Podróż (33) – Epidauros, akt trzeci (9/3)
– Powinniśmy mieć jeszcze jedną córkę – powiedział do Heleny.
– Dlaczego?
– Nie udawaj, że nie wiesz – roześmiał się. Jego ręce… w każdym razie starał się je kontrolować.
– Robert, jest środek dnia!
– No to co? – tracił kontrolę.
– Niech będzie – Helena zaczęła oddychać głębiej. – Niech będzie córka, jak chcesz… niech będzie. Chodź.
– To trochę przewrotne – powiedziała leżąc na piersi Roberta. Opierała głowę na skrzyżowanych rękach, Robert próbował zajrzeć w jej zmrużone oczy. – Dlaczego przewrotne? – Bo to ja jestem twoją żoną. – Ale Joanna jest matką Filipa – odpowiedział. – Karolina Magdalena – mruknęła Helena. – Co ona Filipa tak adoruje? Nie ucieknie jej w żadną stronę – przekręciła się na plecy, podłożyła ręce pod głowę. Robert gładził jej piersi. – W żadną? – Chcesz w zęby? – zapytała cicho. – Wydawało mi się, że jest taka umowa. Ty nic o Filipie, ja nic o Karolinie. A… dobra – zawahała się. – A jeśli ja będę chciała, żeby ona miała na imię Halszka, ta nasza druga córka? Zastanów się, co ty mi proponujesz.
Helena wstała, ubrała się i wyszła. Trzaśnięcie drzwiami.
Robert został sam. Pomysł był dziwaczny i teraz żałował, że powiedział o nim Helenie. Nie pojmował, jakimi drogami biegły emocje Karoliny, nie pojmował, jakimi drogami biegły skojarzenia Heleny. Dzieci muszą mieć jakieś imiona i zawsze jest w tym jakaś symbolika, tylko, biorąc pod uwagę wszystkie zawiłości dotychczasowych związków, niektórych niekoniecznie bezpiecznych, żonglowanie imionami ich bohaterów w kolejnym pokoleniu można było porównać do rozbrajania pola minowego za pomocą granatów. Rozbroić się rozbroi, tylko te wybuchy. Mogą pokaleczyć.
Drzwi do sypialni otworzyły się. – Może spróbuj z Joanną zmajstrować im tę Joasię bis do pary. Medycyna nie takie cuda czyni. Albo niech Karolina zaplanuje następne z tobą. Filipa przekona, ona Filipa przekona do wszystkiego.
– Możesz zrobić mi kawę? – zapytał.
– Tak – drzwi otworzyły się szerzej. – A jak im się urodzi dziewczynka, to dadzą jej na imię Joasia czy Helenka? I jak będziesz reagował, kiedy Filip będzie co chwilę mówił: Helenko, kochanie? A jak nam się urodzi chłopczyk to może damy mu na imię Filip? Filip, słodziaku mój! – zaczęła się histerycznie śmiać.
Robert wstał, ubrał się i wyszedł. Też trzasnął drzwiami. Wydawało mu się, że dał się sprowokować.
– Pan profesor jest u siebie w gabinecie – powiedział do niego portier otwierając drzwi. Nie dał po sobie poznać, że jest zaskoczony; w ostatnich latach Karol rzadko zaglądał wieczorami do instytutu. Natomiast w nim pozostało przyzwyczajenie z miesięcy bez Heleny – instytut był wówczas azylem a teraz, nawet jeśli w łagodniejszej postaci, rozdrażnienie z tamtego okresu wróciło. Żadnej wiadomości od Heleny, jak do tej pory. To już niemal dwie godziny. Zapukał, otworzył drzwi, Henryk uśmiechnął się znad periodyku.
– Jak za dawnych lat. Zrobić ci kawę?
– Sam zrobię – odwrócił się do ekspresu. Rzeczywiście, kiedy powstawał instytut wiele wieczorów spędzili tutaj ścierając stanowiska w niejednej kwestii, od garści mikrobów po pryncypia biologiczne i etyczne. Uśmiechnął się do siebie: huśtawki emocjonalne zawsze wpływały na niego kreatywnie i wieczór nie musiał być stracony.
– Wygląda na to, że niedługo przeprowadzisz się do tego gabinetu – profesor odłożył czasopismo.
– Tak?
– Nominacja podobno już zaklepana. Jesienią.
– Moja?
– Tak. Z przyjemnością pójdę na emeryturę. Będę cię tu nawiedzał, oczywiście, niczym duch ojca Hamleta. Ktoś taki jest zawsze potrzebny – zamyślił się. – Ten polski Amerykanin przyjechał ze Zdzisławem przypadkiem? Z wizytą przyjaźni?
– Nie sądzę.
– Ja też.
Cisza. Robert napił się kawy.
– Oni wiedzą, że coś było nie tak. O sepsach też wiedzą. Przynajmniej o mojej i jeszcze jednej.
– Hodowle?
– Wszystkie zniszczone. Na powierzchni nie istnieje nic.
– A głębiej?
– Dokumentacja lekarska, tego nie mogłem usunąć. Dokumentacja laboratoryjna, z charakterystykami szczepów. Relacje, świadkowie. Gdyby kopać, sporo można by wykopać. Samej bakterii nie, raczej nie. Choć gdzieś w środowisku mogła przetrwać.
– Nie robimy niczego, czego natura nie byłaby w stanie zrobić – zauważył sentencjonalnie profesor. – Właściwie… właściwie ona jest ogromnie wstrzemięźliwa.
– Ma ogromny potencjał – zauważył Robert. – Natomiast nie tyle jest wstrzemięźliwa… niezrównoważona, o właśnie! Uważasz, że natura mogłaby ją sobie sama?
– Dysponując nieskończoną ilością czasu nie jest niczym ograniczona. Każdą chimerę, którą pomyślimy, prędzej czy później zrealizuje.
– Czas nie jest nieskończony.
– Zależy której teorii jesteś zwolennikiem – odpowiedział profesor. – A oby nie okazało się, że twój wybór warunkuje twoje dzieło, ukryte gdzieś w środowisku, jak powiedziałeś. Natura je przejmie i może poprawi do stanu… używalności? – zaśmiał się cicho. – Co najmniej czterdzieści procent śmiertelności, a spieszyć się trzeba, bo czas nie jest nieskończony, jak zadekretował wynalazca.
– Porzućmy poezję – powiedział Robert.
– Jak? – zapytał Henryk. – Przy tobie i twoich metaforycznych bakteriach? Przez te kilkanaście dni – zawahał się – miałeś świadomość, że ona cię pożera, ta bakteria? Że jest kimś, kto cię pożera? Osobą?
– Henryku! – zdumienie na twarzy Roberta.
– A co ty myślisz? – profesor zaśmiał się cicho. – Każdy ma swoje upiory. Mój upiór, to rys iście boskiego fatalizmu w całej tej historii. Być może nic by się nie zdarzyło, gdybyście nie trafili na siebie. Ty i Helena. A ja sam was do siebie popychałem. Nie wiem, czy umiałbym sobie wybaczyć, gdybyś nie przeżył.
– Ale przeżyłem – mruknął Robert. – To nie Helena, to bakteria.
– Gdyby się cofnąć do Sofoklesa, do Epidauros? Poza tym… – zawahał się – nikt nie wie, co jeszcze może się zdarzyć. Ona może zaistnieć ponownie. Czterdzieści procent. Co zrobisz?
– Popracuję nad tym bakteriofagiem.
– Wojsko może chcieć ci związać ręce – profesor sięgnął po kawę.
Cisza.
– Oni umieją grać nieuczciwie i ja umiem grać nieuczciwie – Robert wyprostował się w fotelu. – Jeżeli garnek przykryty jest pokrywką to nie będziesz miał pewności, czy w środku jest krupnik czy jarzynowa. Obie pachną podobnie i musiałbyś zdjąć pokrywkę. Ale właściwą łyżkę trzymam ja i nawet jeśli oni przyjdą ze swoją, też się niczego nie dowiedzą. Bo łyżka musi być właściwa. Bez, powiedzmy, dwóch elementów których nie wpisałem w schemat, a wprowadziłem z pamięci, łyżka będzie dziurawa jak durszlak. Niczego istotnego z garnka nie wyciągną.
– Są silniejsi. O wiele.
– Tak – Robert wyprostował się w fotelu. – Cały czas o tym pamiętam. Przypominasz sobie naszą poprzednią rozmowę. Powiedziałem, że nawet w trumnie będę trzymał sznurek od detonatora, czy też łyżkę. Nie istnieje możliwość przejścia przez ten cykl doświadczeń bez tej łyżki. A ja jej nie oddam, albo oddam tak, że każdy będzie mógł po nią sięgnąć.
– Ujawnisz wszystkie sekwencje eksperymentu?
Telefon.
– Przepraszam cię – powiedział Robert. – Tak, kochanie?
– Przepraszam – powiedziała ściszonym głosem Helena. – Za… te żarty. Mogłam inaczej. Wyjaśnię ci. Wracaj do domu, proszę.
– Tak – Robert też mówił ściszonym głosem. – Nie musisz. Nic się nie stało. Za godzinę. Jestem w instytucie. Mała konferencja z profesorem.
– Dobrze. Czekam. Kocham cię.
– Sprzeczka? – zapytał od niechcenia profesor.
– Życie jest pełne pochopnych akceptacji, beztroskich żądań i błędnych wniosków – powiedział sentencjonalnie Robert. – wszystkie trzy, ale nie sprzeczka. To zbyt błahe.
– Trochę się czuję, hm… odpowiedzialny?
– Mówiłeś już – uśmiechnął się Robert. – Jeśli zdarzy się prawdziwy konflikt, z pewnością poproszę cię na rozjemcę.
– Nie wiem, czy się zgodzę – profesor przerzucał papiery. – O, mam. A nie wiem, bo te emocje są dość ode mnie odległe. Nie ten wiek. Bliższe mi życie bakterii.
– Niewiele nas różni i to wiemy oboje, nawet jeśli reszta świata ma jeszcze jakieś złudzenia. Tak naprawdę to niesłychanie krótki krok ewolucyjny. Jeżeli potrafisz zapanować nad bakteriami, to nad nami tym bardziej. Przyjdziesz i rozsądzisz. Czego tak szukałeś?
– Tego – profesor podał mu otwartą kopertę. – Nie było cię dzisiaj rano w instytucie i nawet myślałem, czy cię nie poprosić. A że sam zajrzałeś?
Robert patrzył na kopertę. – Sanepid? Czego oni od nas chcą?
– To jest informacja o kontroli, jaką u nas zaczną w przyszłym tygodniu. Dość szczegółowej kontroli. Będą badane procedury bezpieczeństwa na wszystkich stanowiskach. Żeby uprzedzić twoje pytania – poruszył się w fotelu. – Zadzwoniłem do dyrektora, w końcu znamy się od lat. To nie jest jego inicjatywa. Polecenie przyszło od centralnego inspektora. Będzie dwóch ludzi od niego. Kontrola jest zaplanowana tak rozlegle, że nasz kolega od tygodnia opracowuje logistykę badania próbek.
– Helena nic mi nie mówiła. Byłaby zwróciła uwagę, w końcu tam pracuje.
– Ma inne problemy na głowie. Ciebie – profesor uśmiechnął się. – Kobiety myślą inaczej, a my im to umożliwiamy.
– Niech przychodzą – Robert przekładał wyciągnięte z koperty kartki. – Nie znajdą niczego. To, co oni chcą zrobić, już zrobiliśmy. Wszystko jałowe albo z banalną florą bakteryjną.
– Tych dwóch facetów od generalnego inspektora. Oni nie są zainteresowani kontrolą. Są zainteresowani czymś innym.
Robert nie odpowiedział.
– Kochanie? – trzymał ją przed sobą, oczy Heleny błyszczały jakby wilgotne, jakby niepewne.
– Nie… nie potrafię.
Pocałunek, długi.
– No, mów – nadal ją przed sobą trzymał.
– Nie teraz – wyswobodziła się nieoczekiwanie. – Zrób Meli kakao. Ja zajrzę do niej do łazienki.
– O co chodzi? – znowu patrzył w jej oczy. Błaha przemówka, nawet jeśli oboje zamknęli drzwi za sobą trochę za głośno, nieoczekiwanie nabrała znaczenia. Dlaczego Helena przepraszała z taką powagą? Dlaczego nie obróciła wszystkiego w żart? Doskonale wychodziło to im obojgu, przynajmniej do tej pory i nagle Helena zmieniła reguły. Zadawał jej to pytanie kilkukrotnie tego wieczoru i za każdym razem wymykała mu się zarówno ona, jak i odpowiedź. Potem, mówiła Helena, zrób to, ja zrobię tamto. Zawołała go do łazienki po kąpieli, chciała, żeby byli razem. Depilowała się, a na niego działało to jak szampan pity z butelki. Ręka Heleny krążąca wokół najbardziej intymnych miejsc kobiecego ciała – Heleny ciała… musiał pilnować rąk. – O co chodzi, kochanie?
– Jeszcze chwila – uśmiechnęła się. – Lubię, jak patrzysz.
W sypialni położyła się z rękami założonymi za głową. Kiedy pochylił się nad nią, ułożyła je inaczej: obok głowy, z otwartymi dłońmi. Dziecko, pomyślał, bezbronne dziecko. Oczy nadal wilgotne i nadal bardzo szmaragdowe. – No? Powiesz?
– Oddałam ci pierścionek. Niedawno.
– Tak, ale bawiłaś się w powieść. Tamtą.
– I tak i nie – zamknęła oczy. – Coś za mną chodziło i nie wiedziałam co. Wcale nie przestało. Dopiero jak trzasnąłeś… Nie, dopiero jak trzasnęłam drzwiami, a ty potem, pomyślałam, że to może to. Że może zapomniałam, co sobie przyrzekłam dwa lata temu i że to powinno działać w obie strony.
– Co takiego?
Otworzyła oczy. – Pocałuj mnie.
To był długi pocałunek, coraz dłuższy. Wędrujące ręce ich obojga coraz bardziej jednoznaczne w chęciach, zęby Heleny zagryzione na jego wardze, jego ręka tam i ruch jej bioder.
– Nie – powiedziała nagle i odepchnęła go. Usiadła. – Przecież ja tak ci tego nigdy nie powiem.
– Może powiesz mi potem? – Robert balansował pomiędzy chęcią a irytacją. Obie rosły.
– Teraz. Ale usiądź dalej ode mnie.
– Dlaczego?
– Bo ci znowu nie powiem.
– Aha – usiadł nieco dalej. Irytacja umknęła.
Helena myślała chwilę. – Może nawet nie powinnam ci mówić, ale… To tak – poprawiła poduszkę za plecami. – Kiedy się poznaliśmy, kiedy pierwszy raz wiozłeś mnie panamerą, kiedy pierwszy raz opowiadałeś Meli bajkę…
– Tę o czarowniku? – przerwał jej. – O czarowniku, który mnie urósł?
– Tak, ale nie przerywaj. Siedź cicho – Helena przycisnęła mu palec do ust. – A potem pocałowałeś mnie… w policzek – zachichotała – i sobie poszedłeś, wtedy pomyślałam, że pobawisz się mną parę miesięcy i zostawisz. A ja już miałam zamęt w głowie, no… nie tylko w głowie – uśmiechnęła się spod oka. – Przyrzekłam sobie wtedy, że jeśli zrobisz mi krzywdę, będzie cię to bolało do końca życia. A to ja zrobiłam ci krzywdę.
– No to co? – zapytał zdumiony. – Poza tym, żadnej krzywdy mi nie zrobiłaś. Jeżeli myślisz o jednym i o drugim to było to zrządzenie losu, przypadek, a nie celowo zrobiona krzywda. Może nawet ja powinienem cię przepraszać, bo ta bakteria to moje dzieło, a w zemście zawsze jest zmyślności więcej niż w… – zająknął się – no, w naszych chęciach.
– Nie, to nie to – Helena była zamyślona. – Ty nie rozumiesz. Pewne rzeczy zależą od kobiet, my mamy zawsze więcej możliwości, jesteśmy… o, bardziej zniuansowane. Wiele rzeczy może się zdarzyć i nie wszystkie pewnie będą dobre, ale niektóre są najważniejsze i do nich powinnam podchodzić ostrożnie. Bo mogę cię niechcący skrzywdzić, nawet jeśli to będzie tylko przykrość. Nie trzasnęłam drzwiami, dobrze?
– Dobrze – zgodził się. – To teraz będziesz taka… bardziej zniuansowana?
– Tak – Helena rzuciła w niego poduszką. – I chodź tutaj. Dokończyć pocałunek. Natychmiast!
Kontrola rozpoczęła się w poniedziałek o dziewiątej rano. Dwa busy, cztery osoby z wojewódzkiego sanepidu i dwie od głównego inspektora. W drugim busie była jeszcze dwójka techników, ci wypakowywali sprzęt.
– Ciekawe, czy przywieźli maszynę do zdzierania tynków – powiedział półgłosem Robert patrząc z okna na podjazd. – Nieźle się zaczyna.
Profesor mieszał cukier w filiżance. – Konkwistadorzy – odpowiedział. – Ale my nie jesteśmy Inkami. Kto ich będzie pilnował?
Cdn. Alski