Podróż (39) – Szachy (11/1a)
Karolina zaśmiała się cicho. – On to tak uzasadnia. Uważa za absolutnie niezbędne znowu spotkać się z matką Filipa. Jest to twoja była żona, gdybyś zapomniał. W związku z tym absolutnie niezbędnym spotkaniem zamówił chambre separée w… – wyszeptała mu nazwę na ucho.
– Nie – spojrzał na nią zdumiony. – Drożej już nie można. Skąd wiesz?
– Spółdzielnia ucho – zrobiła niewinną minę. – Znam kierownika sali. Zagrasz z tatą w szachy?
– Zagram. I nie będę się podkładał.
– I bez tego ci dołoży. Tato jest najlepszy. Coś wymyśli, zobaczysz.
Był niższy od Roberta, równie szczupły, z wyraźnie zaznaczonym nieco kpiącym błyskiem w oku, znanym z telewizyjnych migawek. Publicznie pokazywał się rzadko, ale niemal za każdym razem pozostawał w pamięci jako niezrównany szermierz słowa, z wykwintną elegancją dobijający przeciwnika kolejnym bon-motem. Ubrany po domowemu, przejął Roberta z rąk gosposi, wprowadził do obszernej, z prostotą urządzonej biblioteki, zaproponował kawę, koniak. Wyciągnął rękę jeszcze raz.
– Mariusz. Mówmy sobie po imieniu, docencie. Możemy sobie pozwolić na dyskretne wyprzedzenie faktów. Moja opinia o córce jest nie przesadna, ale jestem z niej dumny.
– Robert – uścisnął wyciągniętą rękę. – Moja opinia o synu jest zapewne przesadna, a czy jestem z niego dumny? Skoro planujemy ten ślub to chyba powinienem?
– Przesadna z powodu tego przeszczepu?
Robert skinął głową.
– Zapomnieliśmy o Kancie. Ale siadajmy – Mariusz wskazał fotele. – Kawa zaraz będzie. Koniak? Whisky?
– Koniak. Po tych filmowych scenach pod przedszkolem jeżdżę więcej taksówkami – zaśmiał się Robert. – Żałuje, że wcześniej tego nie zrobiłem. A imperatyw? Uwikłany we wszystkich Freudów? To prawie cud, że się wynurzył.
– Wypijmy – Mariusz myślał chwilę. – Freud jest wygodnym antagonizmem. Wpadasz w niego jak w kanapę psychoanalityka. A życie wymaga pionu. Najprościej jest uznać, że tak wypada. Rodzaj przyzwoitości. Nie przypomnimy sobie jej już, ale może ponownie wyłoni się z tego przerażającego hedonizmu wokół nas. Po raz drugi, bo za pierwszym razem przegrała z kretesem. Po co było pisać „Poza zasadą przyjemności”? Jak można być aż tak prymitywnie egotycznym?
– Nie jesteśmy zbyt surowi dla naszych dzieci?
– Nie. To nawet nie są wymagania. To są oczekiwania. Wyłącznie. Szachy?
Po kilkudziesięciu ruchach Robert zastanawiał się, czy się nie poddać. To było morderstwo na raty. Mariusz polował na niego jak wilk. W pierwszych ruchach miał jeszcze nadzieję na rozwinięcie bitwy, konfliktu, a niechby i bijatyki na skraju drogi, ale Mariusz szybko wyprowadził go z błędu. Pożerał piony i figury jak głodomór, spragniony smaku świeżego mięsa czy chleba – wszystko jedno. Robert gubił się coraz bardziej, próbował obrony w rozmaitych wariantach, ale i rozwinąć obrony nie bardzo już było czym. Straty Mariusza niewiele zresztą były mniejsze, ale to on był w natarciu. Wówczas wykonał absurdalny ruch koniem – przez ułamek sekundy wydawało mu się, że ten koń w tym miejscu będzie jak tamtych kilkuset pod Termopilami. Mariusz patrzył dłuższą chwilę. Najpierw na szachownicę, potem na Roberta, potem jeszcze raz na szachownicę.
– Remis?
Teraz Robert wpatrzył się w szachownicę. On sam już w żadnym wypadku nie wygra, ale ten koń, oflankowany resztkami armii czarnych… Mariusz też nie wygra – dotarło do niego co zrobił, w błysku intuicji stawiając konia w tym miejscu.
– Remis.
– Dobry jesteś – Mariusz popatrzył na niego spod oka. – Ale dopiero zagrożony. Dobrze się bawisz, dopóki nie grozi ci egzekucja. Grałeś z moją córką?
– Grałem.
– Jej nawet egzekucja nie przeraża. Czasami jest to w niej przemożna ciekawość, w jaki sposób przegra.
– Wiem – Robert sięgnął po kieliszek. – Napijmy się. Następnym razem od otwarcia będę widział, jak stoję pod ścianą.
– Może być ciekawie – zauważył Mariusz. – A zagramy z pewnością. Ale – zaśmiał się – revenons a nos moutons. Mam coś dla ciebie.
Podczas gry rozmawiali oszczędnie i poza sygnałami Roberta, że jest sytuacją zaniepokojony i Mariusza, że ma pewne wiadomości, nie przekazali sobie nic innego. Teraz Mariusz zaczął mówić. Z namysłem.
– Jeżeli decydujesz o pieniądzach w skali makro, decydujesz właściwie o wszystkim. Rząd jest zawsze gorzej wyedukowany. Jeśli rząd chce wydać pieniądze na coś jemu wygodnego, a nie ma obecnie rządów, które nie byłyby populistyczne… Jeżeli chce je wydać, zawsze możesz tak zakręcić, żeby to, co chce rząd, rozwalało bilans. Na ominięcie tego jest sposób, oczywiście. Brać do rządu ekonomistów, bo punkt widzenia i tak dalej… Ale ci najlepsi zawsze podziękują. Nie żebym sobie pochlebiał, w końcu też dałem się niedawno skusić, ale tylko niezależna pozycja najlepiej przygotowanych gwarantuje jaką taką trwałość państwa. Rząd by zagarnął wszystko, a tacy jak ja muszą stale pamiętać, że po aktualnym rządzie przyjdzie następny. A jeśli wybiegasz dalej w przyszłość, musisz być szerzej osadzony w dniu dzisiejszym, wiedzieć więcej, znać więcej ludzi, mieć dostęp do większej ilości dokumentów i to tych znaczących. Bo większość tego, co utajniają służby, jest niewiele warta. Przepraszam cię za ten przydługi wstęp, ale musiałem się jakoś uzasadnić. Uzasadnić, że się dowiedziałem. Przesadnie trudne zresztą to nie było.
– Nie wiesz wszystkiego – Robert był zaskoczony. – Myślałem, że…
Zapadła cisza. Mariusz patrzył na Roberta z enigmatycznym uśmiechem. – Wcale nie musiałem wiedzieć wszystkiego, wystarczyły nazwiska i to, co powiedziała mi Karolina. Ta twoja bakteria jest dość znana w środowiskach, które raczej pozostają w ukryciu. Tylko znana inaczej, niż to sobie wyobrażałeś, a nawet inaczej, niż wyobrażałem to sobie ja. Attaché pewnej ambasady i nie tej, którą można byłoby mieć na myśli, wyjaśnił mi to dokładnie. W kraju, o którym myślimy, równowaga pomiędzy ośrodkami decyzyjnymi jest na tyle niepewna, że nawet jeśli każdy chciałby być wyłącznym dysponentem wiedzy o twoim masowym mordercy, panicznie obawia się jednocześnie, że któryś z przeciwnych decydentów wejdzie w jej posiadanie. Oni zdecydowanie wolą pilnować ciebie, żeby nic ci się nie stało, niż organizować akcje rodem z sensacyjnych filmów. Zostało sprawdzone, że tej bakterii nigdzie nie ma. Ale istnieją mocne domniemania, że jednak była. Mogłeś ją schować, mogłeś ją zniszczyć, mogłeś pozostawić sobie przepis. Jeden z twoich kolegów złożył raport z rozmowy z tobą, w którym jest informacja o przygotowanych przez ciebie listach do prasy, do uruchomienia w określonych sytuacjach. To dobry krok i podejrzewam, że ten raport to twoja inicjatywa. W końcu nikt nie będzie przeszukiwał wszystkich podejrzanych komputerów, bo jest ich po prostu za dużo. Poza tym, oni wiedzą, że umiesz myśleć i że podejrzane komputery są mało prawdopodobne. A mniej podejrzanych są tysiące. Podsumowując, z ich punktu widzenia masz być absolutnie bezpieczny. Ty, twoja rodzina, współpracownicy. W ten sposób uzyskują jaką taką pewność, że małpa brzytwy do ręki nie dostanie – Mariusz sięgnął po kieliszek. – Napijmy się. Aha, możesz palić.
Robert wypił, wyciągnął papierosy. – W takim razie w tej staranowanej terenówce siedział ktoś spoza układu.
– A żebyś wiedział – Mariusz roześmiał się cicho. – Ta akcja wszystkich kompletnie zaskoczyła, jej… prymitywna brutalność. Wcale często zresztą skuteczna. Tak nawiasem, narzucone przez ciebie rozwiązanie zostało ocenione jako wysoce profesjonalne. Możesz się nie martwić, dostaniesz odszkodowanie. A jak twoja żona? I Melania?
– Depresja. Ale z coraz lepszymi perspektywami. A Mela? – zaczął się śmiać. – Mela opowiada, jak trolle próbowały ją porwać, ale Obert wszystkie trolle pokonał! Znowu uzbierałem trochę punktów. Ale wracając do… czyżby tradycyjni wrogowie naszych przyjaciół?
– Wiele na to wskazuje. Konsekwencją tej akcji jest podwyższona ochrona w waszym otoczeniu. Być może również jakieś sygnały skierowane do tego, kto wsadził palce między drzwi, ale o tym na razie nic nie wiem. Nie sądzę, aby obecnie cokolwiek wam groziło, a będę się tej historii nadal dyskretnie przyglądał.
Robert wstał. – Nie wiem, jak ci dziękować.
– Jesteśmy już niemal rodziną – Mariusz też się podniósł. – Joanna… – zawahał się – twoja eks nader pochlebnie się o tobie wyrażała. Wybacz bezceremonialność, ale tylko utwierdziłem w sobie jej opinię. Przy odrobinie wysiłku ze strony każdego z nas możemy zostać niezłymi przyjaciółmi.
– Hm… – Robert spojrzał z błyskiem w oku. – Karolina mi o tobie całej prawdy nie powiedziała.
– Tak?
– Ty nie jesteś dobry. Ty jesteś lepszy.
Zawiózł Melę do przedszkola, po raz pierwszy od gangsterki pod nim, przechodzącej już w stadium legendy o herosie i reszcie świata przeciwko niemu. Mela grzecznie trzymała go za rękę kiedy szli do szatni między wpatrującymi się w nich dzieciakami i rodzicami – jakby Mel Gibson z córunią wpadł z wizytą w przerwie na planie kolejnego sequela „Zabójczej broni”. Trzymała grzecznie, ale darła nosa nieziemsko i kiedy całe to towarzystwo maluchów rzuciło się na nich aby potarmosić, a choćby i dotknąć bohatera, wyciągnęła ręce do góry, a kiedy on ją podniósł i posadził sobie na ramieniu, pozostała z rękami rozpostartymi w literę V i zaczęła wrzeszczeć. Ale scena!
– Będzie pan musiał kiedyś przyjść i o wszystkim opowiedzieć – sympatyczna wychowawczyni dotknęła palcem jego piersi. Mówiła głośno, inaczej się nie dało. – Dzieci nie dadzą panu spokoju.
– Dobrze! – odpowiedział, też głośno. – Mela, kochanie. Przestań wrzeszczeć. Już wygraliśmy. Umówimy się – to znowu do wychowawczyni.
Wyściskał się z Melą na do widzenia i uciekł. Jadąc do instytutu pomyślał, że tego, co mu się w życiu zdarzyło, starczyło by i na parę osób.
Prace nad zmodyfikowaną pałeczką okrężnicy zostały wznowione. W przyszłym tygodniu wyhodowany przez nich szczep miał wejść w poszerzone próby – wstępne wyniki wyglądały zachęcająco. Kiedy po wykładzie pił kawę i przeglądał tabele z wczorajszego dnia, zajrzała Urszula. – Szef cię prosi, za pół godziny.
Henryk nie był sam. Jeszcze dwie osoby były w gabinecie, kobieta i mężczyzna. Powściągliwi w zachowaniu, otwarte laptopy, równo ułożone dokumenty, profesjonalne uśmiechy.
– Państwo reprezentują… – Henryk wymienił nazwę dużej firmy farmaceutycznej. – Wyrażają ochotę współpracy nad naszym głównym tematem.
Podali sobie ręce.
– W terapii preparatami biologicznymi firma dostrzega dla siebie kolejny obszar działania – zaczęła kobieta. – Niezależnie od wartości metody, bez wątpienia wyższej od tradycyjnych, opartych o preparaty chemiczne, z marketingowego punktu widzenia wejście w ten obszar to dla nas wzrost prestiżu, bo wchodzimy w światową elitę firm, a przede wszystkim perspektywa znaczącego zysku. Chcielibyśmy uzyskanie tego zysku przyspieszyć.
Proponowane dofinansowanie było potężne. Pozwalało na stworzenie kilku dodatkowych stanowisk, ich pełne usprzętowienie, tworzyło możliwości zatrudnienia kolejnych osób z wyższego personelu i dodatkowych techników.
– Nie możliwości, a konieczność – uzupełnił mężczyzna. – Jesteście państwo na pozycji lidera, ale kilka ośrodków zabiera się właśnie za to samo. Chcemy tempa, chcemy być pierwsi.
Goście wychodzili po blisko dwóch godzinach. Henryk i Robert zostali sami.
– No? – uśmiech profesora był jednoznaczny. – Szczęściarze z nas.
– Do roboty – podsumował Robert. – Dzielimy się?
– Ja jeszcze dzisiaj zacznę planować z szefem konserwatorów. Tobie zostawiam zatrudnienie.
Robert wyciągnął telefon. – Konferencja o drugiej – powiedział. – Projekt nam się rozrasta.
Urszula patrzyła na notatki. – Trzeba zwiększyć zatrudnienie o jakieś… A gdzie ty upchniesz tych wszystkich ludzi, te wszystkie stanowiska? – podniosła głowę. – I jeszcze jedno. Ja już teraz czasami gubię się w planowaniu dla poszczególnych pracowni. A ty chcesz to jeszcze bardziej rozbudować. I najlepiej od zaraz.
– Profesor pracuje nad planem z konserwatorami. Jak to rozmieścić i tak dalej. Na pierwszym piętrze mamy dwa pomieszczenia magazynowe, mało wykorzystywane. To tak na przykład. Ty tylko znajdź brakujących techników. A potrzebujesz kogoś do pomocy, to sobie dobierz.
– Tak? – patrzyła na niego. – I nie będziesz się wtrącał?
Wzruszył ramionami. – Praca ma iść. To nie jest klub towarzyski. To instytut.
W domu Helena i Karolina siedziały nad stolikiem. Helena tyłem, Karolina podniosła głowę, kiedy wszedł. Coraz ładniej wyglądała w ciąży, każdy tydzień wydobywał z niej cechy, których Robert się raczej nie spodziewał. Taka… mama. – Co robicie?
– Nie przeszkadzaj – mruknęła Helena.
Podszedł bliżej. – Co robicie???
– Gramy w szachy – odpowiedziała beztrosko Karolina. – Ona się uczy. Twoja żona. Idź stąd, bo jak będziesz tu stał, to zaraz zaczniesz komentować.
Wyszedł. Co tu się działo?
Nastawiał na odtwarzaczu Sonatę Kreutzerowską, kiedy weszła Karolina. Brzuszek tworzył iście… Eyckowską krzywiznę, pomyślał zaskoczony skojarzeniem. Małżeństwo Arnolfini. Czyżby i on do czegoś się zbudził, do czegoś, o czym zapomniał, co zgubił po drodze, wśród tych wszystkich koszmarnych zdarzeń? Pierwsze pociągnięcia smyczkiem, silne i śmiałe, pierwsze dźwięki fortepianu.
– Zostawiłam ją, teraz niech sama pomyśli – Karolina stanęła obok. – Ta sonata jak odrodzenie. Niemal renesansowa, dzisiaj.
– Co się stało?
Karolina wzruszyła ramionami. Uśmiechnęła się. Położyła palec na ustach. – Nie wiem. A nawet jeśli wiem, to ci nie powiem. Poczekaj.
– Przecież nie…
– Pewno, że nie. To twoja żona, a nie twoje dziecko. Ale żona… no! Będą niespodzianki.
– Już są – mruknął. – Co to za pomysł z tymi szachami?
– Mogłaś ty z nim grać, mogę ja z nim grać, powiedziała. Przynajmniej się dowiem, jak to jest.
– Helena tak powiedziała?
– No… – Karolina patrzyła na niego z figlarnym uśmiechem – tak!
– A co to jest, czego ona chce się dowiedzieć?
– Jak to jest – błękitne oczy Karoliny były niewinne jak niebo dziewic – przegrać z tobą w szachy. Może chce, żebyś zagrał z nią o jej majteczki?
– Już – Helena stała w drzwiach. Podeszła do nich, zarzuciła Robertowi ręce na szyję, spojrzała na Karolinę. – Dostaniesz w dupę. A ty mnie pocałuj – odwróciła się.
Zrobił to. W pewnej chwili zaczął zapominać gdzie jest i wtedy usłyszał głos Karoliny: W tej cholernej erotycznej atmosferze czuję się osamotniona.
Helena oderwała od niego usta. – Idź sobie z Filipem pograj. Ten facet jest mój.
Karolina parsknęła śmiechem.
Helena siedziała przed monitorem. Wokół drukarki walały się wydruki, przed klawiaturą leżały jakieś świadectwa, Helena naprowadzała kursor na kolejną rubrykę. Pod biurkiem Mela i kredki.
– Co robisz?
Cisza.
– Nie pszkadzaj – donośny szept Meli. – Mama jest przy… przejęta.
– Kochanie – objął ją od tyłu. Włosy znowu w ciemnej czerwieni.
– Wypełniam ankietę.
– Jaką ankietę?
– Na studia.
– Jakie studia???
Odwróciła się. – Analityka medyczna. Zaoczne, pięć lat.
– Po co ci studia???
– Czy ty myślisz, że… – Helena nie dokończyła i uśmiechnęła się. – Zgadnij.
– Chcesz coś do picia? – zapytał, teraz już ciszej.
– Tak, zieloną herbatę. I wróć zaraz, pomożesz mi.
Cdn. Alski