Podróż(28) – Epidauros, akt drugi(8/2)
Karolina z rozmachem zamknęła drzwi wejściowe, weszła do pokoju. Filip czytał. Stanęła przed nim na lekko rozstawionych nogach, przyjrzała mu się z uśmiechem.
– Ty, kochany…
– Co? – Filip podniósł głowę.
– Oddasz mu nerkę?
Filip patrzył na nią przez chwilę. Bez słowa wrócił do lektury.
– Kochanie! – Karolina zaczęła się śmiać. – To będzie interes twojego życia i ja ci to udowodnię!
Nefrolog był zirytowany. Podobnie hematolog. Obaj uważali, że nic nie robienie – zajęcie postawy wyczekującej wobec niepewnych decyzji i niejasnych okoliczności jest niepotrzebnym ryzykiem, nadmiernym – bo teraz Roberta byle katar mógł zabić. Profesor, który nieoczekiwanie zjawił się na konsylium, prosił o kilka dni cierpliwości przy utrzymaniu dotychczasowego reżimu. Być może za te kilka dni transplantolodzy będą mieli co robić, a Robert obejdzie się bez nadmiernej immunosupresji która mogłaby mu zlikwidować do szczętu resztki białych krwinek. Docent Jarmołowicz wziął na siebie rolę objaśniacza rzeczywistości; opowiedział o relacjach między Robertem a Filipem tyle, ile musiał, powiedział o Karolinie tyle, ile miał związanej z nią nadziei, powiedział o sobie samym, że w tym gabinecie nikomu, tak jak jemu nie zależy na uratowaniu Roberta – podniosły się głosy sprzeciwu. Padły propozycje alternatywne i pytania. Kreatynina aktualnie wynosiła cztery i pół, w końcu po nerkach Roberta nawet wspomnień już nie było, a rozpad tkanek, nawet jeśli gasnący, jeszcze trwał. Schemat dializ był realizowany. Robert gubił krwinki czerwone – to było rozwiązywane erytropoetyną i dzięki niej nie pojawiła się konieczność przetoczeń krwi, dodatkowo go immunizujących. Twierdzę, w której Robert był więziony sterylizowano do granic absurdu, hematolog zaoferował więzienie na ich oddziale, teoretycznie lepsze. Po namyśle gremium zgodziło się na dotychczasowe miejsce, ze względu na wdrożone tam wszystkie możliwe procedury ochronne – na hematologii trzeba byłoby od początku robić to, czego teraz wymagał organizm Roberta. No i te wszystkie panny, małe i duże, wędrujące do niego – docent aż zaśmiał się do swoich myśli.
– I żadnych neupogenów? Żadnej masy leukocytarnej? – hematolog rozejrzał się. – Rozumiem, że macie jakieś nadzieje, ale patrząc z zewnątrz można pomyśleć, żeście wszyscy powariowali. Wy nie decydujecie, wy przyklaskujecie decyzjom Roberta. Bo on by zrobił to właśnie, w ramach eksperymentu na samym sobie.
– Chcę się z tobą całować – Karolina stała przy łóżku Roberta. – Co robimy?
– Chodź – powiedział. – Zdejmij to wszystko.
Karolina zdjęła kaptur, odpięła maskę i nachyliła się.
– Ja ich chyba pozabijam – półgłosem powiedział Jarmołowicz. – I wreszcie będę miał święty spokój.
– Akurat oni tym się przejmą –dopowiedziała stojąca przy nim pielęgniarka. – Jego nic nie zabije. Pan to dobrze wie. A ona wygląda na twardszą od niego.
Karolina wyprostowała się. – Będziesz żyć.
Robert wyglądał źle. Blady, szarawym odcieniem bladości, wychudzony nie ascetycznie, a tym szczególnym rodzajem wychudzenia w którym tkanka tłuszczowa znika nagle, za nią mięśnie pozostawiając gdzie popadnie bruzdy i wżery – ciało ludzkie wygląda jak krajobraz po bitwie, tyle że w Robercie bitwa jeszcze trwała. Był zgaszony, zmęczony walką o siebie samego, teraz nie tylko w fizycznym, ale również duchowym sensie. Pozbawienie nerek jawiło mu się coraz natrętniej jako niepełnowartościowość, postrzeganie samego siebie niczym odpadu wypełzało co chwilę z zakamarków i dawało o sobie znać zaciętymi ustami, napięciem mięśni twarzy – tych, które pozostały. Robert wyglądał jak maska pośmiertna samego siebie.
Wczoraj wieczorem rozmawiał ze Zbyszkiem Jarmołowiczem – przyjacielem od tak dawna, że nieprawdopodobieństwem wydawało się podejrzewanie go o manipulowanie rzeczywistością, którą on sam sobie skonstruował, nawet jeśli źle. Teraz już nie miał nic przeciwko zapłaceniu rachunku za ruch ręki Boga, który zagiął uszczelkę w ultrawirówce. Jawił się samemu sobie jako skazany. Przez trzecią rękę Boga – tę ukrytą. Jego dociekania toczyły się w realnym świecie, nawet jeśli pełnym dziecięcego zachwytu nad nadludzkimi wręcz możliwościami jakie dawała mu wiedza i inwencja. Wkradł się na Olimp, a teraz został z niego wykopany. Zapłacę – myślał – i niech to się skończy. Jakiś czas da się tak żyć. A potem? Jeśli trzeba będzie, zapłacę. Lepsze to niż żebranie o życie. Dziesiątki wariantów negocjacji, jakie z niemal przyświetlną prędkością przebiegały przez niego spowodowały, że odpowiedział Zbyszkowi szorstko.
– Nie. Nic od niego nie chcę.
– Jutro przyjdzie Karolina. Do ciebie. Powtórzysz mi to, a ja uszanuję twoją decyzję.
– Tak, powtórzę.
– Helena też pewnie przyjdzie.
Robert odwrócił się do ściany.
Karolina widziała dobrze: oczy Roberta, przed chwilą rozjarzone jak u kota, znowu przygasły.
– Jeszcze.
– Skończcie z tym – mruknął docent.
– Ja go leczę – oświadczyła Karolina i nachyliła się znowu.
Docent odwrócił się, pielęgniarka stłumiła chichot.
– Starczy ci – Karolina usiadła na brzegu łóżka, pogładziła Roberta po twarzy. – Drapiesz. Trochę.
– Helena mnie wczoraj ogoliła – powiedział jakby z wysiłkiem Robert. – Elektryczną. Powiem jej, żeby przywiozła normalną maszynkę i resztę. Jutro spróbuję sam.
– Ja ci przywiozę.
– Nie – w oczach zapalił mu się znowu koci blask. – Helena. Teraz posłuchaj…
– Nie – przerwała Karolina. – Ty posłuchaj. On da ci nerkę i będziecie kwita.
– Idę stąd – powiedział cicho docent do pielęgniarki. – Pani musi zostać, ale ja nie chcę patrzeć, jak oni zaczną się zabijać.
– Co mam robić, jeśli zaczną?
– Dzwonić po policję – Jarmołowicz wyszedł.
– Tak
– Nie.
– Tak! – Karolina wpatrzyła się w niego. – Jest ci to winien.
– Za Helenę?
– Tak.
Robert zamknął oczy. – A Helena będzie do jego dyspozycji na każde gwizdnięcie. Do końca życia. Z wdzięczności – otworzył oczy i spojrzał na nią. – Chcesz mi zrobić z życia jeszcze lepsze piekło?
– Nie. Filip jej nie dotknie, bo straci przewagę. Nad tobą.
– On ma nade mną przewagę?
– Będzie miał. Jeśli odda ci nerkę.
Znowu zamknął oczy. Chwilę myślał. – W kategoriach realizacji pewnego mitu i odwrócenia relacji masz rację. On mnie nie zabije. Ale niby dlaczego ma się nie przespać z wdzięczną Jokastą? Nawet jeśli to coś mu zabrania. Ktoś ich upilnuje?
Karolina pochyliła się. – Nie, nikt. Ale jeśli ona znowu pójdzie z nim do łóżka, to nie z tego powodu. Nie z wdzięczności. Z wdzięczności można znienawidzić, ale nie kochać. Ale wtedy nic na to nie poradzisz, genialny docencie. Rzucony na kolana powinieneś to wreszcie pojąć. Miłość jest nieliniowa. Możesz tylko dwie rzeczy, jeśli kochasz. Mówić to i mieć nadzieję – wyprostowała się, odgarnęła włosy z twarzy. – Lubisz filmy Larsa von Triera?
– Lubię – odpowiedział, trochę zdziwiony pytaniem. – Nawet bardzo. Helena zresztą też.
– Opowieści o miłości są wszystkie takie same. Ktoś kocha, chce i zrobi wszystko w niezliczonej ilości wariantów. Nawet te najbardziej nieprawdopodobne są prawdopodobne. Na ten, o którym teraz myślę, z pewnością wpadniesz sam – Karolina patrzyła jakby poprzez Roberta, teraz skupiła na nim wzrok. – Mam do ciebie prośbę. Właściwie jest to żądanie i zanim je wypowiem, przyrzeknij, że je spełnisz.
– Przyrzekam.
– Przysięgnij.
Robert patrzył wprost w jej oczy. – Przysięgam.
– Nigdy o to nie zapytasz. Przysięgłeś.
Patrzył i nie rozumiał. I nagle pojął. Powoli skinął głową.
– Lecę do taty, do Warszawy – powiedziała z roztargnieniem Karolina. Pocałowała go, tym razem w policzek. – Za trzy godziny mam samolot. Wrócę jutro wieczorem.
Z lotniska zadzwoniła do Filipa. – Pójdziesz na te badania?
– Nie wiem… – cisza. – Nie. Nie zdecydowałem jeszcze.
– Edyp był kompletnym gówniarzem, kiedy zabijał Lajosa – powiedziała spokojnie Karolina. – Jokasta musiała być całkiem ponętna, skoro ożenił się z nią i miał dzieci. Myślę, że był sporo młodszy od ciebie. Dorośnij do siebie samego. Nie chcę, żebyś mu oddał nerkę. Chcę, żebyś się dowiedział, czy możesz. Dopiero kiedy…
– Nie chcę…
– Teraz to jeszcze nie ma znaczenia – kontynuowała Karolina. – Dopiero kiedy się dowiesz, nabierze to sensu. Upór chłopca to nie odwaga dorosłego mężczyzny. Chcę kochać dorosłego mężczyznę. Jeśli zrobisz badania i powiesz nie, zaakceptuję to. Masz odwieczne prawo wszystkich dorosłych mężczyzn, ale musisz wyjść na arenę, a nie chować się w dziecięcym pokoju. Jeśli tak zrobisz, moje uczucie do ciebie się nie zmieni, choć będzie mi żal. Wówczas poszukamy innego rozwiązania. Wszyscy poszukamy.
Helena patrzyła na półkę z bielizną. Mela była z Halszką i miała z nią być do następnego dnia. Ona zadzwoniła do Filipa rano i poprosiła o spotkanie. Filip zgodził się niechętnie, czuła to wyraźnie – tę walkę w nim. Nie rozmawiali długo. Halszka chyba domyślała się, co ona chce zrobić – wszystko co mówiła pełne było dezaprobaty, niemal potępienia, aż zirytowana zapytała: mamo, a co ty byś zrobiła? Pewnie to samo córeczko, odpowiedziała Halszka, ale nie dziw mi się. Ja się nie o ciebie boję, tym razem nie o ciebie, albo mniej o ciebie, niż o niego, o Roberta. A dlaczego o niego, skoro to ja? Bo ty to przeżyjesz, każdą rozpacz można jakoś przeżyć, a on może powiedzieć, że nie chce ani takiej nerki, ani takiej ciebie. Ale to przecież z miłości, Helena zaczęła płakać, ja go kocham, aż tak go kocham. Wiem córeczko, ale czy Robert wie? Patrzyła na półkę z bielizną.
Po namyśle wybrała granatowe hipstery z lamówką jej ulubionego koloru – śmietankowego. Stanik do kompletu. Żaden tam push-up, same miękkie arabeski, zaokrąglone jak one dwie – niezależnie od tego, co faceci w nich widzą, była z nich trochę dumna. Po prostu wiedziała, że są to najpiękniejsze piersi świata – Robert jej powiedział. Tyle razy, że uwierzyła. Teraz miały być bronią. Nawet gdyby miała użyć ich do tego, co parę razy zrobiła Robertowi. Bo to dla niego i jeśli mówi się: zatrzymać przy sobie, to właśnie dlatego miała to zrobić. Aby go zatrzymać przy sobie. Aby za rok nie chodzić na cmentarz. Sukienka w kolorze ostrej czerwieni, na ramiączkach i głęboko wycięta, granatowe szpilki od Louboutina – jej Robert kupił jej kiedyś dwie pary. Jej kupił. Jej. Jej Robert. Obejrzała się w lustrze. Dziwka, pomyślała, narzuciła czarny płaszczyk, wzięła granatową kopertówkę i klucze od Panamery. Od powrotu z gór jeździła Panamerą. Nie żeby czuła się Robertem – wydawało jej się, że dopóki żyje Panamera, żyje Robert. Wyszła.
Filip otworzył drzwi i odsunął się. Weszła i już wiedziała, że coś jest inaczej. Nie tak, jak się spodziewała. Odebrał od niej płaszcz, powiesił, gestem zaprosił dalej. Do tej pory żadne z nich nie powiedziało ani słowa.
– Jesteś piękną kobietą.
– Filip, ja pamiętam.
– Chcesz wina?
– Odrobinę. Samochód.
Wyszedł. Wrócił. Butelka, dwa kieliszki. Wypiła trochę. – Co zrobisz?
Nie odpowiedział od razu. Wypił kieliszek duszkiem, nalał sobie jeszcze raz, spojrzał na nią, pokręcił głową.
Starała się zachowywać naturalnie.
– To nie jest tak, że ty…
– Nie kochasz mnie? – wydawało jej się, że to powiedziała. Nie była pewna.
– To nie jest tak, że ty… przestałaś istnieć. Żadne z nas nie istnieje w pustce, nasze istnienie jest kontekstualne, warunkowane okolicznościami. Ja… mogę go ocalić, zapewne, nie wiem tego jeszcze, zresztą. Poza tym, jest to jeden z wielu wariantów, nawet jeśli najbardziej prawdopodobny.
Siedział na kanapie, usiadła obok.
– Filip? – wyciągnęła rękę.
Trzymał ją w objęciach. Chciała go pocałować.
– Poczekaj.
– Filip… ty nie czujesz?
– Czuję – puścił ją i odsunął się. Przyglądał jej się teraz tym swoim dziecięco – cynicznym uśmieszkiem.
– Filip… nie widzisz?
– Widzę – chwilę myślał. – Przyszłaś do mnie zrobić określony interes. Coś kupić, za coś. Widzę.
Uniosła rękę.
– Zanim mnie uderzysz, poczekaj. Tak jak wyglądasz, przypominasz aktorkę z pewnego filmu, pewnego reżysera. Od jego nazwiska wziął nazwę odcień czerwieni twojej sukienki. Scorsese-red, krwista czerwień. Przypomnę ci, że bohater tego filmu nie kochał się z nią.
Zaczęła płakać. Napięcie było zbyt silne.
Filip przytulił ją delikatnie. – A co ja mam potem zrobić – powiedział prawie szeptem – jak już dobijemy tego interesu nerka za miłość? Zabrać mu ciebie?
– Ja chcę zostać z nim – powiedziała przez łzy.
– A on się domyśli, raczej prędzej niż później, ciebie i mnie przepędzi ze swojego życia, a nerkę zniszczy wódą, żeby nic mi nie być winnym. Jeszcze jedna konfiguracja, w której to ja go zabiję.
Rozpłakała się jeszcze bardziej. – Nie chcesz mnie?
– Chcę – odpowiedział. – Ale nie jako opłatę za nerkę.
– A nie możemy się kochać tak po prostu? – czuła, jak tusz do rzęs płynie jej po twarzy. Jeszcze nie, powtarzała sobie w duchu, jeszcze poczekaj.
– Nie, bo będę zobowiązany.
– Chcę Roberta. Żywego. Ciebie też kocham i ciebie też chcę.
– Nie kłam tak beznadziejnie – Filip wstał i nalał sobie wina.
Helena przestała płakać. – Gdzie jest łazienka?
– Tam.
Wróciła, już spokojniejsza. – To co zrobisz?
– Nie wiem. Są inne rozwiązania.
– Lekarze mówią, że moment jest najlepszy, a ty możesz pasować idealnie – podeszła do niego, jeszcze raz za blisko.
– Najczęściej wszystko dzieje się w nienajlepszych momentach i z nieidealnymi ludźmi.
Żadne z nich nie wykonało żadnego ruchu.
– Biorę pod uwagę oddanie Robertowi nerki – powiedział powoli Filip i dopiero teraz odsunął się. – Dlatego, że przyszłaś. To jest… – nie dokończył.
Była już prawie noc, kiedy Helena stała przy łóżku w izolatorze. Robert spał. Przebudził się, chwilę na nią patrzył. Poruszył się.
– Jest późno. Dlaczego przyszłaś?
– Bo cię kocham.
– Coś się zdarzyło?
– Byłam u Filipa.
– Dlaczego mi to mówisz?
– Będę ci mówić wszystko. Nikt nigdy nikogo tak nie kochał, jak ja ciebie.
Robert zamknął oczy.
– Nie zapytasz?
– Nie.
– Dlaczego?
Otworzył oczy i patrzył na nią tym spojrzeniem, które znała, a o którym zapomniała, tak to było dawno. – Nikt nigdy nikogo tak nie kochał, jak ja ciebie.
Cdn. Alski