Podróż(11) – Drugi przed grudniem(3/3)
– No – uśmiechnęła się. – Fajne to. Takie normalne. Ile to wszystko zajmie czasu?
– Nauki zaczynają się jesienią i do Bożego Narodzenia raczej nie zdążymy. Może na Wielkanoc?
– To nie… – Helena myślała. – Nie, to ja chcę w maju. Niecały rok. Poczekam.
– Dobrze, śliczna – podszedł do niej. – Cieszę się, bardzo.
– Masz kawę. Mela, kanapka! – rozejrzała się.
– Juuuż! – okrzyk z głębi domu.
– Aha – odwróciła się znowu do Roberta. – Filip jedzie z dziewczyną. Do Drezna. A ty o tym nic nie wiesz, bo ja ci nie powiedziałam. Jadą razem z nami.
Dziewczyna nie była jakaś tam. Drobna z ładnie zaznaczającymi się elipsami blondynka o twarzy aniołka tylko czekającego aż go ktoś zdeprawuje, w dżinsach obcisłych jak futeralik na perfumy i sandałkach na szpilce. Oboje czekali na skraju parku przy osiedlu, gdzie Filip mieszkał, ona oparta o niego plecami, z kciukami zaczepionymi o kieszenie – poza chuligana rządzącego dzielnicą, nie mówiąc o punkcie oparcia. Robert zatrzymał auto tuż przy nich, otworzył drzwi.
– Niech pan… – dziewczyna zawahała się, wyciągnęła rękę. – Karolina. Cześć. Mogę?
Robert wysiadł do końca i teraz Helena zaczęła patrzeć uważniej. Przytrzymał rękę dziewczyny dłużej niż trzeba, dotknął jej palcami drugiej. – Cześć. Robert. Pewno, że możesz. To jest… – odwrócił się.
– Cześć, wsiadajcie. Ja jestem Helena. Lubisz malarstwo?
– Wszystko lubię – Karolina otwierała drzwi. – Filip, idź z drugiej strony. Nie wsiadaj za mną, bo znowu narozrabiasz.
Filip obchodził samochód.
– A co on narozrabiał? – Helena.
– Ciągle mi się o tyłek zahacza – Karolina. – Albo o cycki. On wszystko traktuje serio. Ręce na klawiszach i tak dalej. A ja jestem gitara. Z kilkoma dziurami po kulach – roześmiała się.
– Wsiadajcie – Robert nacisnął starter. – Karola, zamknij drzwi.
– Zamknięte.
Robert wysiadł, obszedł samochód, pociągnął za klamkę, uchylił, zatrzasnął, wrócił.
– Teraz tak.
Jakieś rozmowy po drodze. Helena puszczała je wszystkie mimo uszu. To – myślała wściekła. To! Ja jestem „to”. Zabiję cię, Robert. Odgryzę ci fiuta i poczekam, aż się wykrwawisz. A wcześniej wepchnę ci ten okrawek między zęby. I będę z miłością patrzeć w twoje oczy. Żebyś wiedział, co tracisz. Filip, skąd tyś ją wytrzasnął? – Przepraszam – odwróciła się – wy pracujecie razem?
– London School of Economics – odpowiedziała Karolina. – Ja przyszłam, kiedy on kończył. Trochę mi pomógł – roześmiała się. – Myślałam, że lubi chłopców. Teraz mam staż, a on mnie szantażuje, że powie tacie, jaka jestem.
– Decydencka córunia – mruknął Filip. – Myśli, że wszystko jej wolno.
– Współpracujecie ze sobą? – z namaszczeniem zapytał Robert. Nie miał nic złego na myśli, pomyślał sobie tylko: fajny kot, taki dziki.
Wolno jej, ty głupku – Helena myślała. – I wcale nie dlatego, że jest jakąś decydencką córunią. Jest sobą i dlatego jej wolno. Ale rusz Roberta, Karolinko, to jesteś martwa. Filip to własność wspólna, a Robert jest mój. Nigdy nie będzie inaczej. – Może klateczka? – zapytała uprzejmie.
– Przegryzę pręty – Karolina wybuchnęła śmiechem. – Albo ładnie poproszę, żeby otworzył drzwiczki. Umiem ładnie prosić.
– Nie wątpię – mruknął Robert. Helena spojrzała na niego spod oka.
Słodziak, no! – śmiał się w duchu. – To ci się, synu, słodziak trafił. Kobieta-demolka, dzika kotka, żaden tam kanapowy kawałek futerka. Ona cię zje, a resztki rozda koleżankom na podwórku.
– Robert? – zapytała niewinnie Helena. – Nie za szybko jedziesz?
– Idźcie przodem – powiedziała na podziemnym parkingu. – Dogonimy was. Robert?
Podszedł do niej, objął ją w pasie. – No? Jednak gramy?
– To nasze życie, ty głupku. Żadna gra – Helena zaczęła go całować.
Oboje mieli zamknięte oczy. To zawsze jest najintensywniejsza faza pocałunku, kiedy wędruje on nie tylko po wargach, nie tylko w ustach, kiedy on – pocałunek, niesłychanie skoncentrowany, wędruje przez ręce, policzki, kiedy pozostawia za sobą szum w uszach i zawrót głowy, ucisk w podbrzuszu, pozwala zapomnieć o oddychaniu – jeden z niewielu tak silnych środków pobudzających który natychmiast usypia na resztę świata, powoduje, że świat znika jak zdmuchnięty pozostawiając jedynie skoncentrowany do absolutnej esencji smak. Pachnidło. Kiedy już pocałunek ściągnie do siebie wszystko i pozostanie tylko on – on sam, wówczas powoli zaczyna wędrować w drugą stronę: język, wargi, policzki, ręce… Otworzyli oczy jednocześnie.
– Ty…
– Ty…
– Nogi mam miękkie – Helena, szeptem.
– Chodź – Robert. – Bo cię zaciągnę do samochodu. Oni tam czekają na nas.
– Tak? A, poczekaj – ujęła jego twarz w obie ręce i ugryzła w dolną wargę. Mocno.
Robert wytrzymał.
– Wiesz, za co. I wytrzyj krew.
Trzymali się za ręce jak dwoje nastolatków, kiedy wychodzili z parkingu. – Czasami to lepsze niż seks – mruknął Robert. – Tak? – Helena przystanęła, odwróciła się. – To chodź. Jeszcze – pociągnęła go za filar.
Karolina i Filip czekali na nich na placu przed Zwingerem, pod pomnikiem. Koronkowy gmach opery po prawej. Robert idąc trzymał chusteczkę przy skaleczonej wardze, Helena wyprzedzała go o krok. – Zobacz, czy już zaschło.
Helena odwróciła się.
– Weź lusterko – powiedział cicho. – Wampirze.
Przyjrzała się jego wardze. – Zaschło. Lusterko pożyczę od Karoliny.
Byli parę kroków od nich.
– Ten gość na koniu – Helena machnęła ręką w kierunku pomnika. – Kto to jest? Ktoś wie? Karola, daj lusterko.
Karolina podała je jej bez słowa. Helena przyjrzała się sobie starannie, parsknęła krótkim śmiechem. – Mógłbyś zlizać, ale… lepiej daj chusteczkę.
Filip otworzył usta i natychmiast je zamknął.
Robert podał Helenie chusteczkę. – Jan Wettyn, król Saksonii. Dziewiętnaste stulecie. W wolnych od królowania chwilach przełożył na niemiecki „Boską Komedię” Dantego. Najlepszy użytek z takiej posady. Aha, rozpoczął budowę opery.
Karolina przyglądała mu się z zaciekawieniem.
Stali przed Tintorettem. Olbrzymi obraz, zawłaszczający niepodzielnie centrum ściany i dominujący nad resztą ekspozycji w sali, miał dla Roberta szczególne znaczenie. Stanął przed nim po raz pierwszy kilkanaście lat temu. Później odwiedzał Zwinger kilka razy tłumacząc się przed sobą, że lubi tę galerię, jej niezmiennie blado-błękitne światło na schodach jak dla gigantów i później w amfiladach olbrzymich sal, dalej mleczną biel w pomieszczeniach bardziej kameralnych, a na finał – w którym prezentowano mniejsze obrazy, niejednokrotnie cenne i wielkiej piękności – małe salki, jedna obok drugiej, oświetlone jakby kremowo – bardzo ciepło. Było jeszcze drugie piętro, ale na tyle za nim nie przepadał, że dwa razy zapomniał o jego istnieniu. Tak naprawdę jeździł popatrzeć na Tintoretta, obraz tak inspirujący go swoją zagadkowością, że uczynił z niego ważny składnik swojej pierwszej powieści, tej, w której było za dużo miłości. To w tej powieści Natalia stojąc przed obrazem mówi: Zabicie szatana jest dodaniem kolejnego zła.
Bo zabicie? O to chyba Natalii chodziło – zło pozostaje złem niezależnie od intencji, a zabicie jest złem. W wieku, w którym był, powinien przestać mieć z tym problemy, a ciągle miał. Na tym obrazie szatan był nie tylko pokonany – był zdeptany, wdeptany w ziemię i – jeżeli szatan może prosić Boga o śmierć – żeby się to wszystko raz na zawsze skończyło – to ten prosił z pewnością. Tkwił w lewym dolnym rogu, przybity do ziemi piką przechodzącą mu przez głowę, trzymaną przez szlachetnie upozowanego archanioła Michała, wokół którego, jak miotające się w morskiej toni ryby, pływali inni aniołowie i archaniołowie, dobijając szatana wszystkim, co tam który trzymał w rękach. Pysk szatański pełen był cierpienia i rezygnacji, jakby chciał powiedzieć: odwalcie się wy wszyscy ode mnie, to nie ja wymyśliłem zło, tylko ten u góry. Ja zajmowałem się buchalterią, zresztą z jego polecenia. Zaś u góry po przekątnej płynął przez przepajający scenę brązowawy błękit Bóg Ojciec z rozłożonymi szeroko rękami w geście… W geście? No właśnie, czy Bóg Ojciec udzielał gromadzie aniołów błogosławieństwa na dokończenie dzieła Bożego? Czy może wrzeszczał ze swojej wysokości żeby dali szatanowi spokój, że to nieludzkie i niehumanitarne, że to wreszcie zwyczajnie nieuczciwe w aż tylu dobrych aniołów rzucać się z zaostrzonymi kijami na szatana, nawet jeśli złego? Nie wiedział.
– No, załatwili go, raz na zawsze – mruknęła Helena. – Przynajmniej na tym obrazie. A tobie w powieści chodziło o to, że to nie w porządku? – odwróciła się do Roberta. – Wszyscy się w kółko zabijają, a ty się o jednego marnego szatana upominasz. Dla twoich bakteriofagów to ty jesteś bogiem. I też je nieźle poszczułeś.
– Jakiej powieści?
– On napisał powieść. Robert. Przecież to geniusz. Nawet lepiej ode mnie… – Filip nie dokończył.
– Idę na papierosa – Robert odwrócił się tyłem do obrazu. – Kawy się napiję. Oglądajcie chwilę beze mnie.
Filip patrzył w podłogę, Karolina na Roberta, znowu z zaciekawieniem.
– Idę z tobą – Filip podniósł głowę. – Też napiję się kawy. Zostajecie?
– Tak – obie odpowiedziały jednocześnie.
– Tłustawa – zawyrokowała Karolina. – Stały przed „Śpiącą Wenus” Giorgiona.
– Taki klimat wtedy – sentencjonalnie odpowiedziała Helena. – Ty jesteś z Filipem?
– A myślisz, jak ona tę rękę na cipce, to jakąś palcówkę… – spojrzała na Helenę. – Co ty? Z nim nie można być. On najpierw nienawidzi Roberta. Truciznę by mu z zimną krwią podał. Zostawił matkę, w kółko jakieś małolaty, kariera-panamera, teraz ty…
– Co ja? A jego żona lepsza nie była, zdaje się. Jakiś Włoch tam był, czy Hiszpan. Jeździł za nią. Potem jeszcze ktoś, Robert mi trochę opowiadał. Rozleciało im się i tyle. Robert jest niesłychanie ruchliwy, może ona nie nadążała? Potrzebowała zwolnić? Ja już teraz ledwo za nim nadążam – roześmiała się cicho i przeciągnęła. – Zawsze mam łóżko w zapasie, ale to… no, taki Grey.
– Zabawki? – Karolina popatrzyła na nią z zainteresowaniem.
– Nooo, jeszcze nie. Ale on bez tego w dziesięć minut zrobi z ciebie zabawkę. Jezu, nie mówmy o tym.
„Leda z łabędziem”, Peter Paul Rubens.
– Udusi go – powiedziała Helena. – Skręci mu kark między udami.
– Nie ona pierwsza – teraz Karolina była sentencjonalna. – I, gwarantuję ci, nie ostatnia. A… słuchaj, ty Filipa na ile znasz?
– Przychodzi do nas, w operze byliśmy, jakiś weekend nad wodą – Helena starała się o niedbały ton. – A co?
Karolina przyjrzała się jej. – Kłamiesz, chyba. On ze dwa razy powiedział przez sen: Helena. Raz nawet w czasie… no, wiesz. On jest trochę brutalny, za szybko dochodzi, jak dla mnie, dla mnie to by…
– Robert? Spróbuj tylko.
Karolina roześmiała się cicho. – Tak dla treningu? A ty stoisz z boku i mówisz: sprawdzam. Ale raz on chyba naprawdę odjechał i myślał, że ja to ty. Helena, spałaś z nim?
– Nie.
Karolina stała tyłem. – Teraz to już żywcem kłamiesz. Słyszę to. A Robert w ciebie wpatrzony jak w obrazek. A ty go znaczysz, żeby go taka postrzelana dziewczyna jak ja nie śmiała dotknąć. A ja pojechałam na wycieczkę żeby się dowiedzieć, co jest grane. Podzielisz się?
– Spróbuj tylko.
– To mu powiem.
– Nie powiesz – Helena stanęła przed Karoliną. – Sama przerżniesz. Bo ja wtedy napuszczę Filipa na twojego ojca.
Karolina patrzyła na nią z uwagą. – Cholera, lubię cię. Myślałam, że nie ma dziewczyny podobnej do mnie, a tu proszę. Jest Helena, osobista narzeczona geniusza, pieprząca się z jego synem. Dobra jesteś.
– Odczep się – mruknęła Helena. – Chodź do chłopaków. Czegoś zimnego bym się napiła.
Kiedy schodziły do kawiarni, Helena zwolniła. – Dobra – powiedziała. – Tylko nie posuwaj się za daleko. Przynajmniej będę wiedziała, na co uważać.
– Na mnie – roześmiała się Karolina.
Cdn. Alski