Miłość – trzeci
Miejscowość nazywała się Malmantille – kilkanaście kilometrów od obrzeży Florencji. Jechał przez delikatnie pofałdowany krajobraz, drogami na których zalegało zaschnięta ziemia po traktorach, jakieś kłącza, gałązki. Toskański krajobraz to krył się, to pojawiał, trochę nierealny w listopadowych mgłach. Malmantille pojawiło się na horyzoncie w nieco głębszym od nieba odcieniu szarości, przybliżyło, już wjeżdżał między pierwsze domostwa.
Vercelli mieszkał na obrzeżach miasteczka. Wszędzie rosły pinie, liczył je, aż dwudziestą ósmą przesłonił mur. To była ta posiadłość. Mur był wysokości około dwóch metrów, z kolczastym drutem i tłuczonym szkłem na szczycie, część jego pochodziła z przeszłych wieków, co było widoczne w brakach w tynkowaniu. Podjechał pod bramę. Dwuskrzydłowe wierzeje z blachy, też z biegnącym górą kolczastym drutem, po prawej stronie bramy wieżyczka, niczym strzelnicza, nakryta łagiernym daszkiem. Wysiadł. Wściekłe poszczekiwania zza bramy, uderzenia o blachę. Duży przycisk przy lewym skrzydle. Nacisnął.
Chwila wyczekiwania, trzask. – Si?
– Karol. Od Michela.
– Prego.
Wsiadł do samochodu. Wierzeje otworzyły się, wjechał na obszerne podwórze. Omal nie zapomniał o hamulcu bo chaos, jaki rozpościerał się wokół, był nie do opisania. Piętrzyły się skrzynie, jakieś beczki, płachty brezentu pozwijane w amorficzne kształty, sterta opon, karabin maszynowy na trójnogu, flaga nieznanej mu republiki ponad nim, w kącie podwórza… wpatrzył się uważniej. Odpustowy ołtarz z pomalowanymi na jaskrawe kolory figurami Marii i Chrystusa niemal naturalnej wielkości, otoczony wiankiem glinianych krasnali w czerwonych czapkach i każdy ze świecą. Natomiast środek podwórza był zaskakująco starannie oczyszczony, zaś naprzeciw samochodu… Niemal wstrząśnięty widokiem pandemonium w jakie wjechał, poprzednio jedynie prześliznął się wzrokiem po obrazie przed autem. Teraz spojrzał uważniej. Gospodarz, bo zapewne to on był, stał kilka metrów przed maską, w roboczej, przeciętnej odzieży – kraciasta koszula, szerokie spodnie z dżinsowego materiału, buty na grubej podeszwie. Z obu jego stron siedziały na tylnych łapach dwa pokraczne, łaciate niczym krowy psy, oba z przekrzywioną głową, oba przyglądające mu się z zainteresowaniem jakie w oczach mają dzieci, kiedy zobaczą coś niesłychanego. Opuścił szybę, wychylił głowę.
– Mogę wysiąść? – po angielsku.
– Si. The dogs will be quiet. Signor Inglese?
– Nie, Polacco.
Szeroki uśmiech. – Dzen dobre.
– Dzień dobry.
W zestawieniu ze zgromadzonym wokół arsenałem, zarówno realnym jak i metafizycznym, pistolet pod pachą wydał mu się śmieszny. Odpiął kaburę i wysiadł.
Łaciate brytany poruszyły się i wówczas poczuł obecność Hel za plecami. Gospodarz ruszył ku niemu, podał rękę.
– Vercelli, Andrea. Piękny pies. Chodźmy, pokażę panu zbiory.
Nie był pewien, czy usłyszał dobrze.
Był duży, ciemnowłosy, kędzierzawy – kawał chłopa. Mógłby być sierżantem w bitwie pod Marignan – szwajcarskim sierżantem, zarządzającym odwrót w bojowym szyku… Jego twarz, okolona czarną brodą, wyrażała pewność siebie – rodzaj dumy, takie: tu jestem, tego dokonałem. Szerokim gestem wskazał dom i poprowadził. Otworzył zbrojone drzwi, sień – kamienna posadzka, ściany z rudej cegły i na nich galeria obrazów, następne drzwi – te były przeszklone, za nimi obszerna sala i przytłumione o tej porze dnia światło płynące od sięgających podłogi weneckich okien, na bocznych ścianach półki po sufit i książki, stare książki… – Prego – gospodarz wskazał miejsce przy centralnie stojącym stole, odsunął na bok rzeźbiony czytnik pod książki. – Kawa, tak myślę.
– Z przyjemnością.
– Scusi – gospodarz wyszedł.
W porównaniu z chaosem królującym na podworcu, wewnątrz domu panował zaledwie nieporządek. Malowniczą jego ilustracją była halabarda zaczepiona toporem o jedną z górnych półek bibliotecznych, niedbale zwisająca wzdłuż grzbietów ksiąg, przecinająca styliskiem kolejne półki, niemal aż do podłogi. Piękna terakota – patrząc na nią pomyślał Karol. Rozejrzał się. Jeżeli dom, z zamurowanymi frontowymi oknami, poprzez okalający je fryz zaledwie wspominał o porządku toskańskim, to wewnątrz był ten porządek wyraźnie wyczuwalny, nawet jeśli eklektycznie. Podniósł głowę – sklepienie sali było lunetowe. Drzwi w obu ścianach bibliotecznych obiegał ozdobny architraw, zaś za weneckimi oknami przed nim rozpościerało się atrium, domknięte z dwóch boków kolumnadą z podcieniami, na trzecim z nich – na wprost – otwarte na ogród, teraz z krzewami i drzewkami w odcieniach szarości. Cóż – w takim razie – oznaczał fanatyczny wręcz chaos u wejścia?
– Niechęć – objaśnił go signor Vercelli w trakcie rozmowy. – Niechęć do żywych. Mnie interesują zeszli.
Tak powiedział: nie zmarli, a zeszli.
Vercelli wniósł na tacy kawę, wodę, drobne ciasteczka, migdały. Przesunął czytnik jeszcze raz, usiadł naprzeciwko. Uśmiechnął się i był to uśmiech dziecięcy – takie odniósł wrażenie – w jakiś sposób łączący się ze spojrzeniem psów na jego widok.
– Nuty? – zapytał, z tym samym uśmiechem. – Kawa, proszę.
– Tak – sięgnął po filiżankę. Przez chwilę zastanawiał się, czy powiedzieć mu, że Nadar nie żyje.
– Gesualdo? Il principe?
– Tak.
Vercelli podniósł się. – Trochę to potrwa. Proszę częstować się, póki co. Biblioteką też.
Został sam. Pił kawę, doskonałą, łagodził wodą jej drażniący gardło smak, pogryzał migdały, rozglądał się. Wstał, podszedł do półek, zajrzał za stylisko halabardy. Obok dostojnych tomów kilka kartonów, kartoników może. Klejnoty w szkatułkach trzymać – pomyślał. Wyjął dwa z wierzchu, przeniósł na stół, otworzył pierwszy i wstrzymał oddech. „Shake – speares sonnets. Neuer before imprinted”. Pierwsze wydanie sonetów Shakespeare’a, z 1609 roku. Perła, w każdej koronie. Otworzył, starając się nie uszkodzić kartek i nagle przypomniał sobie wersy:
O, teach me how to make mine own excuse!
Or, at the least, his refuge let me find…
Zamknął tomik, patrzył na okładkę. Znał ten fragment, napotkał go jeszcze w studenckich czasach. Półgłosem zaczął recytować, zaskoczony, że pamięta tak dobrze.
O! Znajdź wymówkę mi przed tym występkiem
Lub mi ucieczkę jaką daj wyszukać
Choć pokalana krew owym postępkiem,
Nic niewinności umysłu nie zbruka,
Nikt go nie zgwałcił, nigdy on nie szukał
Związków plugawych, jest wierny czystości,
Choć nadal w lochu swym zatrutym gości.
Dwa czy trzy razy zjawił się ten wiersz w jego życiu. Niegdyś skłonił go do zapomnienia. Czy wówczas kochał, aż tak? Czy dzisiaj zrobiłby w tamtej sytuacji to samo? Zastanowił się – nie, chyba nie, tamta dziewczyna nie była tego warta. Raczej o niej należało od razu zapomnieć niż później postępki wybaczać i zapominać. A czy dzisiaj, gdyby z Karoliną wróciła treść tego wiersza? Jeśli wróci, on zapomni i wybaczy – wiedział o tym. Kochał aż tak. A po latach, jak odpowie na to pytanie? Nie, nie żałowałby nigdy – wiedział to. Karolina była unique. Złożył kartonik, otworzył następny i znowu wstrzymał oddech. Comedia famosa, La vida es sueño, De D. Pedro Calderon de la Barca. Persona que hablan en ella… La lengua castellana – ten dawny, najpiękniejszy, dzisiaj przysypany przez idioma español – hiszpański szybki i gubiący spółgłoski. Ostrożnie odwracając kartki poszukał daty. Madrid 1640. La vida es sueño – życie jest snem. Zamknął i ten kartonik, oba odłożył na półkę. Za weneckimi oknami zapadał mglisty zmrok, powiewy wiatru budziły fantasmagoryczne cienie.
Wrócił signor Vercelli. Przebrany w bardziej domowy strój, niósł przed sobą wiklinowy kosz.
– Oto jest – powiedział. Jego angielszczyzna z włoskim zaśpiewem wymagała uwagi. – Długo, ale musiałem karmić psy jeszcze – postawił kosz obok stołu.
Karol patrzył zaskoczony. – Co to jest?
– Il principe da Venosa – odparł Vercelli. – To zawiła historia i sam jej trochę nie rozumiem, ale… taka ona jest – zakończył sentencjonalnie.
Karol sięgnął do kosza.
Madrygały, same madrygały. Większość zniszczona, podarta, pokreślona, rękopisy zawierające fragmenty jedynie, rękopisy niedokończone, wreszcie niektóre w całości, przepisane na czysto, wycyzelowane w nutach i literach. W tytułach powtarzało się jedno słowo: Inferno. Nie znał włoskiego, ale rytmika nadpisanych nad pięcioliniami wierszy wydawała mu się znajoma. – Caina attende chi a vita ci spense – przeczytał półgłosem. Podniósł głowę, spojrzał pytająco na Vercellego.
– Francesca da Rimini. Dante Alighieri. La Divina Comedia.
– Co on zamierzał?
Vercelli wzruszył ramionami, napił się kawy. Zaszczekał pies. – Nie wiem. Może zamierzał całą wyśpiewać, cały swój ból – szukał słowa – upiorny, zapewne… Zabił ich, ją i jego, czy też kazał zabić. W każdym razie patrzył na ich śmierć. Jak Malatesta… a Malatesta zrobił coś jeszcze straszniejszego, bo nie tylko żonę zabił, ale i brata. A il principe da Venosa własnoręcznie podobno tylko żonę. Dlatego myślę, że chciał całą… – myślał, wahał się – całą komedię.
– Boską Komedię?
– Tak sądzę, signor. Choć może tylko Piekło w całości. Do siedemnastej pieśni komponował chronologicznie, potem są kompozycje chaotycznie rozrzucone. Po wszystkich trzech częściach.
– Boskiej Komedii? Dantego?
– Tak.
– Przecież to szalone.
Vercelli uśmiechnął się. – Nie aż tak. Po pierwsze, szalony był już wcześniej, wystarczy posłuchać madrygałów sprzed tysiąc pięćset dziewięćdziesiątego. Po drugie, „Boska Komedia” była już napisana i nie musiał prosić przyjaciół o wiersze. Z Tassem był zaprzyjaźniony, prawda, ale do których jego utworów miał komponować? Do „Jerozolimy wyzwolonej”, siebie widząc w Rinaldzie, a ją w Armidzie? Że niby Maria go zaczarowała? „Boska Komedia” była lepsza, była gotowa i trzeba było ją tylko zaśpiewać. Stałby się drugim Dantem, nawet jeśli w cieniu pierwszego, ale jakim! Stałby się tym, który ją wyśpiewał. Sława murowana. Poza tym… może to była przemożna potrzeba? Jeśli zrobi się coś aż tak przerażającego, może potem budzi się potrzeba, konieczność zrobienia czegoś pięknego? Dobro to nie piękno, signor – spojrzał spod oka – i jeśli patrzeć na uczynki i słuchać madrygałów, to pomiędzy nimi jest przepaść. Ale trochę ulgi? Wina?
– Jedno drugiego nie wykluczało – odpowiedział Karol. – I nie wykluczyło, stąd może wybór „Boskiej komedii”. Nie, dziękuję, auto. Mam we Florencji zamówiony hotel, chcę jutro odwiedzić kilka miejsc.
– Niech pan śpi tutaj, zapraszam. Warunki są… renesansowe, ale takie jest i wino. Punkt widzenia i tak dalej. Napijemy się?
Karol wstał. – Sięgnąłem do pańskiej biblioteki. Zawiera okazy… niesłychanie cenne. Po co panu trzymać pierwodruki?
– Po to samo, po co panu odwiedzać różne miejsca w Florencji. Ja nigdzie nie muszę chodzić. Mam ich wszystkich tutaj – uśmiechnął się i wypowiedział tamto zdanie. O tych, którzy zeszli.
– Dobrze, napijmy się zatem. Dziękuję za zaproszenie – zawahał się. – Czuję się wyróżniony.
Vercelli wyszedł.
Wrócił z dwoma zakurzonymi, pękatymi butelkami i kielichami. – Chianti. Najlepsze, bo toskańskie. Siedmioletnie, signor. Pamiętam winogrona z tamtego roku, pełne słońca jak skowronki nieba. Wyjdziemy stąd ze śpiewem. Na imię mam Andrea, jeśli mogę złożyć propozycję – zręcznie odkorkował butelkę, nalał.
– Karol, z przyjemnością – odpowiedział, trochę zaskoczony. Napił się. Wino było doskonałe.
Andrea spojrzał na niego spod oka. – To podobieństwo w podejściu… do świata, niech będzie. Obaj jesteśmy ostrożni. Bezmiernie, że tak powiem.
Karol uśmiechnął się, ale nic nie odpowiedział. Andrea składał manuskrypty.
– Teraz ci opowiem, skąd mam ten kosz. Albo… – zastanowił się. – Albo jeszcze nie. Dodajmy aurę tej opowieści. Właściwy obraz. Napijmy się jeszcze.
Napełnił oba kielichy po brzegi, uniósł swój z gestem pozdrowienia. Wypili duszkiem, Andrea wstał i zakrzątnął się. Z sąsiedniego pomieszczenia wyniósł sztalugi, ustawił je naprzeciwko drzwi, frontem do biblioteki. W pewnej odległości umieścił dwa reflektory na krótkich statywach, zapalił je, zgasił pozostałe światła. Szerokie, dwuskrzydłowe i przeszklone drzwi rozbłysły głęboką, pełną czernią. – Poczekaj – powiedział i wyszedł. Jeszcze cofnął się, aby zapalić świece w lichtarzu stojącym w głębi stołu. Cienie zaczęły swój taniec.
Wrócił niosąc w obu rękach prostokąt zasłonięty płachtą materii. Enigma, mogąca być obrazem. Karol pochylił się ku butelce, nalał, Andrea ustawiał obraz na sztalugach. Karol wypił, z rosnącą siłą czuł alkohol w sobie, we krwi, patrzył na prostokąt zasłonięty materią i bezdenną czerń wokół niego, czekał. Andrea krzątał się,krążył, spojrzał w końcu w jego kierunku. – Zaczynamy?
– Proszę.
Andrea ściągnął płachtę z obrazu.
Powtarzające się odbicie księżyca w uciekających skróconą perspektywą oknach to pierwsze, co rzucało się w oczy. Krwistoczerwonego w pierwszych, żarzącego się zaledwie niczym wypalona bryłka żużlu w ostatnich. A wszystkie te księżyce jak wianek oczu wpatrzonych w zbrodnię. Brudnoczerwona poświata od dołu przy lewej krawędzi i padające stamtąd pojedyncze iskry – jakby ktoś tam, już poza obrazem, trzymał pochodnię. Przed nią unurzana w krwistej czerni nocna scena przed palazzo. Pachołek po przeciwnej stronie trzymał pochodnię w lewej ręce, na głowie miał łódkowaty hełm odbijający płomień, prawą ręką obejmował lufę muszkietu, kolbą opartego o bruk placu czy też ulicy. Na lewo od pachołka obramiony balustradą podest, kamienne schody ku brukowi, za podestem otwarte odrzwia i ciemność w głębi. I teraz na lewo tamte, surrealistyczne księżyce w granatowych oknach, gasnące w ostatnich niczym wypalone węgle. Oczy.
Na podeście mężczyzna stężały w pozie pełnej furii, unoszący się na palcach, z ciałem wygiętym ku przodowi i wyciągniętą przed siebie prawą ręką ze sztyletem, o szlachetnej, pociągłej twarzy na której oczy były zamknięte, a usta zmrożone w sardonicznym wygięciu, odziany w buty o wysokich do kolan cholewach, krótkie, bufiaste spodnie i otwarty kaftan z szamerunkiem z przodu. Ostrze sztyletu jarzyło się ponurą bielą między plamami zakrzepłej na nim krwi.
Na schodach… na schodach zwłoki – zapewne. Dwojga. Mężczyzna w rozpiętym kaftanie – być może rozdartym strzałem, bo jego pierś była strzaskana, z resztkami kości wystającymi z krwistoczerwonej masy, niżej bez odzieży, z drugą krwistą plamą w podbrzuszu i śmiertelnie bladymi nogami, nienaturalnie wygiętymi. Stopa lewej dotykała podestu. Wygięta w tył głowa z otwartymi jak wrota ustami zsuwała się z ostatniego stopnia schodów na bruk.
Kobieta również leżała głową w dół i również była niekompletnie odziana. Kształtne, pełne i bezkrwiście białe piersi wynurzały się z bielizny, reszta ciała była równie biała, ze strzępami krwi wokół rany na brzuchu, rozprutym strzałem, z nogami rozrzuconymi, przekrytymi do połowy ud szczątkiem splamionego krwią woalu i trójkątem łona prześwitującym spod niego – ono również wydawało się splamione, czy też wilgotne. Głowa na ostatnich stopniach, odchylona podobnie jak głowa mężczyzny, z chaosem blond loków wokół twarzy, wpółotwartymi ustami z których lejąca się struga krwi już zakrzepła, z szyją przeciętą poprzecznie i rozchylającą się jak drugie usta raną, z której krew ściekała na ostatni stopień schodów.
Karol zamknął oczy. Pod powiekami miał cień – bo był jeszcze cień – mężczyzny stojącego na podeście, cień jak mara z upiornego snu padający na ścianę budynku, wyginający się na niej, niemal wyginający ją siłą swojej furii.
– Miłość nas śmiercią położyła w grobie – powiedział. Sięgnął po butelkę. Nie wiedział, skąd znał ten wers. Ani nie wiedział, skąd wiedział, że pochodzi z „Boskiej Komedii”.
– Ale to nie Francesca da Rimini. To Maria d’Avalos. Nalej mi też, proszę.
Napili się oboje.
– Morderca niechaj Kainy się lęka – dopowiedział półgłosem Andrea.
– Kto to namalował?
Andrea usiadł przy stole. – Obraz jest datowany. Na rok tysiąc sześćset siódmy – napił się jeszcze raz, wierzchem dłoni otarł usta. – Natomiast nie ma sygnatury, bo została ona zatarta. Mam trochę sprzętu i znajomych, płótno było skanowane ultrasonograficznie i rentgenowsko. Pewne podejrzenia mam, ale to tylko podejrzenia. Natomiast dlaczego zatarto sygnaturę? – pokiwał głową. – Może sam malarz to zrobił, przerażony tym, co namalował? I czy ktoś to dzieło zamówił, czy też artysta namalował je zafascynowany ponurą historią sprzed lat? Zapewne malował w Neapolu, a przynajmniej dokładnie poznał miejsce zbrodni, bo jest to fronton neapolitańskiego Palazzo Sansevero, rodowego pałacu księcia. To jest ten podest i te schody. Tam leżały zwłoki kochanków.
– Kolorystycznie pachnie Caravaggiem – Karol starał się mówić spokojnie – ale on jest niezbyt dbały o tło. Zaś tutaj ktoś dołożył niemałej pracy, aby drugi plan podnosił grozę pierwszego.
– Caravaggio byłby się zgadzał – Andrea wstał, sięgnął po drugą butelkę i korkociąg. – Akurat wtedy tworzył w Neapolu. Pasuje jeszcze Guido Reni, no i Battisello Caracciolo. Wszyscy trzej wówczas tam tworzyli. Inni raczej w grę nie wchodzą, obraz jest zbyt mistrzowski. Ktoś z jej lub jego rodziny mógł go zamówić, na wieczną rzeczy pamiątkę – zakończył sentencjonalnie i rozlał wino do kielichów.
– Jego?
– Napijmy się – zaproponował Andrea. – Niechętnie patrzę na ten obraz, wzbudza dziwne uczucia. Jakby żył, jakby to się działo naprawdę, w tej upiornej atmosferze. D’Avalos to dobry ród i bogaty, a d’Andria jeszcze lepszy. On był d’Andria. Neapolitańska arystokracja. A spójrz, Carlo – wskazał obraz – pomarli jak ostatni z ostatnich.
– Kiedy tym żyjesz, wszystko ci jedno – mruknął Karol. – Napijmy się.
Druga butelka była otwarta. Coraz bardziej czuł, że Karoliny nie ma. Bolało, jakby ktoś wbijał mu gwóźdź w serce. Zdawał sobie sprawę, że nie powinien dzwonić. Mógłby powiedzieć zbyt wiele, mógłby usłyszeć Michela zbyt blisko, mógłby wreszcie nic nie usłyszeć poza pustym buczeniem aparatu.
– To chyba nie był żaden z nich.
– Dlaczego? – Andrea przyglądał się wnętrzu kielicha.
– To nie jest jego tło, Caravaggia. A tamci dwaj? Reni jest statyczny, Caracciolo powierzchowny.
– Tło – mruknął Andrea. – Malował i mury, i okna. Werniksu jest jak na niego za dużo, fakt. A wiesz – ożywił się – o kim jeszcze myślałem?
– No?
– Han van Meegeren – sięgnął po butelkę i napełnił kielichy.
– Ten fałszerz?
– Tak. On korzystał z płócien Caravaggia. Napijmy się.
Karol przełknął, odstawił kielich. – Może? W jego wypadku zawodziło wszystko, zdaje się. Nawet analiza chemiczna farb nic nie dawała. Ale on malował na sprzedaż. Ten albo był zamówiony, albo jest przerażającą fantazją, stworzoną tylko dla zaspokojenia wyobraźni.
– Niekoniecznie zdrowej. On ma siłę…
– Grünewald – powiedział nagle Karol. – Ołtarz z Isenheim.
Zapadła cisza. Wiatr szeleścił za oknami.
– No… – Antonio odstawił kielich – śmiałe to. Tam jest niesłychane cierpienie. Tutaj okrucieństwo. A wiesz, jest taki Caravaggio. Judyta odcinająca głowę Holofernesowi, jakoś tak. Ona mu ją odrzyna jak jakiemuś zwierzęciu rzeźnemu. Sardoniczny uśmiech, napięte mięśnie ramienia, ręka trzymająca w pewnym chwycie krótki miecz przerzynający szyję, z której tryska krew. Otwarta, czarna czeluść ust Holofernesa i białka jego martwych oczu. Druga ręka Judyty odciągająca jego głowę za włosy, dla łatwiejszego prowadzenia ostrza. I rana, w której to ostrze się porusza, wyraźnie do przodu. Anatomicznie upiorna. Maestro kunsztownie oddał przerżnięte tkanki. Trochę ta maniera Grünewalda rzeczywiście przypomina. Dosłowność zbrodni, dosłowność okrucieństwa, dosłowność cierpienia. Anatomiczna.
– Masz jakąś cenę? – Karol napił się znowu i odstawił pusty kielich.
Antonio rozlał resztę z butelki. – Przyniosę jeszcze jedną.
Wyszedł, Karol patrzył na obraz nabierający pod jego wzrokiem coraz większej głębi. Stał teraz na mrocznym, brukowanym placu, trzymał w prawej ręce pochodnię, patrzył na księcia i leżące na schodach trupy. Il principe śmiał się, jego śmiech chwilami przechodził w rżenie – upiorne w tej scenerii. Poruszył pochodnią, ta sypnęła iskrami. Ktoś za nim uderzył w bruk. – Co z tobą? – usłyszał głos Antonia. Przebudził się.
Rękopisy i obraz, kilka obrazów właściwie, z których ten jeden posiadał ową mostruosité – potworność, właściwą dziełom unikalnym, wszystko to Andrea Vercelli wydobył własnoręcznie ze schowka w Gesualdo – mieścinie w której stał rodowy zamek da Venosów i w którym schronił się książę Gesualdo po dokonaniu podwójnego morderstwa, w którym następnie oszalał i wyciął siekierą cały las wokół zamku. Był bezkarny – był zbyt wielkim arystokratą aby go sądzić i wiedział o tym. Jedyne co mu groziło, to zemsta członków obu rodów i zemsta własnej wyobraźni – właśnie ta ostatnia go dopadła. W tyluletnich zamkach remont trwa właściwie w permanencji, robotnicy, nawet jeśli pracują kielnią, na podorędziu mają dalmierze laserowe i jednemu z nich zdało się, że między oknami na piętrze zamku odległość na zewnątrz jest jakby większa aniżeli wewnątrz – od okna do ceglanego muru dzielącego dwie komnaty, z jednej i z drugiej jego strony. Wedle dalmierza brakowało metra z hakiem, co importowany spod Florencji czeladnik sprawdził stalowym prętem. Po stalowym pręcie pojawiła się sonda z kamerą, do nabycia w dowolnym sklepie z nowoczesnym hardwarem i tak powstał dylemat. Bo nie był to skarb: jakieś kosze z papierami, rulony – na złoto to nie wyglądało. Andrea pracował podobnie jak Karol, we właściwych kręgach był znany jako kolekcjoner na tyle ekscentryczny, że dobrze płaci. Czeladnik umówił się z szefem firmy, że sztukaterię w komnatach cyzelować będzie w weekendy i przyszedł z ojcem do Andrei – a ojca Andrea znał. No i pojechali na weekend do Gesualdo, kończyć sztukaterie. Kosze we wnęce były dwa, obrazów kilka i nic więcej. Całość zachowała się doskonale – mur był porowaty i przepuszczał powietrze. Czeladnik hardo zażądał ośmiu tysięcy euro, po czym dostał w łeb od ojca, który Andreę przeprosił, bo nie mógł wiedzieć, że płodzi prostaka, który nie wie, jak się przed wielkim panem zachować. A Andrea zapłacił, bo wiedział, co robi – cokolwiek ktoś gdzieś wygrzebie, przyjdzie najpierw do niego. Rozstali się niesłychanie kontenci, po czym Andrea wrócił do domu i rozpoczął eksplorację. Było to w ubiegłym roku i było dość czasu aby Andrea zasygnalizował znalezisko Nadarowi, ten Michelowi, a Michel Karolowi. W środowisku pewnych odkryć nie sprzedawało się profanom, chyba że po latach.
– Masz jakąś cenę?
Andrea zadumał się. – Oba kosze, ten… obraz i jeszcze jeden z tych czterech, które zostały, no… – myślał. – Siedemdziesiąt tysięcy, powiedzmy.
– Psy?
– Nie tkną cię.
Karol wyszedł. Wrócił po chwili, z sakwojażem. Z niego wydobył skórzany neseserek, z neseserka dziesięć paczek banknotów. Napił się wina. Do neseserka schował cztery, resztę zostawił na stole. – Liczysz?
– Jutro. Pięć jeszcze dołożysz.
– Nie – wiedział, że nie dołoży.
Andrea zaśmiał się. – Zobaczymy. Chodźmy spać.
Zasypiał w puchu. Renesansowe łoże z baldachimem oferowało wygody, o których nawet możni tego świata dawno zapomnieli, zaś łazienka była całkiem zwyczajna, jeśli by pominąć alabastrową figurę nagiej Betsabe z dzbanem na ramieniu. Z dzbana lała się woda i to był natrysk. Pod zamkniętymi powiekami widział Karolinę kochającą się z Michelem.
Alski