyposażone lotnisko, parę kilometrów od miasta. Nawet hotel z restauracją tam był, zresztą w nim właśnie się poznali.
– Cze, Romek.
– Cze, Krzysiek. Aleś wyrywał w górę. Żeś ty się na skrzydło nie zwalił. Nie przeciągnąłeś?
Pokręcił głową. – Ona ma naprawdę świetne parametry. Pchełka. Nawet nie zabrzęczało. Nie wiesz, o co chodziło z tym szybowcem?
– No… nie do końca – Romek się zaśmiał. – Tego… awaria. Ale dziewczyna cudo.
– Jaka dziewczyna?
– Ta z szybowca.
Wszedł do łazienki. Zamierzał opróżnić worek z moczem – w końcu ładne parę godzin lotu to było i dobrze, że nie zapomniał go zabrać. W głębi jakiś koleś w krótkich spodenkach przed lustrem palcami rozczesywał włosy. Długie – trochę się zdziwił, czarne. Obok, na podłodze, kombinezon.
– Cześć.
To była dziewczyna. Odwróciła się od lustra, spojrzała na niego i to było jak w kiepskiej westernowej scenie – oboje wyciągnęli rewolwery. Stali tak z tymi rewolwerami w rękach i patrzyli na siebie. Złotawe iskierki przebiegły po tęczówkach dziewczyny, zaczęła się uśmiechać, podniosła ręce i przeczesała mokre włosy palcami jeszcze raz. Schował swojego kolta.
– To ty?
– Co, ja?
– Ten szybowiec na pasie?
Wyglądała, jakby chciała znowu wyciągnąć rewolwer, ale rozmyśliła się. – No a jak ja, to co? Ty i tak powinieneś w jakimś domu spokojnej starości, a nie na lotnisku. Tu trzeba być sprawnym.
Nie odpowiedział. Wszedł do toalety, wylał mocz, metodycznie zmiął worek, wyrzucił do kosza. Śmiech zza drzwi. – Przerost prostaty?
– Pierdol się – mruknął.
– Nie myśl, że nie próbowałam – jeszcze głośniejszy śmiech.
Wyszedł z toalety. – Jak się połamiesz na mnie przy lądowaniu, to będziesz wiedziała, że trafiłaś na staruszka. Na razie ci się udało.
Dogoniła go na płycie. – Jak ci na imię?
– Krzysztof.
– Poproś mnie o coś – patrzyła na niego, w jej oczach gwiazdki na brązowym tle znowu zapraszały do kiepskiego westernu. Był urzeczony tymi gwiazdkami.
– Dobrze – odpowiedział. – Pójdziesz… jak ci na imię?
Uśmiechnęła się, gwiazdki zatańczyły – Amelia.
– Mela?
Podeszła bliżej, wciąż patrząc na niego. Przekroczenie przestrzeni intymnej.
– Tak.
– Pójdziesz ze mną na kolację?
– Tak – usłyszał ulgę w jej głosie, ale nie był pewien. – Mam tu samochód, poczekaj chwilę.
Jechali drogą do Bochni. Żadne z nich nic nie mówiło, Mela patrzyła na wprost – na drogę. Na ułamek sekundy odwróciła głowę, złote rybki znowu zatańczyły w tęczówkach.
– Już nie pytasz o ten bajzel na pasie?
– Nie… – zawahał się. – Możesz to zrobić jeszcze raz. Ile razy chcesz.
Patrzyła na wprost. – Dostałam biegunki. Zawsze latam w pampersie, to w końcu za każdym razem jest parę godzin. Ale tym razem… Nie wiem, jakiegoś szału dostałam, myślałam że wysiądę w powietrzu, żeby tylko pod prysznic się dostać. Przepraszam.
– Za co?
– Że dostałam sraczki – patrzyła na niego z uśmiechem, jakiego u nikogo nigdy i nigdzie nie widział. – Ale nie żałuję. Ani trochę, ty… Ani trochę, Krzyś.
Do spotkania przy następnych odcinkach – Alski