Podróż(24) – Epidauros(7/2)
Wróciła. Naga, piękna. – Dobrze, idź – powiedziała spadając na niego, zagarniając go, nie pozostawiając niczego poza tym światem który był jej i jego. O krok dalej było nic, a wokół ich dwojga przestrzeń była aż nabrzmiała tym wszystkim co czekało, czego oboje pragnęli dla siebie od siebie do siebie. – Pal sobie. Nie obchodzi mnie.
– Można się aż tak kochać?
– Tak – ręka Heleny na wyłączniku nocnej lampki. – Nie bądź taki… egzaltowany. To tylko ja i ty. Przypadek. Dwie bakterie. Kocham cię.
– A Mela?
– Robert, proszę. Zajmij ją czymś. Poczekaj, poczekajcie na mnie. Ja muszę, to silniejsze ode mnie.
Nawet nie czekała na odpowiedź. Pchnęła kijki, łyżwą podjechała pod wyciąg. – Chodź, Mela – powiedział. – Mama się przechwala. Za rok będziesz lepsza od mamy.
– A ty? – pytanie Meli było rezolutne.
– Ha! Albo jestem lepszy teraz, albo już nigdy nie będę.
Trasa u góry miała dwa odcinki: czerwony i czarny. Patrzył przez lornetkę i biały kombinezon zobaczył u góry na czarnej. Wtedy myślał jeszcze, że ona się popisuje. Helena – jego narkotyczna wizja kobiety, teraz na czarnej trasie narciarskiej o nachyleniu jakieś pięćdziesiąt stopni. Po kilku chwilach już wiedział, że nie – że to nie popis. Jechała z szaloną precyzją i jednocześnie z akrobatycznym wręcz wdziękiem, minimalnie, baletowo wręcz przerysowując ruchy przy hamowaniu, zmianie kierunku, manewrach. Ostatni odcinek pojechała na krechę i roześmiana niemal wpadła na ich dwoje, wpatrzonych w jej sylwetkę jak w ruchomą malowankę – twoja ukochana mama i moja ukochana… ach, miłość taka, jak stąd do nieskończoności. – No? Jaka byłam?
– Boska. Gdzieś się tego tak wyuczyła?
– Miałam chłopaka, który był instruktorem narciarstwa. On mnie nauczył. Poza tym był okropny.
– Nie mógł być aż tak okropny. Jeździsz świetnie.
– Mama? – chwila zastanowienia. – Mama! Ja też!
– Zaraz kochanie – ukucnęła przy Meli, uniosła głowę. – Nie miał wyjścia.
– Dlaczego?
– Nie robiłam postępów, nie było seksu. Wyobrażasz sobie, jak on się starał?
– Wyobrażam! – sypnął na nią śniegiem.
– Teraz ty idź na stok, ja rozejrzę się po szkółkach. Chodź, Mela.
Kanapowym wyciągiem wjechał na górę, dopiął deskę, skręcił w lewo, na czerwoną. Pojechał lekko, nie spiesząc się, precyzyjnie tnąc zakręty w puchu pokrywającym zmrożony śnieg. We własnym odczuciu jechał na mocną czwórkę, choć brak ćwiczeń dawał o sobie znać. Zjechał do krawędzi, przysiadł, rozejrzał się. Jeszcze jedna przestrzeń wspólna. Bosko jeździ – powtórzył w myślach. Nie dogoni jej, ale starać się – któż mu zabroni? Wstał, nabrał prędkości, wjechał na zbocze obsypane miękkim puchem, na przypadkowym progu wybił się i spadł na trasę przed dwoma narciarzami. Ostro zahamowali, on złapał równowagę, pomachali do siebie, pojechał dalej. Zwolnił przed wyciągiem, rozejrzał się. Helena stała na skraju oślej łączki. Zjechał niżej.
– Ładnie spadłeś z tej ścianki – powiedziała nie odwracając głowy.
– Widziałaś? – poczuł się dumny. Facet swojej dziewczyny.
– A jak! – odwróciła się. – Prawie sześćdziesiątka i snowboarder. Wydoroślej Roberciku, wariacie jeden. Albo nie! – zarzuciła mu ręce na szyję. – Nie! W żadnym wypadku! Masz być taki zawsze!
– Gdzie Mela? – łapał oddech między pocałunkami, patrzył w jej szmaragdowe oczy, kosmos uciekał do nieskończoności… – Gdzie Mela?
– Tam – machnęła ręką za siebie. – Już z instruktorką. Co to takiego jest w tobie, ty… mój? Jeszcze, jeszcze… – patrzyła wprost w jego oczy. – Całuj.
– Zachowujemy się jak para wariatów – powiedział po chwili.
– A kim jesteśmy? – roześmiała się. – Chodź, zjedziemy razem. Mela ma jeszcze pół godziny zajęć.
– Czerwoną.
– Czarną.
Jechali na górę.
– Jesteś cudką. Moją.
– A ty cudkiem. Moim. Ach, Robert…
– Co?
– Już nic. Jedziemy jak chcesz. Zgadzam się na wszystko. Urodzę ci dziecko.
– Na prawo.
– Chcesz?
– Tak. Co ty sobie myślisz? Urodzisz mi dziecko i powiesz mu, że się bałem? W życiu!
Zjechał trzema zakrętami. Potem pognał po lewej krawędzi. Czuł na plecach oddech Heleny i kiedy zwolnił przed progiem ona przejechała obok niego i nie hamując wyleciała z progu jak z procy. Spadła kilka metrów niżej, utrzymała równowagę, on już był niedaleko kontrując zbyt ostry zakręt i wtedy pomiędzy nich wjechała narciarka. Robert ostro zahamował, Helena odwróciła się, najechała na muldę. W sekundy leżeli oboje, zanosząc się śmiechem. Czapeczka Roberta kilka metrów niżej, kijek Heleny powoli jadący w dół trasy. Pozbierał się, chwycił w locie czapkę, zatrzymał się przy kijku, podniósł go, zakłuło go w plecach. Wygiął się ze dwa razy, Helena dojechała, na dół zjechali już spokojnie.
– Wygrałam – powiedziała.
– Wygrałaś – powiedział. – Dotrzymasz słowa?
– Tak – stała przed nim. Jego najpiękniejsza, najbardziej upragniona.
– Dzisiaj?
– Dzisiaj też. Nie biorę pigułek.
Robert głęboko oddychał. Czuł smak powietrza wpływającego do wnętrza, do płuc, do ciała. Helena zasnęła. Opleciona ja pająk wokół niego i on – jak pająk wokół niej i to coś między nimi niezwykłego tak absolutnie, że potrafiłby wejść w jej sen – teraz. Nie chciał aby stała się jego własnością – chciał, aby stała się kimś, kogo zawsze będzie pragnął tak jak w tej chwili właśnie – w nieskończony, niemożliwy do spełnienia sposób. Zasnął na chwilę, przebudził się. Przesunął rękę – wszystko to cudownie lepkie czuł teraz – tam. Helena poruszyła się. – Kochanie? Chcesz wiedzieć?
– Tak.
– Tak. Nie wiem. Och, chcę. Żebyś wiedział, jak bardzo.
O czwartej rano zbudził się z koszmarnym bólem pleców. Snowboard – pomyślał – brak treningu wyłazi. Trochę zły na siebie posykując doszedł do łazienki, w saszetce z kosmetykami znalazł środki przeciwbólowe. Połknął dwie tabletki. Zauważył, że drżą pod nim nogi, zaraz potem że jest mu potwornie zimno i że ma nudności. Zwymiotował. Szczękając zębami napił się wody z kranu – omal ich o metal nie połamał. Zaczął się rozglądać za szklanką, wszystko wirowało wokół niego. Kurczowo trzymając się półeczki przy muszli klozetowej spróbował się wysiusiać. Woda na dnie muszli przybrała kolor brunatny, zaczęło cuchnąć. Ból obejmował podbrzusze, zaciskał cęgi coraz silniej, aż go złamał – zgiął się wpół, po chwili zwalił się na posadzkę. Znowu zwymiotował. Z uczuciem lodowatego zimna leżał w wymiocinach, w narastającej wokół niego kałuży brunatnego, cuchnącego moczu, wstrząsały nim dreszcze, a w głowie rosła potworna myśl, że właśnie zaczął umierać i że wie – on wie, którędy śmierć po niego przyszła. Stracił przytomność.
Kiedy ją odzyskał, dreszcze zelżały i bolało trochę mniej. Próbował zawołać, ale nie był w stanie wykrztusić słowa. Wykaszlał na rękę kłąb jakby waty, przyjrzał się: nie była różowa. Płuca jeszcze nie – pomyślał. Wytarł rękę i popełzł w kierunku sypialni.
– Robert?
– Tutaj – wychrypiał. – Chodź. Działamy.
Szelest, światło w salonie.
– Boże – szeptem. – Robert, nie umieraj – Helena uklękła przy nim. – Kochany. Pogotowie. Recepcja. Ja… – w jej oczach było przerażenie.
– Poduszka, woda, telefon – wychrypiał. – Nie wolno ci zrobić niczego, czego nie powiem. Dopóki będę przytomny.
– Co ci jest? – szklanka wody, telefon. Podsunęła mu pod głowę poduszkę – Robert… Co to jest?
– Potem – wycharczał. – Nie widzę. Zbyszek Jarmołowicz, poszukaj. Wybierz i daj mi.
Zwymiotował. Wydawało mu się, że mocz wsiąka w szlafrok. Tutaj też zaczynało cuchnąć.
– A Mela? – trzymała telefon i patrzyła na niego z trwogą w oczach.
– Już to przeszła, tylko nie wiedzieliśmy…
– A… – nieme pytanie na jej ustach. – To nie Robert, panie doktorze – do telefonu. – To Helena, jego dziewczyna, żona. On… Robert umiera. Tak to wygląda.
– Przytrzymaj przy uchu – starał się mówić wyraźnie. – A ty? Na całej Ziemi ty jedna jesteś absolutnie bezpieczna. Zbyszek?
Helena mokrym ręcznikiem wycierała mu twarz, tors, ręce. Chwilę słuchał głosu w telefonie.
– Tak, teraz ja. Dokładnie to samo, tylko tym razem przez nerki – słuchał chwilę. – Musisz to wszystko zorganizować. Szybko, jeśli mam dotrzeć na noszach, a nie w zalutowanym pojemniku – znowu słuchał. – Tak, lekarz wojewódzki i inspektor sanitarny też. Za dziewczyny ręczę, to się nie przenosi typowo. Niech je puszczą. Mela nie, z pewnością. Natomiast Helenę zamkniesz i wymienisz florę. Tak, dobrze się domyślasz – zaszczękał zębami. – Nie! Przeżyję, ożenię się z nią i będziemy żyć długo i szczęśliwie – jeszcze słuchał. – Dobrze. Oddaję jej telefon i od teraz zajmuję się jedynie umieraniem – próbował się roześmiać, ale tylko zarzęził.
Helena klęczała obok ze szklanką wody. Ręce jej drżały, wargi też.
– Masz mój telefon. Rób to, co powie Zbyszek. Tylko tak mam szansę ocaleć. Pakuj nas. Rano pojedziecie do domu. Powoli i spokojnie. Po mnie zaraz będzie transport.
– Robert… – patrzyła na niego przerażona, wargi jej drżały coraz bardziej, po policzkach spływały łzy. – Robert… to ta twoja bakteria? To… – łez było coraz więcej i nagle Helena rozszlochała się nieprzytomnie. Chwyciła go za ręce. – Powiedz, że to nieprawda!
– Kochanie – wychrypiał, mimo ponownie narastającego bólu coraz bardziej rozbawiony – ja dopiero teraz zacznę cię kochać. Takiej miłości jeszcze nie było.
Sanitariusze weszli po dwudziestu minutach. Nie rozmawiali. Rozłożyli nosze, rozpięli namiot, Robert wyjechał. Opakowany jak zadżumiony. W progu drugi sanitariusz odwrócił się. – Helikopter już czeka. Za dwie godziny mąż będzie na miejscu.
Pakowała się, pakowała ich, połykała łzy. Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Mela spała. Zwoziła windą walizki do Hondy, wracała, znowu jechała na dół. Nigdy nikogo tak nie kochała. A teraz go zabiła. Bo aż tak go kochała. Co się stało? Robert! Przyjdź i wytłumacz mi – Roberta nie było. Umierał w helikopterze, jej ukochany Robert, jej jedyny, niezastąpiony, niewyjęty – jak w piosence. Robert!!! Nie umieraj, proszę. Błagam! Umrę za ciebie, mój ukochany, kochanku, facecie, mężczyzno… Moje wszystko – zatrzymała się. – Nie dam mu umrzeć – powiedziała półgłosem. – On jest mój. Należy do mnie i to ja decyduję. Niech mi tylko ktoś spróbuje przeszkodzić. Pana Boga rozjadę, nie mówiąc o reszcie. Mela? – weszła do sypialni. – Wracamy do domu. Musimy uratować Roberta.
– Dlaczego? – Mela przecierała oczy.
– Bo Pani Śmierć chce nam go zabrać.
– Nie damy Oberta – Mela siadła na łóżku i patrzyła na mamę. – On jest nasz, nie jakiejś pani śmierci. Do domu, mama, szybko do domu.
– Proszę siadać – docent Jarmołowicz troskliwie sadowił Helenę w fotelu. – Niech się pani czuje jak u siebie. Dobrze się pani spisała.
– Ja? W czym? Będę mogła go zobaczyć?
– W tej historii – docent też usiadł. – Była pani zdecydowana, szybka, stanowcza, dyskretna. To dzięki pani dostaliśmy jakiekolwiek szanse do ręki.
– Przecież ja go zabiłam – głos jej się załamał, znowu zaczęła łykać łzy. – Przecież to jest we mnie i ze mnie przeszło do niego, żeby go zabić! – teraz już płakała otwarcie, jak przez ostatnie kilkanaście godzin. Szlochała, jakby uciekała w płacz, w rozpacz, w upiorny koszmar własnej fatalności. Kobieta która kocha i zabija dlatego, że kocha.
– Czy możemy mówić sobie po imieniu? – spokój docenta Jarmołowicza trochę ją otrzeźwił. Podniosła głowę, wierzchem ręki otarła policzki.
– Pewno… tak. A dlaczego?
– Bo będę jakiś czas łącznikiem między tobą a Robertem. Dopóki… – zamyślił się. – Wydaje mi się, że uda się go uratować. Mamy stan ciężki, nawet bardzo, ale już stabilny. Lekko nie będzie. Dostrzegam pewne decyzje, bardzo trudne. Ciebie będę prosił o pomoc, żebyś go namówiła… żebyś go przekonała, że mam rację – docent wstał, uchylił okno, sięgnął po papierosy. – Tu nie wolno palić. Ale palimy wszyscy. Czasami jest to… jest to niezbędne.
– Ja też – Helena wyciągnęła rękę. – Daj mi.
– Proszę – podał jej papierosy i zapalniczkę. – Teraz po kolei. Nie zabiłaś go, bo żyje. Przeżyje. Mam plan. Robert jest dla mnie ważny i sporo mu jestem winien. Teraz mogę mu to oddać. To jest pierwszy komentarz do twojej rozpaczy. Dalej… – zapalił sam, zaciągnął się. – Nie ty próbowałaś go zabić, tylko on sam siebie, nawet jeśli bezwiednie. To jego produkt… niech będzie, że dzieło. Jego dzieło, jego demon wracający do twórcy, aby go pożreć. To jest drugi komentarz do twojej rozpaczy. Biologia jest amoralna, nie zna pojęcia winy. Nie jesteś niczemu winna, pamiętaj to cały czas. Tylko pamiętając o tym, pomożesz go uratować, może sama go uratujesz.
Helena patrzyła na niego oczami otwartymi tak szeroko, jak tylko możliwe. – Chcę go zobaczyć.
Docent westchnął. – Wiedziałem. Przygotowałem się. Dobrze, ale przez szybę. I żadnych słów. Helena, proszę.
Wstała.
Stała w śluzie, w kombinezonie niemal kosmicznym, izolującym ją od świata, od wszystkiego. – Gdzie to się włącza? – zapytała. – Głos? Żeby on mnie tam słyszał?
– Prosiłem – trochę zrezygnowany głos Jarmołowicza. – Drugi klawisz na lewym nadgarstku. Nie wiem, czy jest przytomny. Poczekaj.
Nacisnęła. – Robert?
Ręka uniosła się, ledwo widoczna zza przewodów i rurek. Pokiwała. Pielęgniarka stojąca po drugiej stronie stanowiska przeszła i uniosła ją nieco bardziej do góry. To mój facet, ostrożnie – pomyślała Helena – i nie próbuj go podrywać, lepiej nie.
– Jestem tutaj – powiedziała głośno. – Pamiętaj o tym. Czekam na ciebie. Zawsze czekam. Kocham cię.
Odwróciła się i wyszła. Przebrała się, poszła do toalety, zamknęła się od wewnątrz i dopiero wtedy się rozpłakała.
– Powiedz mi wreszcie, w jakim on jest stanie – Helena oczy miała czerwone, ale była już spokojna. Paliła kolejnego papierosa.
– Powoli – docent rozkładał przed sobą notatki. – To groźna choroba, w zasadzie śmiertelna, ale Robert jest przede wszystkim naukowcem i zdołał mi przekazać swoje sugestie. Będę musiał zadać ci trochę pytań aby prześledzić, co się zdarzyło i jak się zdarzyło. Heleno – podniósł wzrok – niektóre z tych pytań będą miały charakter niemal intymny, ale wolałbym, żebyś żadnego nie pozostawiła bez odpowiedzi. Zapewniam, że żadna z twoich odpowiedzi nie wyjdzie z tego gabinetu i nawet Robert dowie się tylko tyle, ile niezbędne – odetchnął.
– To znaczy, że Robert przeżyje – teraz Helena odetchnęła, głęboko. – Pytaj, o co chcesz.
Docent nie odpowiedział, przeglądał notatki. Znowu spojrzał na Helenę. – Swoją drogą niezwykły on ma hart ducha. W takiej sytuacji… No, dobrze. Wszystko zaczyna się ponad dwa lata temu. Wówczas zdarzyła się awaria ultrawirówki, tak?
– To nawet nie była awaria. W jednej z komór podwinęła się uszczelka. Fiolki z bakteriofagami do frakcjonowania miały nadmierny luz i uległy uszkodzeniu. Dwie chyba. Zrobiłam wszystko zgodnie z procedurami, ale gdzieś w zakamarkach klapy mogło coś zostać.
– Po kilku dniach nieoczekiwanie umiera wasz szef konserwatorów – docent znowu patrzył w notatki. – Jako przyczynę zgonu podano zator płucny, to tak nawiasem. Ale była też jakaś gorączka. Przepraszam, ale muszę zapytać. Miałaś z nim jakieś kontakty?
– Tylko służbowe. Zbyszek – Helena w zażenowaniu splatała ręce – to trudne, ale naprawdę się postaram. Oczywiście nie mogę wykluczyć, że gdzieś tam go dotknęłam. W końcu chodziłam do niego, kiedy robił tę wirówkę.
– Robert jest zdania, że u niego doszło do bezpośredniej modyfikacji bakteriofagiem. Bez twojego pośrednictwa. Natomiast uważa, że wasza córeczka zaraziła się już twoją, przypadkowo zmienioną pałeczką okrężnicy. Uratował ją podobny do twojego aparat odpornościowy.
– Ja myślę, że tyle samo w tym zasługi odporności, co w szybkości działania Roberta – uśmiechnęła się, ale nie poprawiła docenta.
– Może? – docent patrzył na nią uważnie. – Potem na sepsę umiera połamany Heniu Rafalski. Kilka dni wcześniej odwiedzasz go w szpitalu.
– Jezu – wyszeptała Helena. – Wy myślicie, że on też? Że to ja? Że zabiłam Rafika?
– Domyślnie zadałem ci pytanie o charakterze intymnym. Przepraszam.
– Całowaliśmy się – Helena patrzyła w ścianę. – Daj mi papierosa.
– Proszę.
Zapaliła. – No, ostro, z języczkiem i tak dalej. Byłam z nim prawie rok, w końcu. Coś mu się należało – teraz odwróciła wzrok. – Zbyszek, ale nie pieprzyliśmy się. Na sali szpitalnej? W łazience? On był ledwo poskładany, z drutami sterczącymi na wszystkie strony. To absurd!
– Heleno, naprawdę nie chciałem – docent wydawał się zmieszany. – Ja tylko ustalam trasę. Doktor Rafalski zmarł z powodu sepsy wywołanej pałeczką okrężnicy, to wiemy z pewnością. Odmiana, którą Robert wyhodował, przypadkiem zresztą, potrafi zabijać lepiej niż dżuma. Wielu rzeczy o niej jeszcze nie wiemy, ale to akurat jest pewne. To morderca, ale dlaczego tak selektywny? Z tego co wiem, u syna Roberta nie wystąpiły żadne objawy chorobowe.
– Też ci powiedział? O Filipie? – Helena znowu zaczęła płakać. – Noszę w sobie potwora, a kocham drugiego potwora!
– Zapomnij o emocjach. Skup się, proszę. Też się czuję niezręcznie, ale każdy szczegół może być ważny. Im szybciej to ustalimy, tym lepiej. Również dla Roberta.
Helena wysiąkała nos. – Nie, nie wystąpiły. Nic nie mówił.
Docent poklepał ją po ręce. – Przecież wiem, że go kochasz – patrzył na nią niemal z uśmiechem. – Nie wiem, czy sam bym nie zaryzykował. Dla takiej miłości? Ona jest tak samo bezwzględna, jak ta bakteria.
– Ale zabija.
– Przeciwnie – powiedział docent. – Z tą samą bezwzględnością broni. Nawet kosztem samej siebie.
Cdn. Alski