Podróż(3) – Prolog(1/3)
Wrócili do laboratorium. Mela była tutaj po raz drugi. Za pierwszym razem nieco onieśmielona, teraz biegała po zwierzętarni od klatki, do klatki. Wszystko jej się podobało. Wszystkie króliki, napychające teraz brzuchy dodatkową dostawą marchewki, wszystkie myszy i szczury, którym też trafiło się ekstra ziarno. Kot chodził za Melą, czasami skakał naokoło niej. Chciała do Roberta na ręce, potem znowu pobiegać, potem znowu na ręce. Wypuszczony z klatki duży królik pobił się z kotem. Kot uciekł. Mela piszczała z zachwytu. Próbowali doprowadzić wszystko do jakiego takiego porządku, aż przegoniła ich ze śmiechem pani z obsługi. Poszli do mamy. Mama napełniała ostatni pojemnik.
– Wracamy? – zapytał.
Spojrzała na niego z enigmatycznym uśmiechem. – Tak, tatusiu. Wracamy.
W drodze powrotnej powiedział, że jutro zaczną pół godziny później i może być kłopot z Melą. Ostatecznie pojedzie po nią sam. – Nie, nie będzie kłopotu – odpowiedziała Helena. – Jutro Melę odbierze moja mama. Nie jesteśmy ograniczeni – spojrzała na Roberta z zastanowieniem. – Może byśmy gdzieś na kolację poszli? – zapytał. Milczała chwilę. – Nie. Coś innego. – Co? – Nie powiem ci. Lubisz niespodzianki? – Bardzo. – No, właśnie.
Mela przysypiała w foteliku.
Odwiózł je. Helena niosła śpiącą Melę na górę, chciała sama. – Jedź już. Ja nie jestem eteryczne delikatesy.
W drodze do domu wstąpił do sklepu z zabawkami w galerii handlowej i kupił gadającego misia. Rozmawiał z nim cały wieczór.
Sekretarka wniosła kawę. Profesor przesunął cukierniczkę w kierunku Roberta, ale ten pokręcił przecząco głową.
– Nigdy nie wiem, kiedy będziesz pił z cukrem, a kiedy bez – przysunął ją do siebie. Powoli mieszał cukier w filiżance. – Na sympozjum rozmawiałem z kolegami z akademii wojskowej, potem przyszedł ktoś z ministerstwa. Będą realizować taki program, to jest zewnętrzne zlecenie… – zamyślił się. – Nie potrafię tego ocenić, ale za tym idą duże pieniądze. Chcieliby, żebyśmy przygotowali im pewne narzędzia. Nożyce. Ty się w tym rozejrzyj, tak się zresztą z nimi umówiłem. Że to ty będziesz z nimi negocjował kontrakt. W końcu jest to coś, w czym jesteś w czołówce najlepszych…
Robert się żachnął.
– Jesteś – profesor patrzył na niego. – Dobrze o tym wiesz. Jedyne, co budzi mój niepokój, to zastosowanie.
– Tak?
– Pałeczka dżumy.
– Cholera…
– Nie gorsza – profesor sięgnął za siebie, na biurko. – Tu masz całość materiałów. Przejrzyj to, daj mi odpowiedź do końca tygodnia. Pieniądze by się nam bardzo przydały, trochę sprzętu się sypie, ale ta dżuma… – nie dokończył.
– Dobrze – powiedział Robert. – Do końca tygodnia. A ta druga sprawa?
– Twoja dziewczyna – profesor patrzył na niego z uśmiechem.
– To nie jest moja dziewczyna – Robert starał się zachować spokój. – Coś tam może i zaiskrzyło… nie wiem… jest moim technikiem – podniósł głowę. – Może się zakochałem? Może boję się to spieprzyć?
– To nie spieprz – powiedział profesor. – To ładna historia, jak do tej pory i trochę inna od tych wszystkich afer ze studentkami. Robert, może byś wreszcie wydoroślał, ustatkował się?
– Z nią?
– A dlaczego nie? Ona jest jak ty. Niedojrzała emocjonalnie. Bierze, co chce. Wyrzuca, kiedy jej się znudzi. Trochę wczoraj popytałem. W sumie to niegłupia dziewczyna, nawet jeśli nie poszła na studia. Może dojrzejecie przy sobie, a pamiętaj, Robert, ile masz lat. Chciałbym, żeby to cię zmobilizowało, bo z taką opinią jaką masz teraz nikt ci instytutu nie odda. Ciągle zapominasz, że ja wieczny nie jestem.
Patrzył na profesora, który przez wiele lat przeprowadzał go przez transzeje, które sam sobie kopał, który go uczył i wysyłał po naukę, który w niejedną jego osobistą aferę był wprowadzony i z niejednej go wyprowadził, który ciągle miał nadzieję, że to właśnie on utrzyma markę instytutu. Dobrą markę, a teczkę – dowód na to, miał przed sobą.
– Nie spieprzę – mruknął. – Za bardzo mi zależy, tym razem. To może być coś najważniejszego dla mnie.
– Nareszcie! – profesor odetchnął. – Robert, a gdyby sprawy zaszły… w każdym razie ja z roli świadka nie zrezygnuję. Mam to zresztą od paru lat obiecane.
– Jakiego świadka???
– Na waszym ślubie, kto wie? Cały instytut mówi, że jesteście jak zaczarowani.
Helena zachowywała się… dziwnie? Chyba tak. Może nie bez powodu profesor wspomniał o czarach. Kiedy wieczorem wychodzili z instytutu objęła go nagle. Całą sobą.
– Robert, ty…
– Co? – czuł jej piersi.
– Nic. Chodź.
Poszli do samochodu.
– To poznam twoją mamę? – zapytał.
– Pewnie taaak – przeciągnęła się.
– Ale jest z Melą? – upewnił się.
– Oczywiście.
– Mam dla niej misia. Gadającego.
– To jej dasz.
– Dzisiaj?
– Robert…
Miał w sobie ciągle dość siły, aby nie zatrzymać auta gdziekolwiek i nie zacałować jej, zagarnąć, zabrać w podróż, zdjąć z niej i z siebie wszystko, zrobić to wreszcie, namówić ją, przekonać, oszukać, dostać. Dostać ją!
– Robert.
– Tak?
– Zabierz rękę.
– Nie.
– To nie zabieraj.
– A mama? I Mela?
– Potem. Jeszcze.
– Są razem? Mama z Melą?
– Tak.
– I co teraz?
– Jedź, Robert. Jedź.
Na górę wchodzili przytuleni. Coraz ciaśniej. Pod drzwiami Helena odsunęła się trochę, wyjęła klucz, otworzyła. Robert wszedł za nią. Cisza. Ciemno. Helena odwróciła się.
– Mela jest z mamą. U mamy. Cały czas ci…
Nie zdążyła nic więcej powiedzieć.
Śmieszek Heleny pod jego ramieniem i mruczanka – taka melodyjka: mmm… bez początku i końca.
– Kochaaany…
Robert przesunął się niżej. Teraz miał jej twarz naprzeciwko. Twarz Heleny. Całował ją powoli, teraz powoli. Powieki, policzki, nosek i jeszcze raz, usta, wargi, język…
– Nieee – wyszeptała Helena. Uwolniła się na chwilę. – Robusiu Robinku kochanie moje pięć minutek przysnę i zbudzę się zaraz kochanie…
Nie przestał.
Helena zasnęła. Między pocałunkami. Po chwili i Robert. Też między pocałunkami. Helena całowała go przez sen.
Przebudził się mając ręce na piersiach Heleny. Nad sobą. Dotyk wystarczał. Piersi Heleny były piękne. Trzymał na nich dłonie, gładził je, czuł pod palcami drobne, twarde sutki, wędrował rękami niżej, wzdłuż bioder, wzdłuż gładkich, szczupłych ud, w dół, potem wyżej, słyszał jej oddech, coraz szybszy. Jego palce spotkały się. Tam.
– Kochany… – szeptem. – Jeszcze nie…
Ręce odeszły niżej, sam oddychał coraz szybciej.
– Teraz…
Robert patrzył. Przed chwilą sprawdził godzinę: piąta. O tej porze we wrześniu jest jeszcze ciemno, ale w dobiegającej zza okna poświacie ulicznej latarni dostrzegł malutką lampkę na półce nad posłaniem. Przesunął ją, zapalił i patrzył. Śpiąca piękna kobieta to zawsze fascynujący obraz, a śpiąca Helena była narkotycznie piękna. Spała na wznak. Włosy jak płatki miedzi rozsypane wokół twarzy, cienie pod powiekami, wpółotwarte usta, wilgotne wargi, górna, nieco podciągnięta i widoczny pod nią rząd zębów – perełek, w jego wyobraźni, obok głowy ręce z nieco ugiętymi palcami… Helena spała jak dziecko. Odsunął delikatnie kołdrę w dół, patrzył dalej. Dłonie nie oszukują – pomyślał. Nie widział piękniejszych piersi. Sandro Botticelli, ale to jeszcze nie było to. Polizał palec, zaczął delikatnie krążyć wokół sutka… Helena otworzyła oczy.
– Ty… – zaczęła się uśmiechać i nagle jej uśmiech stał się figlarny. – Podoba ci się warzywniaczek, Roberciku? Dalej wolisz delikatesy? Tyyy… – złapała go za szyję i pociągnęła na siebie. – Ty, mój.
– Helena – wyszeptał – dlaczego jesteś taka piękna?
– Żebyś się zachwycał. I nie tylko to…
– Jesteś jak narkotyk.
– Wiem. Jestem twoją kokainą. Jesteś moją kokainą. Boże, jak ja cię pragnęłam w tym samochodzie. Jeszcze chwila, a kazałabym ci stanąć gdziekolwiek i…
– Chyba nikogo nie chciałem tak jak ciebie. Wtedy – zaczął ją całować. Ręka Roberta powędrowała w dół.
– Robiku, Roberciku, posiusiam ci się za chwilę – poczuł jej oddech w swoich ustach.
– Siusiaj, kochanie.
– Będzie nam mokro – zachichotała. – Puść.
– Nie. Już i tak jest mokro.
– Puść, kochanie. Na chwileczkę.
Zabrał ręce, Helena wybiegła. Wróciła po chwili.
– Która godzina?
– Wpół do szóstej.
– Zdążymy – spadła na niego jak radosny tygrysek.
Gdyby ktoś nazwał to sielanką, byłby niesłychanie daleki od prawdy. Tych dwoje było jak jedno. Dla Roberta podstawowe znaczenie miały zajęcia zawodowe i to się nie zmieniło, ale związek z Heleną niesłychanie je zintensyfikował i ubarwił. Wykład inauguracyjny poprowadził tak brawurowo, że dostał od studentów oklaski na stojąco, co było równie rzadkim zjawiskiem, jak żwawa żaba w styczniu.
– Niemal cała literatura jest zła, muzea są pełne niedobrych obrazów, wszędzie stoją bezkształtne budowle, ulicami jeżdżą pokraczne samochody, korzystamy z absolutnie niefunkcjonalnych smartfonów. Ale dzięki tej niebywałej różnorodności w warstwie podstawowej – każdej, w każdej z nich znajdujemy przynajmniej jedno dzieło, będące inspiracją do tworzenia następnych. „Przeminęło z wiatrem”, „Narodziny Wenus”, Tadż Mahal, Ferrari, no i niech będzie – iphone’a. Jak myśmy się tego nauczyli – nie wiem, ale wiem, że powtarzamy wzorzec najlepszy, bo stworzony przez otaczający nas kosmos, a jego cząstką przecież jesteśmy. Wzorzec, stworzony przez świat, w którym żyjemy. Z całym naszym dorobkiem, etycznym, kulturowym, technicznym, nadal pozostajemy integralnie złączeni z naturą, pozostajemy jej kontynuacją cokolwiek by inni mówili.
Oklaski.
Helena była z niego dumna. Poszła na wykład, a musiała prosić o zgodę kręcącą teraz na nią nosem szefową laboratorium, usiadła na samej górze, uśmiechała się do niego cały czas i wcale nie wspominając przedwczorajszej nocy, przez chwilę pomyślała, że on jedzie po bandzie zestawiając surrealistów z jakimiś robakami, a po skończonym wykładzie powolutku zeszła na dół, ona – taki sobie długonogi, pachnący warzywniaczek, z najpiękniejszymi piersiami świata – o czym już wiedziała, bo przecież ten wariat powtarzał jej to w kółko, przepchnęła się przez wianuszek otaczających go studentów i studentek, naturalnie młodszych ale nie aż tak długonogich czy też nie aż tak jakichś innych, podeszła do niego i pocałowała. W policzek, ale miała ochotę na znacznie więcej. Też dostała oklaski. Ona – jego dziewczyna. Zakochałam się? – zapytała. Bała się odpowiedzi.
Cdn. Alski