Podróż(4) – Prolog(1/4)
A jego miłość rozsadzała. Zmodyfikował przebieg doświadczeń, dzięki czemu dostawał aktywnego bakteriofaga wcześniej, dzięki czemu mógł bawić się z Melą dłużej, a ją wkurzać, bo Obet to było teraz co drugie słowo w ustach Meli, dzięki czemu czuła się niedowartościowana, albo właśnie dowartościowana, dzięki czemu… Sama już nie wiedziała, taki miała w głowie zamęt. Wiedziała tylko, że on staje się w jej życiu mężczyzną totalnym na którego nie było określenia. No bo jak? Chłopak, kochanek, tatuś, mąż? Może święty obrazek? Był poza klasyfikacją, którą sobie z dotychczasowych doświadczeń ułożyła i umiała się w niej poruszać jak ryba. Tylko Robert to nie była woda, a jakiś nieznany dotąd żywioł który ją zagarnął i trzymał mocno, bardzo mocno, najmocniej. Rozejrzyj się w tym, dziewczynko – pomyślała. – Rozejrzyj się w tym starannie, dopóki jakieś resztki zdrowego rozsądku ci zostały. Co może być dalej? I nie jutro, ale za rok, a nawet dziesięć lat.
Robert był inny: wyobraźni miał aż nadto, ale rzeczywisty problem musiał pojawić się, ujawnić, aby on próbował go rozwiązać. Realnie rozważane to, co może się zdarzyć nie istniało dla niego samo z siebie, musiało zaistnieć i to tworząc problem. Jeśli problemu nie stanowiło, to i nie było co rozwiązywać. A na razie nie dostrzegał żadnego problemu, poza dwoma, jednym banalnym, drugim absorbującym, ale dla obu już miał rozwiązania. Pierwszy dotyczył faceta trzy lata przed sześćdziesiątką, którego zauroczyła trzydziestodwulatka, przy czym, takie odnosił intensywne wrażenie, ona – Helena była nim zauroczona nie mniej niż on nią. Z erotyką miewał dotąd jedynie sporadyczne problemy, obok Heleny, żywiołowej, śmiałej i pomysłowej – absolutnie żadnych – jeżeli byli miłością wykończeni, to oboje, ale zdawał sobie sprawę, że on się będzie starzeć, a jej wrażliwość na bodźce będzie rosła. Zdecydował się na test. Może nie powinien, bo w jakiś sposób kradło to aurę, ale chciał wiedzieć, na co może liczyć w przyszłości, a poza tym był najzwyczajniej w świecie ciekaw. Na Mikołaja mama Heleny zabrała Melę na dość późne przedstawienie kukiełkowe. Następny dzień to była sobota i Mela po przedstawieniu chciała zostać u babci, a on wtedy łyknął Viagrę. Jeszcze pojechali tam wieczorem – Helena chciała zawieźć Meli ciuszki na zmianę, w drodze powrotnej Robert poczuł, że staje się niczym, poza bliską obecnością Heleny, nie ograniczony, a później zaczęła się noc cudów. Zasnęli oboje koło trzeciej, splątani na skotłowanym posłaniu, każde próbując złapać oddech po nocy pełnej miłości aż tak bardzo, że kiedy Robert, o siódmej rano odgarnął włosy z twarzy śpiącej Heleny i zaczął ją budzić pocałunkami, w jej otwartych po chwili szmaragdowych oczach dostrzegł jedynie bardzo uśmiechnięte i nasycone pragnienie snu.
– Robert, Robercik… Mikołaj był wczoraj. Dostałam wszystkie prezenty i już nie chcę żadnego. Śpij kochanie – zarzuciła mu ręce na szyję i zasnęła.
Wstał po kilku minutach, w kuchni zrobił sobie kawę, otworzył okno, zapalił. Problem był rozwiązany. Jeżeli dzisiaj był mikołajkowym nadużyciem, za parę lat pozwoli mu utrzymać dobre zdanie o sobie samym, nie mówiąc o dobrym zdaniu Heleny o nim.
Helena obudziła się przed dziesiątą. Otulona szlafroczkiem weszła do kuchni, gdzie Robert przy kuchennym stole siedział nad czasopismem i zaznaczał co ciekawsze fragmenty. Podniósł głowę. Burza, w dosłownym sensie, rudych włosów, cienie pod powiekami i te oczy. Wstał, Helena podeszła do niego. Pocałunek, długi.
– Robert – wyszeptała mu wprost w ucho – co to było? To… – zaczęła go całować znowu. – Boże, ja utonęłam. Nie rób tego więcej, bo oszaleję. Nie… – odsunęła się trochę – nie tak. Czasami tak. Ale tylko czasami.
Włożył ręce pod szlafrok i przyciągnął ją do siebie.
– Ej – Helena nieoczekiwanie wyśliznęła się. – Mela! Zadzwonić do mamy. Kochanie, wykąpię się, cała się lepię.
A to akurat było też ilustracją drugiego problemu – tego o charakterze absorbującym. Na jaki pomysł mogą wpaść dwie osoby nie nadające się zupełnie do życia rodzinnego? One – te dwie osoby – z całą pewnością zapragną założyć rodzinę. A ponieważ życie rodzinne wymaga jakichś ścian, podłóg, drzwi, a choćby i namiotu aby tworzyć wartość zamkniętą, odgrodzoną od reszty świata, problemem było dostateczne obszerne mieszkanie – wspólne dla nich wszystkich. Aby byli razem nie tylko od święta, aby piątek nie stawał się świętem nagle, tylko po prostu nim był, aby wszystkie dni tygodnia były świąteczne, stale i niezmiennie.
Robert zdał sobie sprawę z istnienia tego problemu już po pierwszym świątecznym poranku – tym, kiedy Helena rzuciła się na niego jak radosny tygrysek. Za świątecznym porankiem nie poszedł świąteczny wieczór, a jeśli – to niepełny i wcale nie chodziło o to, aby całym sobą czuć Helenę, piękną, ciepłą i rozkochaną, tylko o taką możliwość. Bo przecież mogło się w przyszłości zdarzyć i tak, że Helena będzie utulać Melę, a on zaśnie, albo że on wypije za dużo tej whisky, którą lubi i Helena wypędzi go z łóżka na dywan. Mogło być i tak, tylko aby zdarzyło się tak właśnie, namiot musiał być jeden – wspólny. Od nowego roku Robert zaczął rozglądać się za mieszkaniem. Dostatecznie dużym, aby pomieścić w nim wszystkie ich radości i smutki – bo nawet jeśli tych ostatnich żadne z nich dotąd nie dostrzegło, trochę miejsca należało im zostawić. Mogły się przecież zdarzyć.
Cała reszta tego, co krążyło mu po głowie w związku z jego aktualną sytuacją osobistą, stanowiła rodzaj nieokiełznanych fantazji, w wypadku Heleny bardzo erotycznych i zaraz potem bardzo pełnych czułości, zaś w wypadku Meli bajkowo-zabawowych i też pełnych czułości. Często wśród nich pojawiała się Helena ze smokiem. Oboje łączył złoty łańcuszek, którego jeden koniec trzymała w ręku Helena, zaś drugi zadzierzgnięty był wokół szyi smoka. Smok był straszliwy, ale…
Tego smoka też należało gdzieś umieścić, w jakiejś komórce, garażu. Nie wspominając o łańcuszku – jego miejsce było zdecydowanie w sypialni. I tak, nawet zaczynając od fantazji, kończyło się na mieszkaniu. Niekiedy Roberta opadało zdziwienie samym sobą. Zamieszka z nimi? Zamieszkają razem? W jednej jaskini? Kręcił głową, w której niezmiennie centralnie tkwił gwóźdź: zasypiać i budzić się przy Helenie – codziennie. W międzyczasie poszaleć z Melą.
Tamtego wrześniowego poranka, kiedy po raz pierwszy zbudzili się obok siebie, w drodze do pracy Robert co chwilę patrzył na Helenę spojrzeniem, w którym zachwyt mieszał się z zastanowieniem.
– No, co? – Helena przechyliła głowę. – Co, kochanie?
– Ty to zaplanowałaś – bardziej stwierdził, niż zapytał Robert. – Cały ten wieczór. Właściwie… ty mnie uwiodłaś! – zaczął się śmiać.
– Nie, kochanie – odpowiedziała z powagą Helena. – To ty mnie uwiodłeś, ja tylko stworzyłam warunki. Mieliśmy wylądować w krzakach?
Robert zrobił ruch kierownicą, jakby chciał skręcić.
Helena spojrzała na zegarek. – Dziesięć minut Starczy ci? Bo mnie tak.
Helena była jak młody pies spuszczony ze smyczy. Miała wiele cech dorastającej dziewczyny, chuliganiącej z chłopakami ale i eksperymentującej, co można z chłopakiem zrobić. Wszystkie te cechy Roberta bawiły, zachwycały, niekiedy niepokoiły. Słowne przekomarzanki z nią kończyły się z reguły śmiechem któregoś z nich, ale bywały ostre. Na pytanie, z kim zdradziłaby go, Helena odpowiedziała: z tobą, młodszym. Trochę go ukłuło. Helena uśmiechnęła się i zapytała: gdybym miała siostrę, podobną do mnie, powiedzmy dwudziestotrzyletnią i ona by leciała na ciebie, opierałbyś się? – A masz? – zapytał. – Dostaniesz w zęby – odpowiedziała. – Nie mam. Ale widzisz, jak to działa. Facet nawet nie myśli, co w tym jest nie w porządku. A dziewczynie nie wolno nawet zacząć myśleć. Masz młodszego brata? – uśmiechnęła się szeroko. – Nie, mam starszą siostrę.
Miał. Oboje rodzice nie żyli, ojciec zmarł dawno, matka przed czterema laty, na raka, co Robert przeżył ciężko. Mamusi synek, pieszczoch i duma – to, co mama nagłaskała, skutecznie korygowała starsza o trzy lata siostra – Grażyna. Poukładana jak miejska biblioteka i stanowiąca w tym zupełne przeciwieństwo młodszego brata, od wielu lat starała się sensownie kanalizować powichrowane skłonności Roberta i niewykluczone, że jego sukcesy były w jakiś sposób i jej sukcesami, bo to przecież ona za każdym razem zmuszała go żeby skończył to, co zaczął. A Robertowi często brakowało cierpliwości. Emerytowana od roku nauczycielka fizyki, z mężem historykiem, którego Robert lubił, ale z którym nie szło się napić bo panicznie bał się Grażynki. Dzieci nie mieli, co z upływem lat potęgowało pedagogiczne i umoralniające skłonności siostry w stosunku do brata. Ale też – być może z tego powodu – czas płynął dla Roberta jakby wolniej, bo ciągle pozostawał i młodszym braciszkiem, i jakby synkiem. Paradoksalnie, w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat wolno mu było nosić kamienie w kieszeni i popychać dziewczynki na korytarzu, bo gdyby przestał to robić, cóż zrobiłaby siostra? Teraz Hubert – mąż kroił ciasto w kuchni, a Robert siedział przed Grażką i odpowiadał na pytania.
Grażyna odstawiła filiżankę. – To kiedy się przeprowadzacie?
– Za trzy tygodnie, tak sądzę. Rzeczoznawca już skończył, pozostaje notariusz, a tam są terminy.
– A dlaczego rzeczoznawca?
– Bo to jest zamiana z dopłatą. Starsze małżeństwo na tym samym osiedlu chce iść na mniejsze. Rzeczywiście, po co im dziewięćdziesięciometrowe mieszkanie? Helena dopłaca do wycenionej wartości i po notariuszu możemy się przeprowadzać.
– Helena dopłaca?
Robert zaczął się kręcić. – No, dobrze, ja dopłacam. Ale to ja chcę, żebyśmy mieszkali razem.
– Ona nie chce? Żebyście mieszkali razem?
– Gracha! – Robert wybuchł. – Helena też chce! Ona mnie kocha i ja ją kocham. Kiedy ludzie się kochają, chcą być razem. To powszechne zjawisko!
– Powszechne dotyczy średniej – mruknęła Grażyna. – A wy odbiegacie od średniej. I to mocno.
Hubert wniósł ciasto. – Ty się zastanów, Robercik. Może Grasia jednak ma rację. Bo jeśli ona nie chce, to ty się nie upieraj. Będziesz miał to samo, póki dziewczynka nie dojdzie do wniosku, że jesteś jednak za stary, a gelt oszczędzisz.
Robert patrzył na oboje niemal ze złością. – Wy uważacie, że to jest jakiś kontrakt? Młoda daje staremu, stary za to płaci? Kurwa…
– Tyle razy prosiłam, żebyś oduczył się przeklinać. Na kongresach też przeklinasz?
– Nie jeżdżę na kongresy. Wszystkie kongresy to gówno – mruknął Robert. – Wszystko potraficie ześwinić.
– Nie, braciszku – Grażyna była spokojna. – Tylko potrafimy dostrzec to, na co ty oślepłeś. Dla ciebie z pewnością nie jest to kontrakt – umilkła na chwilę – ale może dla niej tak. Pomyśl tylko…
– Kurwa! – Robert prawie zaczął krzyczeć. – O czym ja mam myśleć?! Czy Helena mnie kocha? Jakbyś nas zobaczyła zasypiających o drugiej w nocy, to byś przestała mieć wątpliwości!
Cisza.
– Robert – podjęła Grażyna – ja przecież nie wykluczam pewnej… fascynacji. Ekscentryczny naukowiec o rozległych zainteresowaniach, pisarz, nawet jeśli początkujący, poeta też… uśmiechnęła się. – Napisałeś już dla niej jakiś sonet?
– Odpieprz się – burknął Robert. – Nawet jeśli, to zły.
– To napisz dobry. Stać cię – odpowiedziała Grażyna bez urazy. – Zamożny, niezależny, z dobrą sylwetką i powodzeniem u studentek, bo to akurat tajemnica poliszynela. Mogła chcieć tylko wypróbować pazurki, a wpadła, bo jej zakręciłeś w głowie. Zawrót głowy jej przejdzie, ciebie będzie bolało, a ona poszuka sobie następnego, nawet jeśli tylko do poćwiczenia. A z pieniędzmi tak sobie pytałam. Wiem, że ich nie liczysz.
– Zjedz ciasteczka, Robercie – Hubert też był ugodowy. – Może kieliszeczek?
Cisza.
– A, daj. Wrócę taksówką.
– Ja cię odwiozę i wrócę taksówką. Napijcie się, chłopaki.
Hubert wyjął butelkę brandy i kieliszki.
– Nie – powiedział z determinacją Robert , odstawił kieliszek i wyciągnął telefon. – Pokażę wam, jak ona mnie kocha.
– Heleno, kochanie? Mogłabyś coś dla mnie zrobić?
– Kochanie? – alt Heleny usłyszeli wszyscy, widać Robert nastawił głośnik. – Wszystko? – chwila zastanowienia. – Tak, wszystko. Dlaczego jeszcze cię nie ma? Co mam zrobić, żebyś był? – z każdym słowem jej alt stawał się coraz bardziej melodyjny.
– Zasiedziałem się u Grażyny. U siostry, opowiadałem ci. Wypiłem trochę brandy. Mogłabyś wziąć taksówkę i po mnie przyjechać?
Śmiech. – Już, Roberciku, juuuż, tylko sąsiadkę poproszę, żeby chwilę posiedziała. Mela śpi. Tylko nie pij już więcej, proszę. Wiesz, dlaczego – znowu śmiech.
– Nic nie wypiłem – ponurym głosem powiedział Robert – bo chciałem… nie chciałem, nieważne. To taki test. Teraz się napiję.
– O żesz ty… – słychać było głęboki oddech Heleny. – Jeden kieliszek i czekaj, aż przyjadę, prowokatorze. Adres poproszę.
Podał. Helena się wyłączyła.
– Ty jej dajesz prowadzić Panamerę? – Hubert wydawał się zaciekawiony.
Robert roześmiał się. – Jeździ chyba lepiej niż ja.
Helena przyjechała z głową owiniętą jakąś chustką, w dżinsach i flanelowej koszuli. Właśnie myła włosy. Nie miała pod spodem stanika, co Robert natychmiast zauważył. W oczach Heleny napotkał uśmiech. Trochę: nie patrz tak, a trochę: przecież patrz, to twoje. Została przedstawiona, oboje zostali zaproszeni na oficjalną już wizytę, a na koniec Grażyna uśmiechnęła się do niej.
– Poproś go, żeby ci przeczytał wiersze o tobie.
– Gracha!
– No co? Ty wiesz jakie to miłe dla dziewczyny?
Helena patrzyła na oboje niepewnie. – Wiersze? O mnie? – odwróciła się. – Robert, naprawdę?
– To są niedobre wiersze. Chodź już, kochanie.
Hubert zbierał filiżanki i talerzyki. – Myślisz, że im się uda? Że jemu się uda, tym razem?
– Oboje są sobą… oszołomieni – powiedziała z namysłem Grażyna. – Mocno. Robert może raz coś takiego przeżył, z pierwszą żoną. Dla Heleny to chyba zupełne zaskoczenie. No i ta różnica wieku – pokiwała głową, podniosła ją. – Ale to ty, mój drogi, powinieneś wiedzieć, że zawsze jest jakiś Tybalt i jakiś Merkucjo. Nie muszą się zaraz zabijać, ale to przez nich każda taka historia bierze w łeb. Ciekawe, co tym razem narozrabiają? Nie wierzę, że nic, a ty odnieś wreszcie to wszystko do kuchni.
– Robert… – Helena prawie zasypiała w jego ramionach. – Robercik… ty… napisałeś wiersz? O mnie? Dla mnie?
– No… – sam też zasypiał. – No… napisałem.
– Dlaczego?
– Nie wiem.
– Dasz mi? Ten wiersz?
– … Nie.
Helena otworzyła oczy. Pytajnik.
– Nie… nie mogę dać takiego wiersza komuś, kto czyta Emily Dickinson.
– Ciebie to obchodzi?
– Tak, bardzo – szeptem.
Pocałunek. – Dobrze. Śpij. Kocham cię.
Gdyby trzymać się pojęcia ogarniającej wszystko wokół sielanki, to trwała ona nadal. Nadal byli jak jedno. Beztrosko uzupełniali się, wymieniali zajęciami domowymi, odwozili Melę do przedszkola – teraz już oboje i Robert stał się w przedszkolu znany, bo Mela powtarzała po swojemu każdą opowiedzianą przez niego bajkę. Odprowadzając Melę, albo czekając na nią, parę razy spotkał się z wyrazami współczucia, że jest taki duży, kilkoro dzieci wypowiedziało się brzydko o czarowniku. Zaczął się zastanawiać, czy nie napisać zbioru bajek dla dzieci, naturalnie jak już skończy swoją drugą powieść, która coraz bardziej robiła się opowieścią o Helenie. W domu coraz częściej unosił się zapach ciasta – ten, który towarzyszył jego rojeniom o Helenie w okresie, w którym żadne z nich nawet nie dotknęło tego drugiego. Było zaskakujące, jak namiętności obojga realizowały się w zupełnie zwyczajnym życiu – dla nich nieustannym ruchomym święcie już teraz, bo Robert bezczelnie zainstalował się u Heleny i u Meli też – a Mela była zachwycona, bo w opowiadaniu historyjek Robert był niezrównany. Stał się w ogóle niezrównany, może bardziej nieobliczalny w pomysłach, jakie go nawiedzały w związku z jego dwoma cudkami – małą i tą większą, którą któregoś wieczoru, po opowiedzeniu Meli kolejnego odcinka bajki-serialu, już w sypialni rozebrał, ozdobił truskawkami, które ułożył rozpoczynając pomiędzy najpiękniejszymi piersiami świata, a kończąc niżej pępka. Nakarmił nimi Helenę,a to, co było potem, niech pozostanie ukryte. Byli szczęśliwi, wszyscy troje.
Cdn. Alski